Jacek Piekara - Piec plonacych wzgorz(1).pdf

(189 KB) Pobierz
Jacek Piekara
Jacek Piekara
Pięć płonących wzgórz
Była pierwsza po południu. Czas największej spiekoty, kiedy powietrze zdawało się
zastygać w nieruchomą bijącą żarem ścianę. Ale tutaj - myślał O’Reilly w cieniu rozłożystych
drzew, koło basenu z szumiącym wodotryskiem rozpryskującym na wiele metrów wokół
krople wody - tutaj było naprawdę rześko i miło. O’Reilly siedział w wiklinowym fotelu
wolniutko sącząc z oszronionej szklanki purpurowy sok owoców maldo. Najcudowniejszą
rzecz, ze wszystkich cudów, które natura wytworzyła na Taurydzie. O’Reilly - ziemski agent
handlowy, wciąż, mimo wielu lat rezydentury, wciąż był w stanie rozkoszować się drobnymi
radościami, jakich nie skąpił tutaj zwykły, powszedni dzień. Chociażby tym, że można
siedzieć spokojnie we własnym cichym i ustronnym ogrodzie, popijać maldowy sok i z
leniwą satysfakcją myśleć o tym, że przed czwartą nadejdzie czas kąpieli i masażu. A kąpiel i
masaż na Taurydzie były rzeczą nadzwyczajną, zwłaszcza kiedy prestiż pozwalał na
posiadanie tak pięknych i zręcznych niewolnic jakie mieszkały w domu O’Reillego. Nikt też
od dwunastej aż do czwartej nie zakłóci czasu sjesty, nie będzie nagłych telefonów,
niespodziewanych wizyt ani żadnych spraw nie cierpiących zwłoki. I właśnie wtedy, kiedy
agent porównywał niespokojne, pełne ciągłego pośpiechu i napięcia życie na Ziemi z życiem
Taurydy, wtedy właśnie zabrzmiał przy drzwiach wejściowych mocny głos gongu. O’Reilly
uniósł się lekko w fotelu i odłożył szklankę. Prawą dłoń położył na rękojeści miecza. Któż to
na Boga wybrał tak niefortunny czas odwiedzin? Przecież nawet wróg nie przyszedłby po
jego głowę w czasie sjesty, bo byłoby to powszechnie uznane za dyshonor. Były lepsze pory
na morderstwo niż czas pomiędzy dwunastą a czwartą.
- Trzej Przyjaźni Nieznajomi, mój panie - obwieścił niewolnik pochylony w głębokim
ukłonie. Agent zastanowił się przez chwilę.
Mógł nie przyjąć tych ludzi. Potraktowali go przecież jak osobę o nikłym prestiżu,
której można przerywać czas odpoczynku. Ale z drugiej strony, jeżeli znali pozycję
12503626.002.png
O’Reillego (a w stolicy każdy znał ją dobrze) i nie chcieli go obrazić, to sprawa z którą
przybywali musiała być wyjątkowej wagi.
Po chwili namysłu kazał niewolnikowi przyprowadzić gości. Trzech barczystych,
wysokich mężczyzn, z których każdy miał jeden miecz u lewego boku, a drugi, krótszy, w
pochwie wystającej nad prawe ramię. Policjanci. To oczywiste. Ale cóż w domu O’Reillego
mogą chcieć policjanci? I to w dodatku o tak niewłaściwej porze. Wszyscy byli w maskach
Przyjaznych Nieznajomych, ale agent nie zmienił swej maski Obojętnego Przechodnia. Miał
do tego pełne prawo i nie czuł się wcale w obowiązku nakładać ani Gościnnego Gospodarza,
ani też rewanżować się gościom Przyjaznym Nieznajomym. W innym przypadku mogłoby to
być zrozumiane jako obraza, a nawet stać się powodem pojedynku, ale O’Reilly i tak
wyświadczył im łaskę wpuszczając do domu o niestosownej porze. Policjanci powitali agenta
w ceremonialny, niezwykle grzeczny sposób, po czym ten, który stał pośrodku wyszedł krok
do przodu. Gospodarz do tej pory nie wstał z miejsca ani nie zaproponował im, aby usiedli.
Najpierw chciał usłyszeć, co mają do powiedzenia.
- Kiedy spotykam człowieka - zaczął policjant - co poświęcił swe życie lasowi, on
zwraca się ze skargą. Zobacz, mówi, te rosłe drzewa co stały tak dumnie, a dziś topór drwala
strzaskał ich pnie i leżą teraz w pyle drogi. Patrz, mówi dalej ten człowiek, jakże okrutny był
drwal, który to uczynił. Lękam się, że jego topór może rychło zastukać do drzwi mego domu.
Policjant zamilkł, a O’Reilly przez chwilę przetrawiał otrzymaną wiadomość.
Taurydański obyczaj zakazywał zwracania się z problemem, którego rozwiązanie nie
leżało w gestii rozmówcy. Oczywiście wolno było prosić o pomoc, ale wtedy stosowano
skomplikowaną ceremonię przypowieści i alegorii, nie chcąc narażać się na odmowę, która
mogłaby być dla proszącego śmiertelną obrazą.
Teraz wystarczyłoby, aby agent nie odpowiedział ani słowem, a przybysze wycofaliby
się ceremonialnie i nikt do nikogo nie mógłby mieć pretensji. Ale O’Reilly nauczył się, że na
Taurydzie dobrze jest pozyskiwać sobie wdzięczność i przychylność innych. Nawet jeśliby
mieli to być tylko policjanci. Dał więc znak niewolnikom, którzy natychmiast przystawili
gościom trzy wiklinowe fotele, po czym zmienił maskę na Przyjaznego Nieznajomego.
Policjanci usiedli lekko przykładając lewe dłonie do prawej piersi - znak wdzięczności, który
jednak nie nadszarpywał prestiżu. Teraz agent czekał na ich dalsze słowa.
- Pan, ekscelencjo - zaczął policjant - cieszy się sławą człowieka, który zgłębił
wspaniałe utwory naszych mistrzów. Ja i moi przyjaciele pragniemy usłyszeć pańskie zdanie,
ekscelencjo, na temat czynu megethona Astemynuusa i radość nasza nie będzie miała granic,
gdy podzieli się pan z nami swymi zawsze jakże trafnymi przemyśleniami.
12503626.003.png
„O Boże” - pomyślał O’Reilly - „trafiony, zatopiony. Kto to był, u cholery megethon
Astemynuus i kto napisał ten traktat? Chyba mistrz Lodwerus. A może nie on? Zaraz, zaraz
skojarzyć to z drzewami, o co tu do diabła może chodzić?”
Odwoływanie się do dzieł starożytnych pisarzy, do ich traktatów filozoficznych czy
heroicznych eposów było starą i uświęconą metodą nawiązywania rozmowy, której nie można
było zacząć wprost. Jednak przybyszowi z Ziemi, choćby najbardziej zżytemu z taurydańską
historią i obyczajami, sprawiało to ogromne trudności. Trzeba było bowiem przekopać całe
tomy dzieł mistrzów, pisane w archaicznym języku starotaurydańskim i w dodatku jeszcze
zapamiętać ważniejsze fakty, a najlepiej zapamiętać wszystko.
I wtedy O’Reillemu przypomniało się, kim był megethon Astemynuus. Oczywiście!
Przecież to jedna z historii heroicznego eposu poety Bredorwusa. Rzecz o dostojniku, mistrzu
miecza i jednym z najbardziej znaczących ludzi na Taurydzie, który zrezygnował z
zaszczytów i dostatku, aby zająć się pokonaniem okrutnych morderców z Górskich Klanów,
grasujących nocami w stolicy. Teraz rzecz stawała się jasna. Sytuacja się powtórzyła. Ktoś
zakłóca spokój mieszkańcom miasta, a policja nie może sobie z tym poradzić. Ale dlaczego,
na Boga, oczekują wsparcia od niego? Fakt, że dobrze włada mieczem nie stanowi jeszcze o
tym, że będzie pomagać w poszukiwaniu zbrodniarzy. Na to O’Reilly nie miał ani chęci, ani
czasu. Ale, zaraz... tu musi być drugie dno. Nie przychodzi się do człowieka o tak wielkim
prestiżu i nie prosi bez powodu o pełnienie roli policjanta. Jeszcze chwilka, zaraz, olśnienie
było blisko. Boże, dokładniej czytać traktat Bredorwusa i już wszystko byłoby wiadome. Jak
to się zaczynało. Aha, jest! Dlaczego megethon Astemynuus zrezygnował z dostojeństw?
Dlatego, że na czele górskich band stał jego brat i megethon uważał za swój honorowy
obowiązek zabić tę zakałę rodziny. Ale, Boże, czyżby to znaczyło że...
- Brat przestaje być bratem, gdy traci honor - rzekł O’Reilly - a śmierć jest
wybawieniem dla zbrodniarza i radością dla sprawiedliwego.
Oferta została przyjęta. Teraz formuły, symbole i alegorie przestały być potrzebne.
Można wreszcie zacząć się posługiwać zwykłym, funkcjonalnym językiem, bo rozmawianie
w sposób ceremonialny, choć czasem użyteczne, czasem miłe, a zawsze szkolące spryt,
pamięć, logikę i refleks, w tej sytuacji wikłałoby tylko sprawę.
- Doniesienia o morderstwach wpływają od prawie pół roku - zaczął policjant. - Na
razie zdarzyło się jedenaście przypadków. Ciosy świadczą o tym, że mieczem posługuje się
mistrz walki, dwukrotnie pokonał on trzech przeciwników na raz.
„Ho, ho” - zastanowił się O’Reilly. - „To brzmi niewiarygodnie. Taurydańczycy
szkolą się w posługiwaniu mieczem od wczesnego dzieciństwa. Przecież na tej pozbawionej
12503626.004.png
chorób i zewnętrznego niebezpieczeństwa planecie właśnie pojedynki są sposobem selekcji
naturalnej i one pozwalają na eliminację jednostek mniej zaradnych życiowo. Niezły kozak
musi być z tego mordercy skoro zabija trzech za jednym zamachem”.
- Dlaczego sądzicie, że to Ziemianin? - zapytał.
- Dzisiaj znaleźliśmy następnego trupa - wyjaśnił policjant. - Cios został zadany od
tyłu.
No i wszystko się wyjaśnia. Przecież to hańba uderzyć odwróconego lub uciekającego
wroga. Żaden Taurydańczyk by tego nie uczynił. Tak splamić honor mógł tylko przybysz z
Ziemi.
„Swoją drogą” - pomyślał agent - „to koszmar, że hańbiące zachowanie jest
wyjaśnieniem narodowości mordercy”. Ale cóż, Ziemianie nie cieszyli się szacunkiem
Taurydańczyków. Z jednym wyjątkiem, ale O’Reillego nikt tu już nie uważał za obcego.
Inaczej nie przyszliby do niego z tą sprawą. Zresztą, prośba o pomoc była w gruncie rzeczy
gestem przyjaźni w stronę agenta. W tym właśnie tkwiła cała specyfika Taurydy. Ci, którzy
przychodzili z prośbą o pomoc, nagle stawali się wyświadczającymi przysługę. Policjanci
okazywali O’Reillemu zaufanie pragnąc, aby właśnie on poradził sobie z tajemniczym
mordercą. Teraz już pokonanie nocnego zabójcy stało się dla agenta kwestią honoru i
prestiżu. Musiał to zrobić, by odwdzięczyć się policjantom. Postąpili delikatnie, uważając, że
w rodzinie każdy powinien wymierzać sprawiedliwość błądzącemu i nikt postronny nie
powinien się do tego mieszać. Ale O’Reilly wiedział, że zadanie nie będzie łatwe. Człowiek,
który pokonuje trzech przeciwników w walce na miecze jest nie lada mistrzem. Co prawda,
agent słynął ze wspaniałego opanowania sztuki walki, ale teraz czuł, że trafi na wroga co
najmniej równego sobie.
- Chciałbym otrzymać kod waszego komputera - rzekł O’Reilly.
- Oczywiście - odparł policjant i wyciągnął z sakwy przy pasie magnetyczną kartę.
Wstali z foteli.
- Pozostaje mi tylko życzyć panu, ekscelencjo, miłego dnia i mam nadzieję, że nasza
jakże nieodpowiednia i godna pożałowania wizyta nie zakłóciła rozmyślań ekscelencji.
Agent pożegnał ich grzeczną, ceremonialną formułą i dał znak niewolnikom, aby
odprowadzili gości do drzwi. Westchnął ciężko. Nie było jeszcze drugiej, a nie wyglądało na
to, aby można było próżnować przez następne dwie godziny. Wolnym krokiem udał się do
gabinetu i siadając przy pulpicie komputera wystukał na klawiaturze kod policyjny. Najpierw
zamierzał sprawdzić jak wygląda sytuacja Ziemian na Taurydzie i w chwilę potem miał pełne
dane. Przebywało tu stu szesnastu Ziemian, z czego osiemdziesięciu siedmiu w stolicy -
12503626.005.png
pozostałych O’Reilly na razie wyeliminował. Z mieszkających w mieście, tylko sześciu
przebywało dłużej niż pół roku. Jednym z nich był sam agent, a więc pozostawało pięciu
potencjalnych podejrzanych. O’Reilly przyjrzał się uważnie kolejnym sekwencjom danych.
Robert McNamara, lat 62, wysłannik Konsorcjum Metali Ciężkich. Jego można było
wyeliminować. Spokojny grubas, bez aspiracji i ambicji, traktujący pobyt na Taurydzie jako
wygodną synekurę i dobre wakacje. Bardzo słabo znał taurydański, nie używał masek,
prawdopodobieństwo, że to on był owym tajemniczym mordercą zbliżało się do zera. Agent
przypuszczał, że McNamara nie miał nawet pojęcia o walce mieczem.
Zatem następny: Silvester Calhoun, lat 21, siostrzeniec McNamary, spędzał na
Taurydzie długie wakacje, nie zajmował się niczym poza drobną pomocą dla wuja. Ten raczej
też nie.
Trzeci podejrzany: Tom Fleming, lat 41, od dwóch lat na Taurydzie, podejrzenia o
przemyt, dochody bliżej nie wyjaśnione, biegła znajomość języka, używał masek, cieszył się
pewnym prestiżem, wytrawny znawca sztuk walki. Wydawał się najbardziej pasować, ale czy
biznesmen i przemytnik bawiłby się w nocne morderstwa?
Następny: Hubert Ostrovsky, lat 35, obserwator z ramienia Ligi Rozwoju, świetny
znawca historii i zwyczajów Taurydy, człowiek o sporym jak na Ziemianina prestiżu, w pełni
zaaklimatyzował się na planecie. O’Reilly znał go bardzo dobrze i dlatego był pewien, że jest
on niezdolny do popełnienia tak haniebnej zbrodni. Poza tym, jego umiejętności w sztuce
walki były przeciętne.
Piąty Ziemianin to Sergio Duval, dezerter z Floty Kosmicznej, osobnik o zerowym
prestiżu, nie chodził w masce, nałogowy alkoholik. Gdyby używał maski zabito by go już w
pierwszych dniach pobytu, a tak liczne niezręczności jakie popełniał po prostu były
ignorowane. Teoretycznie typ jak najbardziej zdolny do popełnienia zbrodni, ale odpadał ze
względów czysto praktycznych. Po prostu jego znajomość walki ograniczała się do wiedzy
którą stroną trzymać miecz. A to trochę za mało by dać radę trzem taurydańskim
fechmistrzom.
Więc w takim razie kto? Może któryś z dwudziestu dziewięciu ludzi mieszkających
poza stolicą? To nawet rozsądne. Przecież lepiej nie angażować się na własnym terenie i
wyjeżdżać tylko na gościnne występy. Ale to było do sprawdzenia. Policja rejestrowała
obecność gości spoza metropolii. Wystarczyło tylko porównać daty rozjazdów i daty
morderstw, aby dojść do prostego wniosku, że przestępstwa nie popełnił żaden z tych
dwudziestu dziewięciu. Chyba że działało ich dwóch naprzemiennie. Tego wykluczyć się nie
da, ale prawdopodobieństwo obecności dwóch fechmistrzów wśród szesnastu Ziemian była
12503626.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin