Skaradzione chwile.txt

(1038 KB) Pobierz
Prolog 
Czuła wyraźnie, że cała drży. Była ubrana w granatowy nieprzemakalny G płaszcz, pożyczony od Annie. Jasne włosy o charakterystycznym pło¬wym odcieniu zwinęła w węzeł i skryła pod kapeluszem Annie. Na nogach miała za duże o numer granatowe pantofle Annie. Nie, nie zdoła ukryć się w tym przebraniu. Boyd ją złapie. Zatrzyma. 
- Nie uda mi się - szepnęła. 
Jednak otworzyła drzwi apartamentu i przeszła pomiędzy Steve' em a Ri¬ckiem, swymi potężnymi ochroniarzami. Wystarczyło, żeby jeden z nich po¬łożył ciężką rękę na jej ramieniu i ... 
Pochyliwszy lekko głowę, kiwnęła nią w kierunku dwóch mężczyzn o ka¬miennych twarzach i jakimś cudem dotarła do drzwi windy. Drżącymi palca¬mi nacisnęła przycisk, raz, drugi i trzeci, a potem zmówiła w duchu modli¬twę, błagaj ąc, by Rick i Steve nie dojrzeli ostrzegawczego blasku, który musiał otaczać jej postać niczym mrugający neon: "Zatrzymać ją! Ona ucieka!" 
Usłyszała nadjeżdżającą windę i cichy stuk, z jakim zatrzymała się na piętrze; obejrzała się ukradkiem. Nie do wiary - Rick i Steve stali ze znudzo¬nymi minami. Kamuflaż okazał się skuteczny! 
Drzwi windy otworzyły się potykając się weszła do środka. Wcisnęła guzik parteru, po czym wbiła oczy w podłogę, jakby chciała przynaglić drzwi, żeby się zamknęły, i to natychmiast. Jeszcze chwila i zasunęły się bezgłośnie, a winda zaczęła zjeżdżać w dół, mijając kolejne piętra hotelu "Ritz-Carlton". Jane odpiꬳa górny guzik płaszcza i zacisnęła palce wokół złotego wisiorka. Od dziewięciu lat był to jej talizman i jeśli istotnie przynosił szczęście, powinien to zrobić teraz. 
Westchnęła i podniosła wzrok, dostrzegając odbicie własnej postaci w mosiężnym obramowaniu tablicy z przyciskami. Chyba zwariowała. Prze¬cież to się nigdy nie uda. 
Winda zatrzymała się miękko, drzwi otworzyły i Jane zobaczyła Boyda, który się do niej uśmiechał. 
Gwałtownym gestem zasłoniła ręką usta, żeby zdusić okrzyk rozpaczy, i w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że stojący przed nią mężczy¬zna to nie Boyd. Był o wiele wyższy. Wzięła głęboki oddech i wyszła nie¬pewnym krokiem, zatrzymując się w podłużnym holu hotelowym. Nieznajo¬my zajął jej miejsce w windzie. Rozejrzała się niespokojnie wokół, jakby w obawie, że Boyd wyskoczy nagle z ja.kiegoś kąta. Dwa żyrandole oblewa¬ły ciepłym blaskiem oprawione w ramy stare gobeliny i obrazy. Nikt na nią nie czyhał. Ruszyła po marmurowej posadzce w kierunku wyjścia, starając się nie patrzeć w stronę nocnego recepcjonisty. 
- Dobry wieczór, panno Maguire - powiedział wysoki, przystojny por¬tier, otwierając przed nią oszklone drzwi prowadzące na ulicę. 
Opanuj się, nakazała sobie. Jesteś już prawie na wolności. Kiwnęła głową portierowi. 	
- Dobry wieczór - odpowiedziała, naśladując śpiewny irlandzki akcent Annie. 
- Czy przywołać pani taksówkę? 
- Tak, bardzo proszę. 
Od dziewięciu lat nie była nigdzie sama, a i teraz nie zamierzała chodzić samotnie po Manhattanie, zwłaszcza w nocy. Nie była na to dość szalona czy dość dzielna. 
O tej porze na ulicach kręciło się niewiele taksówek, ale portier "Ritza" miał specjalne możliwości. Nie minęło dwadzieścia sekund i żółta taksówka zatrzymała się przy krawężniku. Jane wlepiła w nią oczy, drżąc z podniece¬nia. Uda się. Naprawdę tego dokona! Portier otworzył drzwiczki samocho¬du, a ona zajęła miejsce z tyłu. 
- Pani sobie życzy? - spytał taksówkarz z akcentem rodowitego nowojorczyka urodzonego w Bronksie. 	. 
- Jane! 
Z hotelowego holu wypadł Boyd. Obok niego biegli Rick i Steve. 
- Niech pan zamknie drzwi! - krzyknęła do taksówkarza, zaciskając rękę na klamce od swojej strony. 
Wściekła twarz Boyda przylgnęła do okna taksówki. Klął, próbując na¬cisnąć klamkę. Zaraz otworzy drzwi taksówki i wywlecze ją na ulicę. Oczy¬wiście on wygra. 
- Niech pan jedzie! - wrzasnęła do kierowcy. - Dostanie pan dodatko¬wą pięćdziesiątkę! 
Taksówka ruszyła z piskiem opon i popędziła wzdłuż pustej o tej późnej godzinie ulicy. 

Rozdział pierwszy 
Duncan Lang wysiadł z żółtej taksówki, która zatrzymała się właśnie przed  ocienionym tradycyjną granatową markizą wejściem do hotelu "Ritz¬-Carl ton". Portier w tradycyjnym granatowym uniformie otworzył przed nim oszklone drzwi. 
- Miło znów pana u nas widzieć, panie Lang. 
- Dzięki, Charlie - odparł Duncan, uśmiechając się przyjaźnie do portiera. - To się nazywa pamięć! 
- Był pan zawsze bardzo hojny. 
Duncan zaśmiał się. 
- Ech, beztroskie dni młodości. Niestety, teraz zaliczam się do grona ciężko pracujących sztywniaków, Charlie. 
- Współczuję panu serdecznie, panie Lang. 
Prawdę powiedziawszy, Duncan sam sobie współczuł... aż do dzisiejsze¬go ranka, kiedy to odebrał telefon od rozgorączkowanego Boyda Monroe. 
Wszedł do niewielkiego, podłużnego holu "Ritza", chłonąc z przyjemno¬ściąjego intymną atmosferę. Nie ma to jak spokojna i dyskretna elegancja. 
Małą, wyłożoną drewnem windą pojechał na dwudzieste trzecie pię¬tro. Myślał o dniu, kiedy znalazł się w "Ritzu" po raz pierwszy. Było to podczas letnich wakacji. Miał dziewiętnaście lat i jechał tą samą windą do apartamentu hotelu na nocną schadzkę z rozkoszną i doświadczoną hrabi¬ną Pichaud. Spotkali się wcześniej na jednym z nudnych przyjęć wydawa¬nych przez jego matkę i... przypadli sobie do gustu. Ostatnio był w "Ritzu" przed dwoma laty; spędził tu wówczas cudowny weekend z równie roz¬koszną Charmaine Relker. 
Winda zatrzymała się na dwudziestym trzecim piętrze. Duncan porzucił myśli o pełnej fantazji pannie Relker. Miał właśnie rozpocząć pierwszą waż¬ną sprawę w swojej tak zwanej karietze. Nie zamierzał jej sknocić, nie mógł więc sobie pozwolić na wracanie pamięcią do własnej lubieżnej przeszłości. 
I' Musiał skoncentrować całą uwagę na kliencie. 
Podszedł do białych drzwi apartamentu, zapukał trzykrotnie i czekał                        Po zaledwie paru sekundach drzwi zostały otwarte gwałtownym szarpnięciem przez człowieka o groźnym spojrzeniu. Mierzył nie więcej niż metr siedem¬dziesiąt, miał lekką nadwagę i bardzo krótko obcięte brązowe włosy przy¬prószone siwizną. Ubrany był w kowbojskie buty, beżowe spodnie, zieloną koszulę i brązową marynarkę o sportowym kroju. Większość ludzi minęłaby go na ulicy, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. 
Jednakże życie na pasie szybkiego ruchu nauczyło Duncana tego i owego. 
Dżentelmen, którego miał przed sobą, przypominał mu spotkanego niegdyś niemieckiego hrabiego: tamten władczy cudak zażyczył sobie wówczas do obiadu wino o dokładnie ustalonej temperaturze i zaczął krzyczeć na kelnera, ponieważ szparagi nie zostały ułożone w odpowiedni sposób na talerzu. 
- Kim pan jest, u diabła? - warknął klient. 
- Duncan Lang z Colangco International, panie Monroe. Mam nadzieję, że nie musiał pan zbyt długo czekać. 
- Duncan ... ? - niemal wybuchnął Boyd Monroe. - Wcale pana nie chcę. Potrzebuję Brandona Langa. Spodziewałem się Brandona Langa! 
- Przykro mi, ale mój brat pracuje nad inną sprawą i właśnie wyjechał z miasta. Zapewniam pana, że ja również ... 
Oblicze pana Monroe przybrało niezbyt twarzową barwę żywej czerwieni. 
- Słyszałem, że Brandon Lang jest najlepszy, i życzę sobie jego, a nie kogoś innego! 
Duncan słyszał ten refren wiele razy. 
- Trudno, nie może pan go mieć - stwierdził. - Brandon jest związany umowąz innym klientem. Jeśli byłby pan skłonny poczekać, żeby skorzystać z jego usług, Brandon powinien wrócić do Nowego Jorku w przyszłym tygo¬dniu. Do widzenia panu. 
- Nie, czekaj pan! - wrzasnął Monroe, chwytając go za ramię żelaznym uściskiem. 
Duncan ukrył uśmiech. Lata doświadczeń w zdobywaniu względów kapryśnych kochanek raz jeszcze okazały się bardzo użyteczne. 
- Tak? - powiedział. 
Boyd Monroe utkwił w nim wzrok. 
- Chyba będę musiał zadowolić się panem. 
- Dziękuję - odparł Duncan, wchodząc do salonu i rozglądając się wokół. 
Apartament wyglądał inaczej niż przed dwoma laty. Salon był teraz fiole¬towo-różowy z białymi wykończeniami, a przed marmurowym kominkiem ustawiono pozłacane stylowe meble. Tylko fantastyczny widok na Central Park się nie zmienił. Duncan zerknął przez okno na wstęgę bujnej zieleni przecinającą serce miasta. Szczerze mówiąc, nie miał okazji podziwiać widoku z okien pod¬czas ostatni~j wizyty. Panna Relker zajmowała go bez reszty. 
- Niech pan siada i zabierajmy się do roboty - zarządził Boyd Monroe. ¬Upłynęło prawie dziewięć godzin od zniknięcia Jane. Bóg jeden wie, co jej się mogło przydarzyć. 
Siadając na kanapie, Duncan zerknął na swojego klienta. Boyd Monroe przypominał przerośniętego buldoga. Wyglądało na to, że praca z nim nie będzie przyjemna. 
Jednak była to praca, i do tego bardzo ważna. Księżniczka Pop nie zni¬kała codziennie. Duncan wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza mały notat¬nik i pióro Mont Blanc, które dostał od matki na gwiazdkę, skrzyżował nogi i zrobił minę profesjonalisty. 
- Powiedział mi pan przez telefon, że panna Miller odjechała sprzed hotelu taksówką wczoraj po północy. 
- Zgadza się - burknął Monroe, siadając na krześle naprzeciwko Duncana. 
- Zapisał pan numer taksówki? 
-Nie. 
- Może zrobili to jej ochroniarze? 
- Też nie. 
- Czy mógłbym zamienić z nimi parę słów? 
- Wyrzuciłem ich. 
- To oczywiste - mruknął pod nosem Duncan; ochroniarze mieli szczęście, że nie zostali żywcem obdarci ze skóry. - Wspomniał pan przez telefon, że panna Miller przebrała się, aby przejść koło ochrony? 
- To właściwie nie było przebranie. Włożyła po prostu płaszcz nieprze¬makalny i kapelusz pokojówki. Aha, miała też na sobie jej pantofle. 
- Ajej pokojówką jest ... ? 
- Annie Maguire. Nic panu nie da wypytywanie Annie. Leżała w łóżku z grypą, kiedy lane uciekła." 
- Może rozmawiała z panną Miller przed położeniem się do łóżka albo coś słyszała. Chciałbym ... 
- Nie - oznajmił kategorycznie Monroe. 
- To już drugi raz - szepnął do siebie Duncan. - Bardzo by mi pomogło, gdyby opowiedział mi pan o wydarzeniach wczorajszego wieczora. 
Boyd rozsiadł się wygodniej w fotelu, wyciągając przed siebie nogi w dro¬gich kowbojsk...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin