Sarwa Andrzej J. - Baśnie i legendy z różnych stron świata.pdf

(956 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Andrzej J. Sarwa
Baśnie i legendy
z różnych stron świata
Oficyna Wydawnicza KARAT Tarnów 2993
© Copyright by „KARAT" Co. Ltd., Tarnów 1993 Ali rights reserved!
Projekt okładki: Marek Gil Redaktor: Mirosław J. Niedbałowski Redaktor techniczny:
Tomasz Miśtak Korekta: Maria Kozioł
'Bogom, Ludzie,
wschodnie mity, legendy i opowieści
Printed in Poland
Oficyna Wydawnicza „KARAT" Co. Ltd. Tarnów 1993 Wydanie pierwsze
ISBN 83-85601-40-6
Skład: KARAT Co. Ltd., Tarnów, ul. Krakowska 2
Druk: Drukarnia Narodowa w Krakowie, ul. M. J. Piłsudskiego 19
Rum i król podziemnego świata
opowieść indyjska
Dawnymi czasy, tak dawno, że dzisiaj nikt już nie pamięta kiedy się to działo, w dalekich
Indiach, w jednym z wielkich i pięknych miast leżących nad świętą rzeką Ganges, mieszkał
pewien człek.
Był dobry, spokojny i cichy. Nikomu nie wadził, nikomu nie wchodził w drogę, nie
potrafił się przechwalać ani w tłumie przepychać łokciami, przeto uchodził za miękkiego i
słabego, a słabymi i miękkimi zwykle się pogardza.
Nie dlatego wszakże, iż tylko na pogardę oni zasługują, lecz z tej przyczyny, że się ich
bać nie potrzeba. O! Niechby ktoś okazał wzgardę takiemu, którego określa się mianem
człowieka twardego! Rychłoby pożałował!
A zatem dla naszego człeka życie stanowiło jedno pasmo udręk. Załatwianie najbłahszej
rzeczy urastało dlań do rangi wielkiego problemu, a troski i zmartwienia nie opuszczały go
ani na krok.
W końcu zatem pomyślał:
„Skoro mam wieść taki żywot od poranku dzieciństwa aż do zmierzchu starości, będąc
pogardzanym przez wszystkich wokoło, to bez ochyby lepiej uczynię, jeżeli rozstanę się z
tym podłym światem. Odejdę precz, zaszyję się w dżungli i wiodąc żywot pustelnika, będę
skarbił sobie zasługi u bogów mieszkających wysoko, ponad niebieską powałą."
Jak postanowił, tak też i uczynił.
Wydawszy kostur podróżny z gałęzi figowca i zabrawszy w węzełku nieco żywności na
kilka pierwszych dni, bez żalu porzucił zacisze rodzinnego domu, gdzie na świat przyszedł i
gdzie przepędził dzieciństwo i młodość i raźno ruszył krętą, wyboistą dróżką ku dżungli,
która rysowała się sinoliliową krechą na horyzoncie.
Starał się unikać spotkań z ludźmi, bowiem obrzydli mu do tego stopnia, że rozmowa z
drugim człowiekiem na najbłahszy nawet temat mierziła go.
-5-
Wreszcie, po kilku dniach marszu, otulił go zielonkawy półmrok, a ponad głową zawisło
sklepienie zbudowane z kłębowiska konarów i lian, ogromnych liści, mchów i porostów
zwieszających się festonami z na poły zbutwiałych konarów drzew dziewiczego lasu.
Z górnych pięter dżungli dobiegały jego uszu odgłosy ptaków i po-wrzaskiwania małp.
Coś niepokojąco szeleściło wśród niskich roślin o kolorowych liściach, zwartym dywanem
porastających oślizgłą, rdza-woczerwoną glebę.
Wędrowiec po raz pierwszy od wielu, wielu lat poczuł, że wszystko zło, rodzące się zeń
lęki i zagrożenia, zmartwienia i troski zostały hen, daleko, wśród murów miejskich ulic,
wśród wiejskich chat, wśród uprawnych pól. Poczuł się nareszcie wolny i spokojny.
Poznał uczucie, za którym podświadomie tęsknił od tak dawna i poznał całą wspaniałość
owego uczucia.
W dżungli cudownej kolorami roślin, przystrojonej klejnotami kwiatów, których istnienia
dotąd nawet nie podejrzewał, było parno. Powietrze gorące i przesycone wilgocią, skraplającą
się na skórzastych liściach jakichś nieznanych mu drzew, z trudem docierało do płuc. Rychło
ubranie stało się mokre, a włosy zlepił pot, który zrosił całe ciało.
Wędrowiec rozebrał się zatem, pozostając w samej tylko przepasce biodrowej i
odczuwszy ulgę, ruszył w dalszą drogę. Przedzierał się z uporem przez gąszcz, chcąc co
prędzej odejść jak najdalej od uczęszczanych szlaków, a natrafiwszy na dogodne miejsce,
zamieszkać tam już na stałe.
Dla kogoś, kto ani nie znał dżungli, ani nie nawykł do kontaktów z naturą, wędrówka
owa stanowiła prawdziwą torturę. Giętkie gałęzie boleśnie smagały go po twarzy i ramionach.
Ostre ciernie kaleczyły stopy. Serce od wysiłku waliło jak oszalałe i zdawało się, iż chce
wyskoczyć z piersi.
Lecz w końcu cały ów wysiłek został nagrodzony. Oto bowiem drzewa poczęły rzednąć,
a na końcu oczom utrudzonego człeka ukazał się widok pożądany — rozległa polana, skąpo
porośnięta niskimi kępkami jakichś bylin i krzewów, pełna różnokolorowego kwiecia i
zewsząd otoczona zwartymi ścianami dziewiczego lasu.
Wyniosłe bambusy chyliły się w łagodnym podmuchu wietrzyku, a postrzępione
ogromne liście bananowców, spomiędzy których zwieszały się dorodne kiście dojrzałych
owoców, ocieniały źródełko dające początek wąziuchnej strużce wody ginącej kędyś hen, w
zbutwiałych pokładach obumarłych liści zaścielających ziemię pomiędzy pniami leśnych
olbrzymów.
Trudno było wymarzyć lepsze miejsce, aby w nim zbudować mieszkanie. Złożył więc
nasz wędrowiec skromny dobytek na ziemię i zabrał się do wznoszenia z bambusowych
pędów skromnej chatynki, która miałaby go ochronić i przed skwarem tropikalnego słońca, i
przed ulewą.
Powoli szła mu owa praca, bo nie miał ani odpowiednich narzędzi, ani też wprawy w
budowaniu chaty, gdy jednak ukończył dzieło, odczuł wielkie zadowolenie i dzień cały
poświęcił na odpoczynek.
Później zaś czas upływał mu jednostajne — medytował, wędrował po okolicy, coraz
bardziej zaznajamiając się z dziką przyrodą, coraz bardziej ją rozumiejąc i coraz bardziej
wtapiając się w krajobraz.
Nie miał wielkich wymagań — ot, starczyło, że nasycił głód kilkoma bananami, garstką
jadalnych korzonków, jagód czy jakichś innych owoców spotykanych w dżungli, a pragnienie
zaspokoił krystaliczną, zimną, smaczną wodą źródlaną, by poczuć się szczęśliwym.
Tak mu upływały dnie, a dnie łączyły się w tygodnie, tygodnie zaś w miesiące. Zwierzęta
zrazu nieufne wobec przybysza z innego niż ich własny świata, powoli przywykły do niego.
Nie raz i nie dwa przychodzili doń mieszkańcy dżungli, a pewien stary tygrys nawet
zamieszkał razem z pustelnikiem.
Przeszło parę lat. Kostur wędrowny wycięty z gałęzi figowca, a wbity w ziemię aby
umocnił konstrukcję jednej ze ścian chatynki, zapuścił korzenie i wyrósł na okazałe drzewo,
które rodziło wyborne w smaku owoce, przy okazji stanowiąc dodatkową osłonę od deszczu.
***
Tego dnia stary samotnik, gdy tylko wstał i obmył twarz z resztek snu, a później posilił
się przygarścią ugotowanych młodych pędów bambusa, postanowił że uda się na
poszukiwanie pewnych jadalnych korzeni, ktróre mu wyjątkowo smakowały, a których w
najbliższej okolicy swego zamieszkania ostatnio nie spotykał.
-7-
Szedł powoli, często odpoczywając, nieświadomie obrawszy kierunek, z którego przed
laty przywędrował, a zatem zmierzał ku przebiegającemu blisko dżungli gościńcowi.
Miało się już pod wieczór i pustelnik wiedząc, że za dnia żadną miarą nie zdoła powrócić
do schowu na polanie, jął rozglądać za miejscem, w którym mógłby spokojnie przespać noc.
Drzewa przerzedziły się mocno i pomiędzy nimi prześwitywała dal otwartej przestrzeni,
gdzie żyją ludzie wznosząc swoje miasta i wsie, oraz uprawiając pola.
Ponieważ nie miał najmniejszego nawet zamiaru wracać do świata porzuconego przed
laty, już zamierzał zawrócić i zaszyć się w gąszczu, gdy naraz jego uszu doleciał głos, jakiego
jeszcze nigdy nie posłyszał w puszczy. Był to płacz dziecka.
„— Och! — pomyślał pustelnik. — Ktoś tu jest w okolicy. Lepiej abym się z tym
człowiekiem nie spotkał."
Wszakże płacz niemowlęcia miast cichnąć, narastał.
„— Czemuż to nikt nie uspokoi maleństwa? — zastanawiał się. — Jakaż to matka bez
serca pozwala, by jej dziecko cierpiało niedolę?"
Zatrzymał się, czekając czy płacz ustanie. Mijała jednak chwila za chwilą, a głos —
mimo że już z lekka ochrypły — nadal docierał do uszu pustelnika.
„— To dziwne. Chyba pójdę i zobaczę cóż tam się dzieje."
Szedł tak spiesznie, jak tylko pozwalało na to gęste podszycie i gdy dotarł na sam skraj
dżungli, słońce lada chwila miało skryć się poza widnokręgiem, udając się na spoczynek po
dniu pracowitej wędrówki po niebiańskim gościńcu.
Śród paproci, które swymi pierzastymi liśćmi je ocieniały, spoczywało drobne ciałko
dziecka. Teraz dziecko już nie płakało. Najwyraźniej zabrakło mu na to sił i łez, lecz
wstrząsał nim spazm jakiś i drgały wszystkie mięśnie.
Dziecko było zupełnie samo, a jego wygląd najwyraźniej świadczył, że cierpi męki głodu
i pragnienia. Skąd się tutaj wzięło, żadną miarą nie sposób było dociec. Wszakże pustelnik
przypuszczał, że pewnie jego ojciec czy matka, albo też i oboje rodzice zginęli od kłów
drapieżników, które swą zdobycz odciągnęły w głąb tropikalnego lasu, pozostawiając
-8-
— jako nazbyt lichy kęs — tę oto ludzką kruszynę, która niechybnie byłaby zginęła,
jeśliby stary samotnik jej nie odnalazł.
Wziął niemowlę na ręce i kołysząc je leciutko, przyciskał do piersi, aby uspokoić.
— No i cóż ja ci dam? Cóż dam?
Później zaś nadłamał łodygę liany pewnego gatunku, a z miejsca zranienia jęła
natychmiast wypływać woda. Zebrał jej trochę w kubek, który sporządził ze zwiniętego liścia
i napoił niemowlę, a gdy jeszcze je nakarmił roztartym na papkę kawałeczkiem słodkiego
banana, uspokoiło się i natychmiast zasnęło.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin