ŚW. BENEDYKT.doc

(58 KB) Pobierz
LEGENDA NA DZIEŃ ŚW

LEGENDA NA DZIEŃ ŚW. BENEDYKTA

21 marca

 

Klasycznym żywotem św. Benedykta, patriarchy zakonów łacińskiego Kościoła [ok. 480 -ok. 544] i jednego z największych w chrześcijaństwie mistrzów życia duchowego, była dla całego średniowiecza II księga Dialogów św. Grzegorza papieża [por. wyżej nr 20]. Najlep­szym dowodem jej autorytetu jest fakt, że żywotu tego [PL LXVI 126-204] nikt przez całe wieki średnie nie przerabiał ani nie próbował zastąpić nowym, co w odniesieniu do innych świętych nader często się zdarzało. Twórczość hagiograficzna na temat osoby św. Benedykta wyraziła się natomiast przede wszystkim w całym szeregu utworów poetyckich [BHL nr 1103-12], a z czasem zaczęto dodawać nowe opisy cudów i opowiadania o przeniesieniu jego relikwii. Nic więc dziwnego, że odpowiedni ustęp Złotej legendy, który przytaczamy poniżej, jest tylko wyciągiem z żywota Grzegorzowego, powtarzającym dość wiernie rysy swego oryginału.

Benedykt, rodem z prowincji Nursji, po­słany został do Rzymu na naukę, ale w bardzo młodym wieku porzucił książki i postanowił udać się na odludzie. Po­dążyła za nim jego piastunka, która go z całego serca kochała i towarzy­szyła mu aż do miejscowości zwanej Eude. Tam pożyczyła sobie szufli do czyszczenia pszenicy, ale nieostrożnie położyła ją na stole, tak że spadła i w jej oczach pękła na dwie części. Benedykt widząc jej płacz wziął ka­wałki szufli, a gdy wstał od modlitwy, była ona znów cała, bez śladu pęknię­cia. Następnie jednak potajemnie opuścił piastunkę i udał się w pewne miejsce, gdzie przez trzy lata przebywał, tak że nikt o nim nie wiedział prócz pewnego mnicha imieniem Roman, który regularnie zaopatrywał go w najniezbędniejsze rzeczy. Ponieważ zaś z klasztoru Romana nie było dostępu do jaskini, uwiązywał chleb na długim sznurze i na nim spuszczał, a na tym sznurze umocował także dzwoneczek, aby mąż Boży na jego dźwięk wiedział, kiedy Roman podaje mu chleb, za czym wychodził i od­bierał go. Ale odwieczny wróg nie mogąc znieść miłości jednego, a pokrze­pienia drugiego, cisnął kamieniem i rozbił dzwoneczek, niemniej jednak Roman nie przestał zaopatrywać Benedykta. Później, gdy pewien kapłan przygotowywał sobie posiłek w święto Wielkiej Nocy, Pan objawił mu się w widzeniu, mówiąc: Ty sobie tu przygotowujesz smakołyki, a tam sługa mój cierpi głód. A on natychmiast ruszył w drogę i odnalazłszy go z wielką trudnością, rzekł: Wstań, spożyjmy posiłek, bo dziś jest Wielkanoc. A Benedykt odpowiedział: Wiem, że dziś Wielkanoc, skoro wolno mi wi­dzieć cię [1]- Będąc mianowicie z dala od ludzi nie wiedział, że tego dnia wypada Wielkanoc. Zaiste - powiedział kapłan - dziś jest dzień Zmartwych­wstania Pańskiego, nie przystoi ci pościć, bo na to zostałem do ciebie po­słany. Tak tedy błogosławiąc Pana spożyli posiłek.

Pewnego dnia czarny ptak zwany kosem natrętnie latał koło jego twarzy, tak że można go było schwytać ręką, ale gdy tylko Benedykt uczynił znak krzyża, ptak zniknął. Innym razem diabeł przypomniał mu pewną niewiastę, którą kiedyś widział, i pięknością jej tak rozpalił jego serce, że ulegając pragnieniu rozkoszy zamyślał już prawie opuścić pustelnię. Lecz oprzytomniawszy nagle za łaską Bożą, natychmiast się rozebrał i tak długo tarzał się w cierniach i ostach, które tam rosły, że wyszedł z nich poraniony na całym ciele, ale przez rany w skórze oczyścił myśli z ran; tym sposobem zwyciężył grzech, gdyż odmienił płomień, co go palił. Ale od tego czasu nigdy więcej żadna pokusa nie powstała w jego ciele.

Tymczasem rosła jego sława i gdy w pewnym klasztorze zmarł opat, całe zgromadzenie udało się do Benedykta z prośbą, by zechciał być im zwierzchnikiem. On długo się wzbraniał, przepowiadał, że nie potrafi dostosować się do obyczajów owych braci, ale wreszcie ulegając prośbom wyraził swą zgodę. Gdy jednak kazał im dokładniej przestrzegać reguły, mnisi sami sobie robili wyrzuty, że domagali się, by objął władzę nad nimi, choć kręte drogi, którymi oni chadzali, raziły jego prawość. A skoro się spostrzegli, że przy nim nie wolno tego, czego nie wolno, a ciężko im było porzucić wszystko, do czego już z dawna przywykli, domieszali trucizny do wina i podali mu przy posiłku. Ale Benedykt uczynił nad nim znak krzy­ża i szklane naczynie pękło, jak od uderzenia kamieniem. Widząc zatem, że był to śmiercionośny napój, skoro znieść nie mógł znaku życia, wstał natychmiast i ze spokojną twarzą powiedział: Niech się zmiłuje nad wami Bóg wszechmocny, bracia. Czyż wam nie mówiłem, że nie nadam się do was z mymi obyczajami? Po czym udał się na opuszczoną pustelnię, gdzie zajaśniał coraz częstszymi cudami, a tylu ludzi schodziło się do niego, że założył dwanaście klasztorów.

W jednym z nich był pewien zakonnik, który nie mógł długo ustać na modlitwie, lecz gdy inni się modlili, wychodził przed kościół i zajmował się sprawami ziemskimi i doczesnymi. Skoro opat tego klasztoru opowie­dział to św. Benedyktowi, on udał się tam i zobaczył, że tego zakonnika, który nie mógł wytrwać na modlitwie, jakiś czarny chłopczyk [2] wyciągał za drzwi za brzeg szaty. Wtedy powiedział do opata tego klasztoru i do mnicha imieniem Maurus [3]: Czy nie widzicie, kto to go wyciąga? Ale oni odpowiedzieli, że nie, za czym dodał: Módlmy się, abyście i wy zo­baczyli. Po modlitwie Maurus zobaczył, ale opat nie mógł zobaczyć. Następnego dnia tedy, gdy po zakończeniu modłów mąż Boży zastał owego zakonnika przed drzwiami, uderzył go rózgą za jego ślepotę i odtąd stał on nieruchomo na modlitwie, a odwieczny wróg nie śmiał panować w jego myślach, jak gdyby sam otrzymał to uderzenie.

Trzy z tych klasztorów znajdowały się wysoko na skalistej górze i z wielkim trudem z dołu sprowadzano do nich wodę. Dlatego też bracia często prosili męża Bożego, aby zmienił im klasztory. Pewnej nocy tedy on z jednym tylko chłopcem poszedł na górę i pomodliwszy się tam przez czas dłuższy oznaczył miejsce, kładąc na nim trzy odłamy skalne, a gdy rano wrócił do domu i bracia przybyli doń w tej samej sprawie, rzekł im: Idźcie i zróbcie wydrążenie w środku tej skały, na której znajdziecie trzy głazy, Pan bowiem mocen jest wywieść stamtąd dla was wodę. Poszli tedy i znaleźli tę skałę zroszoną już Wódą, za czym zrobili w niej wydrąże­nie, które w ich oczach od razu napełniło się wodą, wytryskującą tam aż do dziś tak obficie, że z owego szczytu góry spływa w doliny.

Pewnego razu ktoś kosą siekł osty koło klasztoru męża Bożego, a żelazo spadło ze styliska i wpadło do głębokiego jeziora. Gdy ów człowiek bardzo się martwił z tego powodu, mąż Boży włożył stylisko do wody, a ostrze wypłynęło do niego samo.

Młodziutki mniszek Placyd poszedł po wodę, ale wpadł do rzeki i prąd go porwał, i na strzał z łuku pociągnął od brzegu na środek. Tymczasem mąż Boży przebywając w celi od razu poznał to w duchu i wezwawszy Maura oznajmił mu, co się stało z chłopcem, i kazał mu biec na ratunek. Otrzymawszy błogosławieństwo Maurus pobiegł czym prędzej i przekonany, że idzie po ziemi, po falach doszedł aż do chłopca i za włosy wyciągnął go z wody. Wróciwszy do męża Bożego opowiedział mu, co zaszło, ale przypisał to nie swoim zasługom, lecz jego posłuszeństwu.

Kapłan pewien, imieniem Florencjusz, zazdrościł mężowi Bożemu i do takiej posunął się niegodziwości, że chleb zatruty posłał mu jakby z błogo­sławieństwem. Święty przyjął go z podziękowaniem i rzucił krukowi, który zwykł był z rąk jego brać chleb, mówiąc przy tym: W imię Chrystu­sa weź ten chleb i rzuć w takim miejscu, gdzie żaden człowiek go nie będzie mógł znaleźć. Na to kruk otwarł dziób, rozpostarł skrzydła i zaczął ska­kać koło tego chleba kracząc przy tym, jakby chciał powiedzieć, że pragnie być posłusznym, ale nie może wypełnić rozkazu. Święty jednak raz po raz powtarzał swe polecenie mówiąc: Podnieś go, podnieś bez obawy i rzuć tak, jak ci powiedziałem. Kruk zabrał wreszcie chleb i wrócił aż po trzech dniach, po czym jak zwykle otrzymał pokarm z jego ręki.

Florencjusz tedy widząc, że nie potrafi zabić ciała mistrza, z zapałem zabrał się do gubienia dusz uczniów, a to w ten sposób, że postarał się, aby siedem nagich dziewcząt tańczyło i śpiewało w ogrodzie klasztornym, chcąc tym sposobem wzbudzić pożądliwość w sercu zakonników. Święty, widząc to z celi, w obawie, by uczniowie jego nie ulegli pokusie, ustąpił zawistnikowi i wziąwszy ze sobą kilku braci zmienił miejsce zamieszkania. Ale gdy Florencjusz stojąc w krużganku widział to i cieszył się z jego odejścia, nagle krużganek się zawalił i zabił go na miejscu. Wówczas Maurus pobiegł za mężem Bożym wołając: Wracaj, bo zginaj twój prześladowca! On jednak słysząc to westchnął z głębi serca już to dlatego, że nieprzyjaciel jego zginął, już to nad tym, że jego uczeń radował się ze śmierci wroga. Toteż nakazał Maurowi pokutę za to, że donosząc o tym, co się stało, ośmielił się cieszyć ze śmierci nieprzyjaciela, a sam przeniósł się gdzie indziej - ale zmienił w ten sposób tylko miejsce, nie wroga.

Przybywszy mianowicie na górę Cassino, przerobił świątynię Apollina, która tam się znajdowała, na kaplicę św. Jana, a mieszkający wokół lud nawrócił z bałwochwalstwa. Rozdrażniony tym odwieczny wróg ukazał mu się widzialnie w obrzydłej postaci i wpijając weń płonące oczy groził mu mówiąc: Benedykcie, Benedykcie! - a gdy on mu wcale nie odpowia­dał, mówił: Przeklęty, przeklęty Benedykcie, czemu mnie prześladujesz?

Pewnego dnia bracia chcieli zabrać na budowę kamień leżący na ziemi, lecz żadną miarą nie mogli tego dokazać. Zbiegł się tłum ludzi, ale i oni nie mogli go podnieść i dopiero gdy nadszedł mąż Boży i udzielił mu błogosławieństwa, bardzo prędko dało się go podnieść, z czego wynika, że to diabeł na nim siedział i nie pozwalał go poruszyć. Innym razem bracia budowali dość wysoką ścianę, gdy mężowi Bożemu objawił się odwieczny wróg i oświadczył, że idzie do pracujących braci. On tedy na­tychmiast posłał do nich gońca z ostrzeżeniem: Uważajcie, bracia, bo zły duch do was idzie! Ledwie jednak goniec zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy diabeł obalił ścianę, zabijając gruzami młodziutkiego zakonnika. Ale mąż Boży kazał przynieść do siebie w worku zmasakrowane zwłoki chłop­ca, wskrzesił go swymi modłami i na powrót posłał do tej samej roboty.

Pewien nader godny człowiek świecki miał zwyczaj corocznie odwie­dzać męża Bożego zachowując post w ów dzień. Pewnego jednak razu, kiedy szedł doń, przyłączył się do niego inny podróżny, który niósł za­pasy na drogę, a gdy było już dość późno, rzekł: Chodź, bracie, pożywmy się, byśmy nie ustali w drodze. Skoro jednak on odparł, że nie ma za­miaru jeść w drodze, towarzysz zamilkł na godzinę, ale następnie znów zaproponował mu to samo - i tym razem bezskutecznie. Na koniec po jednej jeszcze godzinie, gdy już zmęczeni byli długą drogą, napotkali łąkę ze źródłem i całe to miejsce samo zapraszało ich do odpoczynku. Wtedy towarzysz wskazał mu je i zaproponował, aby nieco przekąsili i spoczęli tam; a że słowa te mile łechtały jego uszy, miejsce zaś samo rwało oczy, pielgrzym zgodził się na to. Ale gdy przybył do Benedykta, ten rzekł mu: Popatrz, bracie, złośliwy wróg raz nie potrafił cię namówić i drugi raz nie zdołał, ale za trzecim przecież odniósł nad tobą zwycięstwo. Wte­dy on padł mu do nóg i zalał się łzami nad swoim upadkiem.

Król Gotów, Totilas [4], chciał wypróbować, czy mąż Boży ma dar proroczy; ubrał zatem swego miecznika w szaty królewskie i z całym orszakiem wysłał go do klasztoru; ale gdy tam przybył, św. Benedykt na jego widok rzekł: Daj pokój, synu, daj pokój; to, co nosisz, nie jest twoje. Ą on natychmiast upadł na ziemię przerażony, że śmiał żartować sobie z takiego świętego.

Przyprowadzono do męża Bożego pewnego kleryka, opętanego przez diabła, aby go uzdrowił. A on wypędziwszy zeń diabła, powiedział mu: Idź i na przyszłość nie jedz mięsa i nie przystępuj do święceń, bo w dniu, kiedy spróbujesz dać się wyświęcić, popadniesz znowu w moc diabelską. Ów tedy jakiś czas przestrzegał tej wskazówki, ale następnie widząc, że gorsi od niego osiągają wyższe święcenia, jak gdyby zapomniawszy po długim czasie o przestrodze męża Bożego, zlekceważył ją i dał się wyświęcić. Ale wtedy od razu ponownie opętał go diabeł, który go opuścił, i nie przestał go dręczyć, aż duszę zeń wygnał.

Pewien człowiek posłał do św. Benedykta służącego z dwiema flaszkami wina, ale on jedną ukrył po drodze, a drugą tylko odniósł. Mąż Boży z podziękowaniem przyjął jedną flaszkę, ale gdy służący odchodził, przestrzegł go tymi słowy: Bacz, synu, abyś nie pił z tej flaszki, którą ukryłeś, tylko przechyl ją ostrożnie i zobacz, co jest w środku. On tedy wielce zawsty­dzony odszedł, ale wracając chciał przekonać się, czy prawdą jest to, co usłyszał; przechylił zatem flaszkę, a z niej zaraz wyśliznął się wąż.

Pewnego razu, gdy mąż Boży spożywał wieczerzę, mnich pewien, syn adwokata, który stał przy nim i trzymał lampę, zaczął z pychą myśleć w sercu: Któż on jest, że ja stoję przy nim, gdy on je, trzymam mu lampę i usługuję mu? A kimże jestem ja, który mu służę? Ale mąż Boży od razu rzekł doń: Przeżegnaj serce twe, bracie, przeżegnaj twe serce! Co ty takiego mówisz? Po czym przywołał braci, kazał odebrać z rąk jego latarnię, a jemu samemu odejść do klasztoru i siedzieć spokojnie.

Wysyłając kilkunastu braci w pewne miejsce, aby tam zbudowali klasz­tor, zapowiedział, że przyjdzie do nich w oznaczonym dniu i pokaże, jak go mają budować. Otóż w nocy poprzedzającej ustalony dzień ukazał się we śnie mnichowi, którego postawił na czele prac, oraz jego przełożone­mu i wskazał im dokładnie miejsca, na których miały stanąć poszczególne budynki. Oni jednak nie dali wiary widzeniu i nadal oczekiwali go, a wreszcie wrócili doń i rzekli: Czekaliśmy, ojcze, abyś przybył, jak obiecałeś, aleś nie przyszedł. A on na to: Czemu tak mówicie, bracia? Czyż się wam nie ukazałem i nie wskazałem poszczególnych miejsc? Idźcie więc i za­rządźcie wszystko tak, jak słyszeliście w widzeniu.

Niedaleko od jego klasztoru przebywały dwie zakonnice szlachetnego rodu, które nie powściągały swego języka, lecz nieroztropnym gadulstwem często pobudzały do gniewu swego przełożonego. Gdy on zawiadomił

tym męża Bożego, ten przesłał im taką wiadomość: Powściągnijcie wasz język, bo inaczej wykluczę was ze społeczności [5]. Nie obłożył ich jed­nak klątwą, tylko im nią zagroził. A one nie poprawiwszy się zmarły za parę dni i pochowane zostały w kościele. Ale gdy odprawiano tam mszę

diakon jak zwykle wypowiadał słowa: Kto nie należy do społeczności, niech wyjdzie z kościoła - piastunka ich, która zawsze za nie składała ofiarę, widziała, jak one wychodziły ze swego grobu i opuszczały kościół. Skoro doniesiono o tym św. Benedyktowi, on własnoręcznie dał ofiarę i rzekł: Idźcie i złóżcie za nie ofiarę - odtąd nie będą już wyklęte. Tak się też stało i odtąd, gdy diakon wypowiadał zwykłe słowa, nie widziano, aby wycho­dziły z kościoła.

Pewien mnich opuścił klasztor nie otrzymawszy uprzednio błogosławieństwa, bo chciał odwiedzić swoich rodziców, i tego samego dnia, kiedy do nich przybył, umarł, a zwłoki jego ziemia raz i drugi wyrzuciła. Wówczas rodzice udali się do św. Benedykta z prośbą, aby udzielił mu swego błogosławieństwa. On zaś wziął Ciało Pańskie i rzekł: Idźcie i po­łóżcie tę Hostię na jego piersi i tak go pochowajcie. Tak się też stało, a ziemia zatrzymała ciało i więcej go nie wyrzucała.

Pewien mnich, nie mogąc wytrwać w klasztorze, tak długo nalegał na męża Bożego, aż rozgniewany pozwolił mu odejść. Ale skoro tylko wyszedł z klasztoru, napotkał na drodze smoka z otwartą paszczą, który chciał go pożreć. Zaczął więc krzyczeć: Na pomoc, na pomoc, smok tu chce mnie pożreć! Bracia nadbiegli, ale nie znaleźli żadnego smoka, tylko drżącego i chwiejącego się na nogach mnicha; a gdy go odprowadzili do klasztoru, od razu obiecał, że nigdy zeń nie odejdzie.

Jednego razu cały ten kraj nawiedził wielki głód, a mąż Boży wszystko, co tylko mógł znaleźć, rozdał potrzebującym, tak że w klasztorze nic nie pozostało prócz odrobiny oleju w szklanym naczyniu. Niemniej polecił piwnicznemu, aby i tę odrobinę dał komuś potrzebującemu. On zaś wysłuchał rozkazu, lecz nie wykonał go, bo w takim razie nic oleju nie zostałoby już dla braci. Gdy mąż Boży dowiedział się o tym, polecił to naczynie wraz z olejem wyrzucić przez okno, aby w klasztorze nic nie pozostało dzięki nieposłuszeństwu. Tymczasem wyrzucone naczynie, choć wypadło na ogromne głazy, nie rozbiło się ani olej się nie wylał. Wtedy kazał je podnieść i w całości oddać proszącemu. Zganiwszy zaś owego mnicha za nieposłuszeństwo i brak wiary, udał się na modlitwę i od razu jedna wielka beczka, która tam była, napełniła się olejem, którego było tak wiele, że aż groził rozlaniem się na posadzkę.

Innym razem św. Benedykt zeszedł z góry, by odwiedzić swą siostrę [6]; a gdy siedział przy stole, ona prosiła go, aby pozostał z nią tej nocy, on jednak żadną miarą nie chciał się zgodzić. Wtedy ona skłoniła głowę na ręce, aby pomodlić się do Boga, a gdy ją podniosła, wybuchła burza z błyskawicami, grzmotami i takim deszczem, że na krok nie mógł się ruszyć, choć przedtem była piękna pogoda. Ona to jednak wylewając rzekę łez zmieniła i obróciła pogodę w deszcz. Mąż Boży zasmucił się i rzekł: Niech ci Bóg wszechmocny przebaczy, siostro, cóżeś zrobiła? A ona na to: Prosiłam cię, a nie chciałeś mnie posłuchać; poprosiłam Pana i wysłuchał mnie. Wyjdź teraz, jeśli możesz. Tak tedy noc tę spędzili na czuwaniu i nasycili się nawzajem pobożnymi rozmowami. Ale po trzech dniach, gdy już św. Benedykt był z powrotem w klasztorze, podniósłszy oczy w górę, zobaczył duszę swojej siostry pod postacią gołębicy odlatującą do ojczyzny niebieskiej. Kazał tedy ciało jej przynieść do klasztoru i złożyć w grobowcu, który dla niej przygotował.

Pewnej nocy św. Benedykt stojąc w oknie modlił się do Pana, gdy zoba­czył światłość spływającą z góry, która rozproszyła wszystkie ciemności nocne. I nagle cały świat, jakby skupiony pod jednym promieniem sło­necznym, pojawił się jego oczom i zobaczył duszę biskupa kapuańskiego [7], Germana, jak unosiła się do nieba. A następnie dowiedział się do­kładnie, że zmarł on o tej właśnie godzinie.

Tego roku, kiedy miał odejść ze świata, przepowiedział braciom dzień swojej śmierci. Na sześć dni przed zgonem kazał wykopać sobie grób. Wnet wystąpiła gorączka i stan jego z dnia na dzień się pogarszał. Siódmego dnia kazał się przenieść do oratorium i tam ubezpieczył się na drogę śmierci przyjmując Ciało i Krew Pańską. Na koniec stanął z podniesionymi do nieba rękami pomiędzy braćmi podtrzymującymi jego bezwładne członki i na modlitwie wyzionął ducha. A tegoż dnia, kiedy św. Benedykt z tego świata odszedł do Chrystusa, dwaj bracia, jeden bawiący w swej celi, a drugi przebywający gdzieś daleko, mieli takie samo widzenie. Wi­dzieli mianowicie jaśniejącą drogę, wysłaną dywanami i oświetloną nie­zliczonymi lampami, wiodącą z celi św. Benedykta na wschód aż do nieba. A koło nich stanął, jakby z góry zstąpiwszy, jakiś mąż czcigodnej postawy, który zapytał, czyja jest ta droga, którą widzą. A gdy odparli, że nie wie­dzą, rzekł im: To jest droga, po której miły Bogu mąż Benedykt wstąpił do nieba. Pochowano go zaś w kaplicy św. Jana Chrzciciela, którą sam zbudował na miejscu zburzonego ołtarza Apollina. Żył około roku Pań­skiego 518, za czasów Justyna Starszego [8].

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin