Howard Robert E - Conan. Godzina smoka.pdf

(669 KB) Pobierz
Howard Robert E - Conan. Godzina smoka
Howard Robert E - Conan. Godzina smoka
ROBERT E. HOWARD
CONAN GODZINA SMOKA
TYTUŁ ORYGINAŁU THE HOUR OF THE DRAGON
PRZEŁOśYŁ STANISŁAW CZAJA
Tytuł oryginału The Hour of the Dragon Berkley Books, New York 1977
Pierwodruk: Weird Tales, grudzień 1935, styczeń–kwiecień 1936, i wyd.: Gnome Press, New York 1950, pt.
Conan the Conqueror
GODZINA SMOKA
Chwieje się Lew, upada w mrok,
chwytają go demony.
Szkarłatne skrzydła pręŜy Smok
przez czarny wiatr niesiony…
Rycerze wiecznym legli snem,
bo srogi bój ich strudził,
A w głębi gór przeklętych, hen,
szatański rój się budzi.
Godzina Smoka! Trupi chłód.
Strach krwawym łypie okiem…
Godzina Smoka! Struchlał lud —
któŜ oprze się przed Smokiem?!
1. UŚPIONY, ZBUDŹ SIĘ!
Zmarszczyły się aksamitne kotary i śląc po ścianach falę rozedrganych cieni zamigotały płomienie długich
świec. A przecieŜ najsłabszy powiew wiatru nie przemknął przez komnatę. Wokół hebanowego stołu, na
którym połyskując jak rzeźbiony jaspis spoczywał zielony sarkofag, stało czterech męŜczyzn. W uniesionej
prawicy kaŜdego z nich dziwnym zielonkawym blaskiem płonęła czarna świeca osobliwego kształtu. Noc
okrywała świat, a zbłąkany wiatr zawodził w mrocznych gałęziach drzew.
Pełna skupienia cisza i chybotliwe cienie pospołu władały komnatą, podczas gdy cztery pary lśniących
napięciem oczu wpatrywały się w długą zieloną skrzynię, na której, rzekłbyś, tajemne hieroglify obdarzone
Ŝyciem przez niepewne światło wiły się jak węŜe. MąŜ u stóp sarkofagu pochylił się nad nim i poruszał swą
świecą, jak gdyby kreśląc w powietrzu mistyczny symbol. Później, osadziwszy świecę w czarno–złotej
miseczce, mamrocząc jakąś niepojętą dla kompanów formułę, wsunął szeroką białą dłoń między fałdy swej
obszytej gronostajami szaty. Gdy ją na powrót wyciągnął, dzierŜył w garści kulę Ŝywego ognia.
Trzech pozostałych głęboko zaczerpnęło powietrza; śniady, potęŜny męŜczyzna stojący w głowach
sarkofagu wyszeptał:
— Serce Arymana!
Mistrz ceremonii szybkim gestem nakazał ciszę. Gdzieś w dali jął Ŝałośnie zawodzić pies, a po drugiej
stronie zaryglowanych pancernych drzwi rozległy się ukradkowe stąpnięcia. Nikt jednak nie odrywał wzroku
od sarkofagu, nad którym mąŜ w gronostajach poruszał teraz płomiennym klejnotem, mrucząc zaklęcia, które
były prastare w dniu zatonięcia Atlantydy. śar bijący z kamienia oślepiał, nie mieli tedy pewności, co widzą,
lecz wnet rzeźbiona pokrywa sarkofagu wybrzuszyła się i pękła z trzaskiem, jak gdyby naparto na nią od
środka z potęŜną siłą, i pochyliwszy się ciekawie w przód dojrzeli mumię — skuloną, pomarszczoną i
wyschniętą sylwetę, której brązowe członki wyzierały spośród przegniłych bandaŜy na kształt zmurszałych
konarów.
— OŜywić to coś? — wymamrotał z sardonicznym uśmieszkiem drobny ciemnoskóry męŜczyzna stojący po
prawej stronie. — Rozpadnie się za lada dotknięciem. Głupcy jesteśmy…
— Szszsz! — syknął rozkazująco wysoki, który dzierŜył kamień. Pot wystąpił na jego szerokie białe czoło, a
oczy rozszerzyły się. Pochylił się do przodu i nie dotykając mumii złoŜył na jej piersi gorejący klejnot. Potem
odstąpił do tyłu i patrzył z szaleńczym napięciem, jego usta zaś wypowiadały bezgłośne zaklęcie.
I było tak, jakby kula Ŝywego ognia płonęła migotliwie na martwym pomarszczonym łonie. Przez zaciśnięte
zęby obserwatorów z trudem przedostawał się syczący oddech. Albowiem przed ich oczyma dokonywała się
przeraŜająca przemiana. Zasuszona postać w sarkofagu jęła rosnąć, poszerzać się, wydłuŜać. BandaŜe
pękły i rozsypały się w brązowy proch. Skurczone kończyny nabrzmiały, wyprostowały się. Ich mroczna barwa
Strona 1
Howard Robert E - Conan. Godzina smoka
poczęła jaśnieć.
— Na Mitrę! — wyszeptał wysoki złotowłosy męŜczyzna z lewej strony. — Nie był Stygijczykiem. To
przynajmniej jest prawdą.
I znów drŜący palec nakazał ciszę. Pies w dali juŜ nie wył. Skamlał teraz, jakby dręczony koszmarnym
snem, lecz i ten odgłos wkrótce zamarł, a w ciszy nagle zapadłej złotowłosy mąŜ wyraźnie usłyszał
skrzypienie cięŜkich drzwi, jak gdyby ktoś z wielką mocą napierał na nie od zewnątrz. Z dłonią na mieczu jął
się tedy odwracać, ale człowiek w gronostajach syknął ostrzegawczo:
— Zostań! Nie przerywaj łańcucha! I nie idź do drzwi, jeśli ci Ŝycie miłe!
Jasnowłosy wzruszył ramionami, odwrócił się i nagle stanął jak wryty. W jaspisowym sarkofagu spoczywał
Ŝywy człowiek: wysoki, krzepki, nagi, o białej skórze, czarnowłosy i czarnobrody. LeŜał bez ruchu z szeroko
rozwartymi oczyma, równie nieświadomymi i pozbawionymi wyrazu jak oczy nowo narodzonego dziecięcia.
Na jego piersi wciąŜ jarzył się i migotał ogromny klejnot.
MęŜczyzna w futrze zatoczył się niby ogarnięty słabością po chwilach nieludzkiego napięcia.
— Isztar! — sapnął. — To Xaltotun!… i on Ŝyje. Valeriusie! Tarascusie! Amalricu! Czy widzicie? Czy
widzicie? Wątpiliście we mnie… ale ja nie zawiodłem! Byliśmy dzisiejszej nocy o krok od rozwartych wrót
piekieł i tuŜ obok nas zgromadziły się bestie ciemności — tak, podąŜyły za nim do samych wrót — ale
przywróciliśmy do Ŝycia wielkiego maga.
— I, nie wątpię, skazaliśmy nasze dusze na męki wieczyste — wymamrotał niski, śniady Tarascus.
Jasnowłosy, Valerius, roześmiał się szeroko.
— JakieŜ męki mogą być gorsze od samego Ŝycia? Wszyscy jednakowo przeklęci jesteśmy od dnia
narodzin. A poza tym, kto by za tron nie sprzedał swej Ŝałosnej duszyczki?
— Nie masz inteligencji w jego wzroku, Orastesie — ozwał się ogromny Amalric.
— Długo był martwy — odparł Orastes. — Jest jak człek nagle wyrwany ze snu, który w jego duszy posiał
Pustkę. Źle mówię: był martwy, nie uśpiony. Na powrót przywiedliśmy jego duszę skroś otchłanne wiry nocy i
zapomnienia. Ja doń przemówię.
Pochylił się nad sarkofagiem i wbiwszy wzrok w ciemne oczy spoczywającego w nim człowieka, ozwał się
powoli:
— Xaltotunie, zbudź się.
Wargi zmartwychwstańca poruszyły się mechanicznie.
— Xaltotunie — wyrzekł głuchym szeptem.
— Tyś jest Xaltotun — oświadczył Orastes tonem hipnotyzera, który wmawia coś w uśpionego. — Tyś jest
Xaltotun z Pythonu w Acheronie.
W ciemnych oczach zamigotał wątły promyk.
— Byłem Xaltotunem — dał się słyszeć szept. — Jestem martwy.
— Tyś Xaltotun! — wykrzyknął Orastes. — Nie jesteś martwy, Ŝyjesz!
— Jestem Xaltotunem, ale martwy spoczywam w stygijskim Khemi, gdzie skonałem.
— Kapłani, którzy zadali ci jadu, za pomocą mrocznej swej sztuki zmumifikowali twe ciało i wszelkie organa
zachowali w stanie nienaruszonym — oznajmił Orastes. — Ale teraz znów Ŝyjesz! To Serce Arymana
przywróciło ci Ŝycie, ściągnąwszy twą duszę spoza czasu i przestrzeni.
— Serce Arymana! — Ogień przypomnienia zapłonął jaśniej. — Barbarzyńcy mi je ukradli!
— Pamięta — mruknął Orastes. — Wyjmijcie go z sarkofagu.
Posłuchali z wahaniem, jakby nieradzi dotknąć człowieka, którego wskrzesili, i wcale nie wróciła im
pewność, gdy poczuli pod palcami jędrne muskularne ciało tętniące krwią i Ŝyciem. Przenieśli go wszelako na
stół, Orastes zaś oblekł Xaltotuna w osobliwą ciemną szatę z aksamitu zdobną rozsianym wzorem z gwiazd i
półksięŜyców, a potem narzucił mu na skronie zawój ze złotogłowiu, który skrył opadające na ramiona czarne
kędziory.
Pozwalał czynić ze sobą wszystko i nic nie mówił, nawet wówczas, gdy usadzili go w podobnym do tronu
krześle o wysokim hebanowym oparciu, szerokich srebrnych poręczach i nogach wyrobionych w kształt
złotych pazurów.
Siedział nieruchomo i z wolna inteligencja poczynała rozpalać się w jego ciemnych oczach, które nabierały
głębi, stawały się zagadkowe i świetliste. I było tak, jakby ukryte z dawien dawna światła magiczne wypływały
niespiesznie na powierzchnię z otchłannych głębin nocy.
Orastes ukradkiem zerknął na kompanów, którzy ogarnięci niezdrową fascynacją gapili się na swego
niezwykłego gościa. Stalowe ich nerwy wytrzymały próbę, co ludzi miększych byłaby przywiodła do
szaleństwa. Wiedział, Ŝe nie ze słabeuszami zawiązał spisek, lecz męŜami, których odwaga była równie
głośna, co burzycielskie ambicje i zdolność czynienia zła. Potem obrócił uwagę na postać w krześle o
hebanowym oparciu. A ta na koniec przemówiła.
— Pamiętam — rozległ się silny dźwięczny głos w języku nemedyjskim o dziwnym archaicznym akcencie.
— Jam jest Xaltotun, który był arcykapłanem Seta w acherońskim Pythonie. Serce Arymana — śniłem, Ŝem
je odnalazł — gdzieŜ ono jest?
Orastes włoŜył mu je w dłoń i wstrzymał oddech, wpatrzony w głębię straszliwego klejnotu płonącego teraz
Strona 2
Howard Robert E - Conan. Godzina smoka
w garści Xaltotuna.
— Skradziono mi je dawno temu — rzekł ów. — Jest ono krwawym sercem mroku, zdolnym nieść ratunek
lub przekleństwo. Z wielkiej dali przybyło — i z głębin czasu. Póki je miałem w swych dłoniach, nikt nie mógł
mi sprostać. Ale skradziono je i padł Acheron, ja zaś, jako wygnaniec, umknąłem do mrocznej Stygii. Wiele
pamiętam, ale i wiele zapomniałem. Byłem w dalekiej krainie za mglistymi otchłaniami, zatokami i mrocznymi
oceanami. Jaki mamy rok?
— Zmierzch roku Lwa — odparł Orastes — trzy tysiące lat od upadku Acheronu.
— Trzy tysiące lat! — mruknął Xaltotun. — Tak wiele? Kim jesteście?
— Ja jestem Orastes, niegdyś kapłan Mitry. Ten człek to Amalric, baron Tor w Nemedii, ów drugi to
Tarascus, młodszy brat króla tej krainy. Ten zaś wysoki to Valerius, prawy dziedzic tronu Aquilonii.
— Czemuście dali mi Ŝycie? — zapytał Xaltotun. — Czego ode mnie Ŝądacie?
Był juŜ w pełni oŜywiony i przytomny, a przenikliwe jego oczy dawały świadectwo, iŜ nic nie przyćmiewa
pracy umysłu. Z zachowania jego zniknęło wahanie i niepewność. Przeszedł wprost do rzeczy, jak ktoś, kto
wie, Ŝe nic nie daje się za darmo. Orastes odpłacił mu równą szczerością.
— Rozwarliśmy dzisiejszej nocy wrota piekieł, by wyswobodzić twą duszę i przywrócić ją ciału, albowiem
potrzebujemy twojej pomocy. Pragniemy osadzić Tarascusa na tronie Nemedii, dla Valeriusa zaś zdobyć
koronę Aquilonii. Twa sztuka czarnoksięska moŜe nam w tym pomóc.
— Ty sam musisz być głęboko wtajemniczony w owe kunszta, Orastesie — rzekł przebiegle Xaltotun —
skoro zdołałeś przywrócić mi Ŝycie. JakimŜe sposobem wie kapłan Mitry o Sercu Arymana i zna inkantacje ze
Skelos?
— Nie jestem juŜ kapłanem Mitry — odparł Orastes. — Pozbawiono mnie tej godności, albowiem oddałem
się czarnej magii. Gdyby nie obecny tu Amalric, byłbym spłonął na stosie jako czarownik. Dzięki temu jednak,
co się stało, mogłem kontynuować swe studia. PodróŜowałem po Zamorze, Vendhyi, Stygii, a takŜe śród
nawiedzonych dŜunglii Khitaju. Czytałem oprawne w Ŝelazo księgi Skelos, rozmawiałem z niewidzialnymi
istotami z otchłannych studni, w mrocznych zaś, spowitych w cuchnące opary dŜunglach, z postaciami bez
oblicza. W nawiedzanych przez demony kryptach pod czarną, chronioną gigantycznym murem świątynią Seta
w samym sercu Stygii dostrzegłem twój sarkofag i opanowałem kunszta zdolne przywrócić Ŝycie twemu
zasuszonemu ciału. Ze zbutwiałych manuskryptów dowiedziałem się o Sercu Arymana. Potem przez rok
szukałem miejsca, gdzie je ukryto, by doń w końcu trafić.
— Czemu tedy zadałeś sobie trud, by mnie oŜywić? — zapytał Xaltotun przeszywając kapłana spojrzeniem.
— Czemuś nie uŜył Serca, by spotęgować własne moce?
— Bo Ŝaden z Ŝyjących dziś ludzi nie zna tajemnic Serca — odparł Orastes. — Umiejętności, dzięki którym
objawić ono moŜe swą pełną potęgę, nie przetrwały nawet w legendach; głębszych jego sekretów nie jestem
świadom — uŜyłem go tylko, by cię oŜywić. Pragniemy skorzystać z twojej wiedzy. Tylko ty znasz straszliwe
tajemnice Serca.
Xaltotun potrząsnął głową patrząc z zadumą w płomienne głębie klejnotu.
— Moja czarnoksięska wiedza większa jest od zebranej w jedno wiedzy innych ludzi — powiedział — a
przecieŜ i ja nie znam pełnej potęgi kamienia. Nie przywoływałem jej w dawniejszych czasach, bacząc tylko,
by nie została obrócona przeciwko mnie. W końcu klejnot skradziono; w dłoniach przystrojonego w pióra
szamana barbarzyńców przemógł mą potęŜną sztukę magiczną. Potem znikł i nim zdołałem poznać miejsce
jego ukrycia, zostałem otruty przez zawistnych stygijskich kapłanów.
— Ukryty był w pieczarze pod tarantyjską świątynią Mitry — rzekł Orastes. — Odszukawszy twe szczątki w
stygijskiej podziemnej świątyni Seta, dowiedziałem się tego przebiegłymi sposobami. Złodzieje z Zamory,
chronieni w części zaklęciami, jakie poznałem ze źródeł, o których lepiej zamilczeć, wykradli twój sarkofag ze
szponów jego mrocznych straŜników; karawana wielbłądów, galera i zaprzęg bawoli dowiozły go wreszcie do
tego miasta. Ci sami złodzieje — a raczej ci tylko, co przeŜyli okropną wyprawę — skradli Serce Arymana z
nawiedzonej pieczary pod świątynią Mitry: cały kunszt ludzi i zaklęcia czarnoksięskie nieomal zawiodły. Jeden
tylko Ŝył dość długo, by przekazać klejnot w me ręce, a potem umarł majacząc o tym, co widział w przeklętej
krypcie. Złodzieje z Zamory są ludźmi ze wszystkich najwierniejszymi i najbardziej godnymi zaufania. Nikt
prócz nich — nawet z pomocą mych zaklęć — nie byłby w stanie wykraść Serca z ciemności, w których pod
straŜą demonów spoczywało ukryte przez trzy tysiące lat, jakie minęły od upadku Acheronu.
Xaltotun uniósł swą lwią głowę i wpatrzył się w nicość, jakby usiłując zgłębić utracone stulecia.
— Trzy tysiące lat! — mruknął. — Na Seta! Opowiedz, co przydarzyło się na świecie.
— Barbarzyńcy, którzy obalili Acheron, utworzyli nowe królestwa — rzekł Orastes. — Gdzie niegdyś
rozciągało się imperium, powstały dziedziny: Aquiłonia, Nemedia i Argos, zwane tak od plemion, które im dały
początek. Starsze królestwa — Ophir, Corinthia i zachodnie Koth, podległe dawniej władcom Acheronu — z
upadkiem cesarstwa odzyskały niezawisłość.
— Co zaś z ludem Acheronu? — pytał Xaltotun. — Gdy umykałem do Stygii, Python leŜał w gruzach, a
wszystkie wielkie grody Acheronu o purpurowych wieŜycach spłynęły krwią i deptane były sandałami
barbarzyńców.
— Niewielkie gromady ludu górskiego wciąŜ chełpią się pochodzeniem od Acherończyków — odparł
Strona 3
Howard Robert E - Conan. Godzina smoka
Orastes. — Co się zaś tyczy pozostałych, przetoczyli się przez nich moi barbarzyńscy przodkowie i zmietli ich
z powierzchni ziemi. Wiele bowiem wycierpieli od władców Acheronu.
Okrutny i posępny uśmiech wykrzywił wargi Pythonijczyka.
— A tak! Niejeden barbarzyńca, zarówno mąŜ jak i niewiasta, sczezł z wrzaskiem na ołtarzach pod tą ręką.
Widziałem, jak na głównym placu Pythonu usypywano z ich głów piramidy, gdy królowie powracali z zachodu
wioząc łupy i nagich brańców.
— Tak. Zatem nie próŜnował miecz w dniu zapłaty i Acheron przestał istnieć, a Python o purpurowych
wieŜach stał się legendą dawno minionych dni. Atoli na ruinach cesarstwa wyrosły i spotęŜniały młodsze
królestwa. I teraz przywiedliśmy cię na powrót, byś pomógł nam nimi władać, o ile bowiem nie są równie
osobliwe i cudowne jak dawny Acheron, to przecieŜ na tyle bogate i potęŜne, Ŝe warto o nie walczyć. Spójrz!
— i Orastes rozwinął przed gościem mapę kunsztownie wykreśloną na welinie.
Xaltotun omiótł ją spojrzeniem, a potem w oszołomieniu pokręcił głową.
— Zmieniły się nawet zarysy lądów. Wyglądają jak rzecz znajoma, choć zniekształcona w fantastycznym
śnie.
— Wszelako — odrzekł Orastes, ukazując palcem — tu jest Belverus stolica Nemedii, gdzie się
znajdujemy. A tu widzisz granice ziem nemedyjskich. Na południu i południowym wschodzie leŜą Ophir i
Corinthia, na wschodzie Brythunia, na zachodzie zaś Aquilonia.
— To mapa świata, którego nie znam — rzekł cicho Xaltotun, ale Orastes nie przegapił Ŝywego ognia
nienawiści, jaki zapłonął w jego ciemnych oczach.
— To mapa, którą pomoŜesz nam zmienić — stwierdził. — Pragniemy na początek osadzić Tarascusa na
tronie Nemedii. Pragniemy osiągnąć ów cel bez rozlewu krwi i w sposób, który nie rzuci na Tarascusa
Ŝadnych podejrzeń. Nie chcemy, Ŝeby kraj został rozdarty wojną domową, ale by całą swą potęgę zachował
na podbój Aquilonii. Gdyby król Nimed i jego synowie zmarli śmiercią naturalną, powiedzmy w czasie zarazy,
Tarascus zasiadłby na tronie jako najbliŜszy spadkobierca, w pokoju i bez przeszkód.
Xaltotun przytaknął w milczeniu, Orastes zaś ciągnął:
— Kolejne zadanie będzie trudniejsze. Nie zdołamy unikając wojny osadzić Valeriusa na tronie
Aquilońskim, a będzie owe królestwo przeciwnikiem potęŜnym. Jego lud to rasa twarda i wojownicza,
zahartowana w ustawicznych walkach z Piktami, Zingaryjczykami i Cymmeryjczykami. Od pięciu stuleci jest
Aquilonia z Nemedią w stanie wojny, i ostateczne zwycięstwo zawsze przypadało Aquilończykom.
Ich dzisiejszy władca to największy rycerz wśród ludów zachodu. Jest cudzoziemcem — awanturnikiem,
który przemocą zdobył koronę w czasie wojny domowej, zdusiwszy własnoręcznie króla Namedidesa na jego
tronie. Zwie się Conan i nie ma człeka, co by mu sprostał w boju.
Valerius jest teraz prawym dziedzicem tronu. Został wygnany przez swego królewskiego krewniaka
Numedidesa i wiele lat pozostawał poza ojczystym krajem, ale w jego Ŝyłach płynie krew dawnej dynastii i
wielu baronów tajemnie pochwali obalenie Conana, który nie tylko królewskiej, a nawet szlachetnej nie jest
krwi. Ale pospólstwo jest mu lojalne, jak teŜ szlachta dalszych prowincji. Gdyby wszelako jego siły zostały
pokonane w bitwie, od której wszystko musi się zacząć, sam zaś Conan zabity, nie sądzę, by rzeczą trudną
było osadzenie Valeriusa na tronie. Zaiste, ze śmiercią Conana przestałby istnieć jedyny ośrodek władzy.
Conan nie przynaleŜy do Ŝadnej dynastii, jest samotnym awanturnikiem.
— Chciałbym zobaczyć tego króla — zadumał się Xaltotun, zerkając na srebrzyste lustro wypełniające
jeden z kasetonów ściany. Lustro nie dawało odbicia, ale wyraz twarzy Xaltotuna zdradzał, Ŝe rozumie jego
przeznaczenie, na co Orastes skinął głową z dumą, jaką czerpie dobry rzemieślnik z uznania wyraŜonego
swym osiągnięciom przez prawdziwego mistrza.
— Spróbuję ci go ukazać — rzekł. I zasiadłszy przed zwierciadłem, wpatrzył się hipnotycznie w jego głębię,
gdzie w końcu jął przybierać kształty rozmazany cień.
Rzecz była niesamowita, lecz widzowie pojmowali, Ŝe jawi się oto przed ich oczami ledwie lustrzane odbicie
Orastesowej myśli; takim samym sposobem kula magiczna odzwierciedla myśl czarnoksięŜnika. Zrazu
mglisty i rozedrgany, przybrał nagle wizerunek zdumiewającą ostrość — zobaczyli rosłego męŜa, szerokiego
w ramionach, o potęŜnej piersi, grubej, węźlastej szyi i tęgo umięśnionych członkach. Odziany był w jedwab i
aksamit; złote lwy Aquilonii zdobiły jego bogaty kaftan, na równo przyciętej czarnej grzywie lśniła korona, atoli
obosieczny miecz u boku zdawał się doń bardziej pasować niŜ wszelkie regalia. Pod niskim szerokim czołem
wulkaniczny błękit oczu jarzył się jakimś wewnętrznym ogniem. Jego śniada, pokiereszowana i niemal
odpychająca twarz była obliczem wojownika, aksamitna zaś szata nie mogła ukryć niebezpiecznej twardości
ciała.
— Ten człowiek nie jest Hyboryjczykiem! — zakrzyknął Xaltotun.
— Nie, to Cymmeryjczyk, członek jednego z owych dzikich plemion, co zamieszkują szare pogórza
pomocy.
— Wojowałem z jego praprzodkami — mruknął Xaltotun. — Nie zdołali ich podbić nawet królowie
Acheronu.
— Cymmeryjczycy wciąŜ napawają grozą ludy południa — odparł Orastes. — On zaś jest prawym synem
tej dzikiej rasy; dowiódł, jak dotąd, Ŝe nikt mu sprostać nie zdoła.
Strona 4
Howard Robert E - Conan. Godzina smoka
Xaltotun nic nie rzekł; siedział zapatrzony w zgęstek Ŝywego ognia, co migotał w jego dłoni. Na dworze
długo i przejmująco zawył pies.
2. PODMUCH CZARNEGO WIATRU
Rok Smoka przyszedł na świat wśród wojny, zarazy i niepokoju. Czarny mór przemierzał ulice Belverusu,
powalając kupca w jego kramie, niewolnika w szopie, rycerza przy stole biesiadnym. Bezradne były w jego
obliczu kunszta konowałów. Mówiono, Ŝe jest piekielną karą za grzechy dumy i lubieŜności. Był szybki i
śmiercionośny jak atak Ŝmii. Skóra zaraŜonego purpurowiała i czerniała, po paru minutach nieszczęsny
osuwał się na ziemię w agonii i nim jeszcze śmierć ze wszystkim wyrwała duszę z gnijącego ciała, czuł w
nozdrzach odór własnego rozkładu. Gorący hałaśliwy wiatr dął nieustannie z południa, uprawy marniały na
polach, a bydło zdychało na pastwiskach.
Lud wzywał imienia Mitry i mruczał przeciwko królowi, jakimś bowiem sposobem po całym państwie
rozeszła, się pogłoska, Ŝe pod osłoną ścian swego pałacu władca oddaje się potajemnie odraŜającym
praktykom i plugawym orgiom. A potem do owego pałacu szczerząc zęby wkradła się śmierć, wokół jej stóp
zaś snuły się i wirowały potworne opary zarazy. I jednej nocy umarł król wraz z trzema synami, a głoszące ich
śmierć werble Ŝałobne zagłuszyły posępny i przeraźliwy dźwięk dzwonków, którymi obwieszczały się wozy
zbierające z ulic gnijące zwłoki.
Owej nocy, tuŜ przed świtem, wiejący od tygodni gorący wiatr przestał szeleścić złowieszczo jedwabnymi
zasłonami. Z północy nadleciała wichura i zadudniła wśród wieŜyc; rozległy się mocarne grzmoty, zamigotały
oślepiająco włócznie piorunów i lunął deszcz. Ale ranek wstał czysty, zielony i przeźroczy; wypalona ziemia
okryła się płaszczem traw, spragnione zboŜa na powrót wyrwały się ku niebu i zaraza odeszła, bo potęŜny
wiatr wywiał z kraju jej miazmaty.
Mówiono, Ŝe bogowie są radzi, gdyŜ sczezł grzeszny król ze swoim pomiotem, a kiedy w wielkiej sali
tronowej koronowano jego młodszego brata Tarascusa, lud, witając króla, któremu sprzyjają bogowie,
wiwatował tak, Ŝe drŜały wieŜe.
Podobna fala radości i entuzjazmu często zwiastuje zdobywczą wojnę. Nikt tedy nie był zaskoczony, gdy
oznajmiono, Ŝe król Tarascus uznał rozejm zawarty przez zmarłego władcę z zachodnimi sąsiadami za
niewaŜny i gromadzi wojska dla napaści na Aquilonię. Jego rozumowanie było jasne: motywy, szeroko
rozgłaszane, przydawały posunięciom szlachetnego pozoru krucjaty. Popierał sprawę Valeriusa, „prawego
dziedzica tronu”, przybywał — wedle własnych słów — nie jako wróg Aquilonii, lecz jako przyjaciel, by
wyzwolić lud spod tyranii uzurpatora i cudzoziemca.
Jeśli nawet tu i ówdzie pojawiały się cyniczne uśmieszki jak teŜ poszeptywania dotyczące zacnego
królewskiego przyjaciela Amalrica, którego potęŜny osobisty majątek zdawał się płynąć do przetrzebionego
raczej skarbca królewskiego, to jednak na ogólnej fali zapału i popularności Tarascusa nie zwracano na nie
szczególnej uwagi. Człowiek na tyle przenikliwy, by podejrzewać, Ŝe prawdziwym, choć zakulisowm władcą
Nemedii jest Amalric, wystrzegał się jednak głoszenia podobnych herezji. I wśród entuzjazmu i kontynuowano
wojnę.
Król i jego sprzymierzeńcy ruszyli ku zachodowi na czele pięćdziesięciu tysięcy ludzi — cięŜkozbrojnych
rycerzy z proporczykami powiewającymi nad ławą hełmów, włóczników w stalowych czepcach i łuskowych
półpancerzach, kuszników w skórzanych kaftanach. Przekroczyli granicę, biorąc strzegący jej zamek, spalili
trzy górskie wioski, a potem, w dolinie Valkii, dziesięć mil w głąb kraju, stanęli oko w oko z armią Conana,
króla Aquilonii — czterdziestopięciotysięcznym wojskiem złoŜonym z knechtów, łuczników i rycerstwa,
kwiatem Aquiloriskiej potęgi. Nie przybyli tylko jeszcze wojownicy poitańscy pod Prosperem, droga ich
bowiem wiodła aŜ z południowo–zachodniego kąta królestwa. Tarascus uderzył bez ostrzeŜenia, a inwazja
Aquilonii deptała po piętach jego oświadczeniom i nie została poprzedzona formalnym wypowiedzeniem
wojny.
Obie armie stanęły naprzeciw siebie, rozdzielone szeroką płytką doliną o urwistych krawędziach, której
dnem wił się wśród gęstwy krzaków i wierzb niegłęboki strumień. Markietanki obydwu wojsk zeszły
zaczerpnąć zeń wody i stojąc na przeciwległych brzegach miotały na siebie zniewagi i kamienie. Ostatnie
promienie słońca padły na złocisty sztandar Nemedii ze szkarłatnym smokiem, powiewający na wietrze nad
ustawionym na wzniesieniu w pobliŜu wschodniego stoku doliny namiotem króla Tarascusa. A cienie
zachodniego urwiska padały jak olbrzymi purpurowy całun na obozowisko Aquilońskie i furkoczący nad
namiotem króla Conana proporzec ze złocistym lwem.
Całą noc ogniska rozświetlały dolinę, wiatr niósł głos trąbek, szczęk oręŜa i ostre wezwania straŜy
przemierzających konno oba brzegi porośniętego wierzbiną strumienia.
W mrokach poprzedzających przedświt król Conan poruszył się na swym łoŜu, które nie było niczym więcej,
jak tylko stosem futer i jedwabi rzuconych na drewnianą podstawę, i obudził się. Poderwał się z chrapliwym
okrzykiem chwytając za miecz. Zaalarmowany owym okrzykiem, wbiegł Pallantides, sprawca wojsk, i
zobaczył swego króla siedzącego sztywno z dłonią na rękojeści miecza; pot spływał z jego osobliwie pobladłej
twarzy.
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin