James Patterson - Cień Hawany (mandragora76).rtf

(406 KB) Pobierz
JAMES PATTERSON

JAMES PATTERSON

CIEŃ HAWANY

Przełożył: Jacek Złotnicki

Data wydania polskiego: 2000

30 kwietnia 1979, Turtle Bay

Kingfish i Kubańczyk obserwowali parę, spacerującą po błyszczącym w słońcu, białym, piaszczystym brzegu zatoczki. Z daleka widzieli tylko dwie maleńkie figurki. Idealne ofiary. Po prostu idealne.

Zabójcy, ukryci pośród palm i niebieskich dzikich lilii, z uwagą przyglądali się dwojgu spacerowiczom, którzy szli powoli, by zniknąć wreszcie za zakrętem brzegu. Kubańczyk zawiązał sobie na głowie czerwono-żółtą chustę. Ubrany był w wypchane na kolanach spodnie khaki. Jego stroju dopełniały mocno zdarte, jasnopomarańczowe saperki, kupione w sklepie z militariami w Miami. Człowiek o przezwisku Kingfish miał na sobie tylko brudne spodnie od polowego munduru armii Stanów Zjednoczonych. Twarde mięśnie obu mężczyzn rysowały się ostro w palących promieniach karaibskiego słońca. Światło słoneczne tworzyło lśniące refleksy na powierzchni morza i połyskiwało na klindze maczety do ścinania trzciny cukrowej, wiszącej u pasa Kubańczyka. To wysłużone narzędzie mierzyło trzy czwarte metra i było ostre jak brzytwa.

Na południe od kryjówki mężczyzn tkwił na rafie samotny i opuszczony wrak wielkiego szkunera „Isabelle Anne”, odwiedzany tylko przez ptaki i ryby. Trzydzieści metrów dalej plaża omijała strome, czarne skały, tworząc idealną ścieżkę dla spacerowiczów. Na ostrym łuku leżały wyrzucone przez fale ryby, koralowce, wodorosty, skorupki ostryg i jeżowce.

Zabójcy spodziewali się za chwilę ujrzeć na wąskiej ścieżce parę wyłaniającą się zza zakrętu. Ich ofiary. Może to jakaś szara eminencja, nieprzyzwoicie bogaty premier jednego z krajów Ameryki Południowej? Albo polityk z USA ze swoją seksowną sekretarką, pełniącą także obowiązki kochanki? W każdym razie był wart tych pieniędzy, jakie mieli otrzymać za wykonanie zadania, a także kosztów ich podróży i pobytu w tym spokojnym, malowniczym zakątku świata. Wart po pięćdziesiąt tysięcy dolarów na głowę za robotę, która nie trwała nawet tygodnia.

Zza występu skalnego niespodziewanie wybiegło dwoje nastolatków, kierując się wprost do zatoczki. Chudy, długowłosy chłopak z bogatej rodziny. Płowa blondynka w koszulce z nadrukiem „Club Mediterrean”. Amerykanie. Biegnąc pozbywali się kolejnych części garderoby. Całkiem nadzy, popędzali się, krzyczeli, że ostatni przegrywa. Wreszcie zanurzyli się w lśniących falach. Nad ich głowami zaskrzeczała mewa. Zabrzmiało to jak beczenie kozy.

Mężczyzna znany jako Kingfish wetknął w piasek drogie cygaro. Warknął niskim głosem:

- Chyba nie po to przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby zabić tę parę gówniarzy.

- Czekaj i patrz. Patrz uważnie - napomniał go Kubańczyk.

Baraszkujący w wodzie chłopak pokrzykiwał, usiłując bez powodzenia naśladować mewę.

- Nie wytrzymam! Jest cholernie, niewyobrażalnie cudownie! - wtórowała mu szczupła blondynka.

Dała nurka w spienione fale, by wynurzyć się po chwili. Długie włosy przylgnęły jej płasko do głowy. Drobne, dziewczęce piersi o sterczących sutkach stwardniały pod wpływem chłodnej wody.

- Uwielbiam to miejsce! Nie ruszę się stąd! Gramercy Park jest do niczego! Wschodnia Trzydziesta Trzecia ulica - pluję na nią. Juhuu! Hej!

Kubańczyk powoli uniósł dłoń nad błękitne lilie i kolczaste krzaczki. Pokiwał w stronę zielonego samochodu, stojącego na zarośniętym wzgórzu, z którego roztaczał się widok na plażę.

Pojedynczy dźwięk klaksonu. Ich sygnał.

Zapadła niesamowita cisza. Bicie serc, szum fal... nic więcej.

Chłopak i dziewczyna wyciągnęli się na miękkich ręcznikach kąpielowych, by wysuszyć się w promieniach słońca. Zamknęli oczy. Kolory pod powiekami zaczęły mienić się jak w kalejdoskopie. Dziewczyna zaśpiewała:

- Słonko świeci na wschodzie...

Chłopak wydał nieprzyjemny, chrapliwy dźwięk.

Dziewczyna otworzyła oczy i poczuła silne uderzenie w czubek głowy. Okropnie zabolało; cały świat zawirował wokół niej. Otworzyła usta do krzyku, ale zadławiła się gęstą, pienistą krwią.

Ciche echo wystrzałów rozległo się wśród okolicznych wzgórz. Kule opuszczały lufę nowoczesnego, zachodnioniemieckiego karabinka snajperskiego z prędkością ponad kilometra na sekundę.

Kingfish i Kubańczyk stanęli nad ciałami, leżącymi na splamionych krwią ręcznikach. Kingfish dotknął policzka chłopaka. Zaskoczyło go, że dzieciak jęknął.

- Chyba nie polubię pana Damiana Rose’a - powiedział Kingfish z miękkim, francuskim akcentem. - Żałuję, że wyjechałem z Paryża. On zostawił go przy życiu celowo... dla nas.

Umierający dziewiętnastolatek zakasłał. Błękitne oczy zaczęły zachodzić mgłą.

- Dlaczego? Przecież nie zrobiliśmy nic złego... - spytał.

Kubańczyk uniósł wysoko maczetę. Ciął mocno, jakby wyrąbywał sobie drogę w najgęstszych chaszczach, jakby chciał ściąć drzewo za jednym zamachem. Świst, cięcie, zamach.

Zabójca metodycznie szatkował ciała długim ostrzem. Czyste, mocne cięcia. Potwornie skuteczne. Krew bryzgała na oprawcę. Ciało i kości rozstępowały się, nie stawiając żadnego oporu ostrej klindze. Kałuże krwi szybko wsiąkały w piasek, pozostawiając ciemnoczerwone plamy.

Skończywszy rzeźnicką robotę Kubańczyk wbił maczetę głęboko w piasek. Na rękojeść nasadził czerwoną wełnianą czapeczkę.

Obaj zabójcy popatrzyli w kierunku wzgórz. W oddali ujrzeli mężczyznę, stojącego obok lśniącego, zielonego samochodu. Przystojny blondyn zachęcał ich do pośpiechu, machając nad głową niemieckim karabinkiem. Z daleka nie mogli jednak dostrzec triumfalnego uśmiechu na twarzy Damiana Rose’a.


WSTĘP

Pamiętnik Damiana i Carrie Rose’ów

 

Zwróćmy uwagę na siłę oddziaływania i ogromny potencjał prawdziwego, „potwornego morderstwa”, dokonanego z pełną świadomością, w ściśle kontrolowany sposób.

 

Z pamiętnika Rose’ów

23 stycznia 1981, Nowy Jork

 

O wpół do siódmej rano dwudziestego trzeciego stycznia, w dniu urodzin swojej jedynaczki, Mary Ellen, wysoki, ciemnowłosy, nieco krótkowzroczny mężczyzna - Bernard Siegel - rozpoczynał w Wolf Delicatessen przy Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej ulicy w Nowym Jorku codzienne śniadanie. Złożone było, jak zwykle, ze słabo ściętej jajecznicy, rogalika z makiem i filiżanki czarnej kawy.

Po sutym posiłku Siegel złapał taksówkę i pojechał pokrytymi śnieżną breją ulicami na Trzecią Aleję, pod numer osiemset. Posługując się kolekcją siedmiu srebrnych kluczy dostał się do wnętrza nowoczesnego, pokrytego przyciemnionymi szybami budynku i udał się do biur znanego wydawnictwa, dla którego pracował. Wszedł do największego z „małych” gabinetów na tym piętrze. To był jego gabinet. Miał zamiar solidnie popracować, zanim rozdzwonią się telefony, aby wyjść do domu nieco wcześniej, ze względu na urodziny córeczki. Kończyła właśnie dwanaście lat.

Naprzeciw przyciemnianego okna stała młoda, opalona na brąz kobieta. Jej długie, jasne włosy poprzetykane były gęsto białymi nitkami siwizny. Mogło się wydawać, że przypatruje się budynkowi, stojącemu po przeciwnej stronie ulicy. A może po prostu przyglądała się swojemu odbiciu.

- Po pierwsze, jak, do cholery, zdołała się tu pani dostać? Po drugie, kim, u diabła, pani jest? Po trzecie, proszę stąd natychmiast wyjść - powiedział Bernard Siegel.

- Nazywam się Carrie Rose - odezwała się kobieta, zwracając twarz w jego kierunku. Wyglądała na dwadzieścia osiem, może dwadzieścia dziewięć lat; była zupełnie spokojna i opanowana.

- Przyszłam tu, aby uczynić cię jeszcze sławniejszym człowiekiem niż jesteś teraz. Ty jesteś Siegel, prawda?

Wydawca nie mógł powstrzymać leciutkiego uśmiechu, ledwo dostrzegalnego rozchylenia wąskich, zaciętych warg. Ta kobieta zwracała się do niego na „ty”. Niech szlag trafi tych bezczelnych, nieokrzesanych młodych pisarzy, pomyślał. Ta tutaj chyba musiała spać w jego gabinecie, żeby się z nim spotkać. Pewnie po to, by uszczęśliwić go rewelacjami o swoim sukcesie w tegorocznej edycji konkursu talentów literackich.

Siegel mrużąc oczy przyglądał się Carrie Rose, a raczej pani Carrie Rose, o czym miał się niebawem przekonać. Żonie Damiana Rose’a. Kobiecie-najemnikowi. Musiał przyznać, że jest wysoka, urzekająco piękna i modnie ubrana. Jak z „Vogue’a”.

Nosiła duże, szylkretowe okulary, które sprawiały, że wyglądała na bardziej bezradną niż prawdopodobnie była w rzeczywistości. Kostium w niewinnym błękitnym kolorze miał uśpić jego czujność, tego był pewien. Stary fortel.

- No dobrze, jestem Siegel - przyznał w końcu. - Ale wcale nie jestem sławny i pani teksty są nie na miejscu. Proszę opuścić mój gabinet. Niech pani wraca do domu i napisze jeszcze jeden szkic swojej wspaniałej książki. A potem proszę umówić się na spotkanie w godzinach urzędowania przez moją...

- Ależ jesteś sławny, Bernardzie - przerwała mu kobieta z szerokim, sztucznym uśmiechem. - Jesteś tak sławny, że nawet wyjątkowo zapracowani ludzie, jak ja, narażają się na wielkie niewygody, aby tylko dać ci prawa do wydania książki wartej milion dolarów. Książki, która na trwałe wejdzie do historii.

Siegel zaśmiał się drwiąco. Cóż, zasłużyła sobie na to.

- I wszystko to za jedyny milion dolarów?

Carrie Rose też się roześmiała.

- Mniej więcej.

Popatrzyła uważnie na Siegela i rozejrzała się po pokoju. Pod ścianami stały dwa nie pasujące do siebie regały - dębowy i sosnowy. Na modnym biurku z wysuwanym blatem stała maszyna do pisania Olivetti Lettera, a obok niej piętrzył się równy stos białego papieru maszynowego. Nowiutkie, lśniące okładki książek wisiały przypięte do korkowej tablicy. W różnokolorowych przegródkach leżały rękopisy. Biuro wydawcy.

Siegel postawił teczkę, zsunął mokasyny i zasiadł w fotelu. Popatrzył przeciągle na nieproszonego gościa.

- No więc, gdzie pani ma to wiekopomne dzieło?

- Jeszcze go nie napisał żaden murzyn - powiedziała Carrie Rose. - Materiału literackiego dostarczy ci pamiętnik, który prowadziłam razem z moim mężem Damianem przez ostatni rok. Niezwykły, wyjątkowy pamiętnik, który będzie cię kosztował dwa miliony dolarów. Opisujemy w nim serię brutalnych zbrodni, znanych jako morderstwa spod znaku maczety. Jest tych morderstw ponad sto.

Piękna kobieta powiedziała to bardzo spokojnie... „seria potwornych zbrodni, morderstw spod znaku maczety”.


CZĘŚĆ PIERWSZA
CZAS MACZETY

Marzec - lipiec 1979
Śmierć w Lathrop Wells

ROZDZIAŁ 1

Damian jest zwolennikiem poglądu, że nie dalej niż za pięćdziesiąt lat ludzie przeniosą się nad morze i pod jego powierzchnię. San Dominica to tylko początek. Ekspedycja badawcza. Po prostu dziecinada. Ludzie, którzy ją stworzyli, nawet nie potrafili pojąć motywów kierujących ich działaniami... Trzy piąte kuli ziemskiej pokrywa woda i należy uwzględnić znaczenie tego faktu.

 

Z pamiętnika Rose’ów

24 lutego 1979, Lathrop Wells w stanie Nevada

 

Chevrolet impala idiotycznego różowego koloru sunął przez bezkresną pustynię. Isadore Goldman nie bardzo wierzył, że dojechał już do tego stanu. Jednak co chwila mijał blaszane tablice, które jakiś pensjonariusz więzienia rejonowego w Washoe ostemplował napisem: „Własność stanu Nevada”.

W pewnej chwili Goldman dostrzegł nawet tubylców: kobietę z dziećmi w podartych wysokich butach, wszyscy obwieszeni turkusową biżuterią. Twarze mieli koloru spieczonych rogalików.

Gdzieś tutaj w Mercury, w stanie Nevada, przeprowadzano próby z bombą wodorową, pomyślał starzec. Jego umysł powędrował daleko wstecz. Goldman przypomniał sobie, jak trudno było mu zaakceptować inwazję w Zatoce Świń. Pomyślał też o swoich niejasnych interesach z Rafaelem Trujillo w tym samym, tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku.

Przeszłość Goldmana... To ona doprowadziła go do dwudziestego czwartego lutego, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, najważniejszego dnia w życiu starego człowieka. Może najważniejszego.

Vincent „Zio” Tuch poklepał Isadore’a po kolanie. Jego drżącą dłoń gęsto pokrywały plamy wątrobowe.

- Izzy Bizzy, co o tym myślisz? - wychrypiał. - Może mamy zawrzeć jakiś wielki układ? Tak mi się właśnie wydaje.

- Cóż, robię się za stary, żeby wciąż się zastanawiać nad tym wszystkim - doradca od niechcenia zbył starego, ale potężnego ojca chrzestnego. Bo też pytanie było głupie, typowe dla mafiosa.

Tuch poradził mu, żeby się wypchał - i to też było dla niego typowe. Podobnie jak zapach taniego płynu do włosów, którym caporegime skrapiał swój zastarzały łupież.

Goldman uważał to spotkanie w Lathrop Wells za szczyt absurdu. Nawet on sam był zaskoczony. Kojarzyło mu się to ze sceną z filmu Hitchcocka. Wystarczy powiedzieć, że obie strony przybyły na farmę „nie rzucającymi się w oczy” samochodami. Goldman przez zielonkawe szyby swojej impali policzył przyjezdnych.

Dziewięciu kierowców, dziewięć aut: mustangi, wildcaty, hornety, cougary - trafił się nawet volkswagen garbus. Przybyło także siedmiu ochroniarzy, każdy wypisz-wymaluj jak Tarzan w garniturze.

W obradach miało wziąć udział jedenastu ludzi, nie licząc jego samego oraz trzęsącego się, zgrzybiałego Tucha.

Na poprzednim spotkaniu ustalono, że w Lathrop Wells nie powinna mieć miejsca powtórka z Appallachii, gdzie na pustynną farmę zajechało nagle dwadzieścia cadillaców fleetwood. Mogło to zwrócić uwagę lokalnych stróżów porządku lub policji stanowej. Dlatego żaden z uczestników spotkania na pustyni w Nevadzie nie przyjechał swoim używanym na co dzień, wielkim, czarnym samochodem.

Teraz było tu dwudziestu siedmiu mężczyzn w ciemnych garniturach, z wyjątkiem jednego fircyka, ubranego w pedalskie wdzianko od Gucciego oraz Frankiego „Kota” Rao z Brooklynu w Nowym Jorku, który miał na sobie sportową marynarkę w czarno-białą kratę, rozchełstaną pod szyją błękitną koszulę i białe buty w stylu Binga Crosby’ego.

- Śmierdzący dupek - skomentował stary Tuch. - Dupek obwieszony błyskotkami.

- Można się było tego spodziewać - mruknął Isadore Goldman. Po raz pierwszy od ponad ośmiu miesięcy zapalił papierosa i ruszył w kierunku drzwi wejściowych. W ciężkim, rozgrzanym powietrzu unosił się zapach stajni.

Dzięki Bogu, wnętrze było klimatyzowane. W niskich pomieszczeniach wiejskiego domu nawiew wzbijał tumany kurzu i czegoś, co przypominało płatki zbożowe. Goldman zauważył, że szef tamtych szepcze coś do swojego młodego sekretarza, który przypominał dawnego gwiazdora hollywoodzkiego, Montgomery Clifta. Był to Brooks Campbell. Właśnie on miał pojechać na Karaiby.

Drugiej stronie przewodniczył Harold Hill, znany w branży jako Harry Łamignat. Harold Hill spędził prawie dziesięć lat w południowo-wschodniej Azji i było w nim coś zagadkowego. Isadore Goldman podejrzewał, że Hill jest bardzo sprawnym zabójcą, chociaż wygląda na ofiarę losu.

Po dziesięciu minutach trzynastu negocjatorów zasiadło przy długim stole w salonie. Obie grupy zajęły miejsca naprzeciw siebie. Ciemnowłosi, szczupli Europejczycy po jednej stronie. Faceci wyglądający jak zawodowi futboliści - po drugiej.

- Na wstępie pragnę przypomnieć - zaczął Goldman ucinając pogaduszki - że na ostatnim spotkaniu, które odbyło się siedemnastego stycznia, wszyscy zgodnie ustalili, że najlepiej będzie, jeśli wykonania zadania podejmą się Damian i Carrie Rose. - Goldman zerknął na zebranych ponad szkłami okularów. Jak dotąd, żadnego sprzeciwu. - W związku z tym - ciągnął - nawiązano kontakt z Rose’ami w paryskim hotelu „St. Louis”, starej melinie handlarzy bronią. Wyznaczono im miesięczny termin na przygotowanie planu działania, który byłby do zaakceptowania dla obu stron zebranych przy tym stole. Niestety, państwo Rose odmówili wzięcia udziału w dzisiejszym spotkaniu.

Consigliore znów podniósł wzrok. Po chwili zaczął czytać dwudziestoparostronicowy dokument, przesłany przez Rose’ów. Zawierał on projekty dwóch operacji. Pierwszy z nich nosił tytuł „Systematyczne zabijanie członków rządu”, drugi nazwano po prostu „Maczeta”. Do pisma dołączono zestawienie, w którym wypunktowano plusy i minusy obu planów.

Tym, co zrobiło największe wrażenie na obu stronach, zebranych przy stole - a także na samym Goldmanie - była sumienność i rzetelność, z jaką dokonano opracowania obu projektów. Chociaż przedstawiono je jako „schematyczne”, były kompletne, bez pozostawienia najmniejszego miejsca na przypadek. Typowe dla Damiana Rose’a.

- Ostateczna kwota, jakiej żądają za wykonanie tej pracy, to milion dwieście tysięcy - poinformował Goldman. - Moim zdaniem to uczciwa cena. Powiem nawet, że niezbyt wysoka... Uważam, że Damian Rose jest geniuszem. Zresztą ta kobieta prawdopodobnie też. Co panowie na to?

Zgodnie z oczekiwaniami, pierwsza uwaga na temat planów pochodziła od Frankiego Rao.

- Czy to w pieprzonych frankach, czy w dolarach, Izzy? - zawołał nad stołem. - Te łajzy gadają o pieprzonych dolarach, tak?

Goldman zauważył, że wypowiedź nowojorskiego mafiosa wyraźnie zaniepokoiła Harolda Hilla. Jednak młodzieniec przypominający Montgomery Clifta uśmiechnął się szeroko, jak w reklamie pasty do zębów. Brooks Campbell. Punkt dla ciebie, pomyślał Isadore Goldman. Łebski chłopak. Trzeba było rozładować to cholerne napięcie. Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia spotkania jego uczestnicy roześmiali się. Obie strony pękały ze śmiechu. Sam Frankie Rao aż się zanosił.

Gdy się uspokoili, Goldman najpierw skinął głową ciemnowłosemu mężczyźnie, który z niezmąconym spokojem siedział przy przeciwnym końcu stołu, a następnie szefowi drugiej strony, Haroldowi Hillowi.

- Czy wymieniona kwota pokrywa wszystkie wydatki? - zapytał Hill.

Młody Campbell pokiwał głową, jakby sam chciał zadać to pytanie.

- Tak, wszelkie koszty zostały wliczone - potwierdził Isadore Goldman. - Państwo Rose przewidują rok na wykonanie zadania. Liczą się z koniecznością skorzystania z pomocy dwudziestu, trzydziestu profesjonalistów, należących do elity najemników.

- Tanio jak barszcz - powiedział głębokim głosem spokojny, ciemnowłosy mężczyzna. Był to Charles Forlenza, czterdziestotrzyletni ojciec chrzestny rodziny Forlenza. Szef wszystkich szefów.

- Znalazł pan dla nas dobrych ludzi za dobrą cenę, Isadore. Dokładnie tak, jak myślałem... Nie znam zdania pana Hilla, ale ja jestem zadowolony z efektów pańskiej pracy.

- Cena jest odpowiednia za tego rodzaju operację - zwrócił się Hill w stronę Forlenzy. - Opinia, jaką cieszą się państwo Rose w przypadku tak złożonych, delikatnych zadań, jest znakomita. To mnie satysfakcjonuje. Zgoda.

Tego dnia, dwudziestego czwartego lutego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, Stany Zjednoczone, reprezentowane przez legalnie działającą firmę Great Western Air Transport, zawarły jedną z najbardziej interesujących umów w ciągu całej swojej dwustuletniej historii. Ich partnerem była rodzina Forlenza z Zachodniego Wybrzeża. Krótko mówiąc - Cosa Nostra. Dla obu stron oznaczało to, że będą mogły natychmiast załatwić kilka niezbędnych, choć niezbyt czystych interesów. Ani Stany Zjednoczone, ani rodzina Forlenza nie miały zamiaru brudzić sobie rąk tym, co należało zrobić tego roku na Karaibach. Dlatego tak starannie wybrano wykonawców: Damiana i Carrie Rose, parę, która w południowo-wschodniej Azji zasłużyła sobie na miano les dements. Szaleńcy.

Dwie godziny po zakończeniu spotkania zmierzający do Las Vegas srebrnoszary buick wildcat zatrzymał się na poboczu prostej jak strzelił, pustej szosy. Młody kierowca, Melo Russo, wysiadł z limuzyny, podszedł do tylnych drzwi, otworzył je szeroko i grzecznie poprosił swojego szefa o opuszczenie samochodu.

- Co ty sobie, do cholery, myślisz? - powiedział Frankie Rao do kierowcy, szczupłego młodzieńca w lustrzanych okularach.

- Nie to nie, kit ci w ucho - odparł Melo.

Wypalił trzykrotnie z pistoletu w głąb samochodu. Krew bryznęła na tylne szyby buicka, czerwona mgiełka powoli osiadała na srebrzystoszarej tapicerce. Russo wyciągnął ciało Frankiego Rao na zewnątrz i wpakował je do bagażnika.

Podczas spotkania w wiejskim domu ustalono w tajemnicy, że Fankie Rao stanowi zbyt duże zagrożenie dla Harolda Hilla i sympatycznego młodego człowieka, podobnego do Montgomery Clifta.

- Tak to już bywa - mruknął sam do siebie Isadore Goldman gdzieś na pustyni w Nevadzie.


ROZDZIAŁ 2

Pewnego razu - w czerwcu lub w lipcu - Damian wygłosił we Francji tyradę na temat naszych sukcesów w Kambodży i Wietnamie. Gryzło go to wyjątkowo, bo za tę robotę nie dostaliśmy ani grosza... Zabawne: siedzieliśmy w kafejce we francuskiej wiosce Grasse. Damian mówił po angielsku do poczciwego zamiatacza ulic, który nie rozumiał z tego ani słowa. Opowiedział mu ze szczegółami o naszej przygodzie na Karaibach. Genie! Demon! Non? - powiedział na zakończenie po francusku. Nieszczęsny zamiatacz uśmiechnął się, jakby Damian był małym, postrzelonym chłopcem...

 

Z pamiętnika Rose’ów

11 czerwca 1979, Paryż

 

Trzy miesiące po spotkaniu w Nevadzie Damian bujał się na hamaku w wytwornej dzielnicy Paryża, St.-Germain. Hamak był rozpięty na kamiennym tarasie, z którego roztaczał się widok na Jardin des Tuileries, Sekwanę i Luwr. Tego ranka Paryż spowijała lekka mgiełka, jak na obrazach Seurata.

Grzejąc się w promieniach późnowiosennego słońca Rose oddawał się jednemu ze swoich niedorzecznych nałogów: czytaniu plotkarskich gazet i czasopism. Przekartkował „The Boys of Brasil”, rzucił okiem na wstępniaki w „Enquirer”, w międzynarodowym wydaniu „Time’a” i „Soldier of Fortune”. Wreszcie zgrabnie zeskoczył z hamaka i wszedł do mieszkania, w którym mieszkał wraz z Carrie. Zdjął wełniany sweter i drogie, kremowe spodnie z gabardyny. Zajął się kompletowaniem typowego stroju amerykańskiego studenta zagranicznej uczelni.

Włożył wytarte dżinsy, granatową flanelową koszulę i buty na ściętych obcasach. Na szyi zawiązał kowbojską, czerwoną chustkę. Lekko podmalował oczy, a na głowę wcisnął perukę z ciemnymi, długimi włosami.

Tego dnia Damian Rose miał zamiar udawać studenta Sorbony. Musiał kupić narkotyki w Les Halles: amfetaminę, kokainę, opium. Potem miał się spotkać z najemnikiem, znanym jako Kubańczyk.

Zapinając spodnie, Damian przeszedł przez salon, wypełniony rekwizytami teatralnymi z Broadwayu i Haymarket. Wyszedł z mieszkania i zatrzasnął drzwi.

- Bonjour - powiedział do portierki o imieniu Marie, starszej kobiety, która jak zwykle czytała gazetę przy świetle wpadającym przez okno korytarza. Stukając podeszwami na marmurowych schodach zszedł na okrągły, wewnętrzny dziedziniec budynku. Wsiadł do małego, czarnego kabrioletu, który stał na podwórku. Dach zostawił otwarty, szyby boczne do połowy uniesione. Opuścił tylko osłony przeciwsłoneczne i włożył ciemnoniebieskie okulary, jakie noszą piloci myśliwców.

Sportowy wóz wytoczył się przez żelazną bramę. Damian zanucił swoją ulubioną piosenkę - słodką „Lili Marlene”. Był jasny, ciepły, wiosenny dzień. Powietrze czyste jak łza. Wąskie uliczki wypełniał zapach świeżo upieczonego francuskiego pieczywa.

Błyszczący czarny samochód skręcił na bulwar St.-Germain. Jadąca na rowerze młoda dziewczyna w jasnokremowej czapeczce aż wyciągnęła szyję, aby zobaczyć twarz młodego człowieka ukrytą za osłoną przeciwsłoneczną. Ale nie zdążyła. W czerwcu siedemdziesiątego dziewiątego roku nikt nie powinien wiedzieć, jak wygląda twarz Damiana Rose’a.

24 kwietnia 1979, wtorek
Wyrok na trójkę spod znaku maczety

ROZDZIAŁ 3

Księgowość... w przeciągu roku musieliśmy opłacić ponad stu różnych ludzi. Poszło na to prawie sześćset tysięcy dolarów. Płaciliśmy fałszerzom dokumentów z Brukseli, handlarzom broni ze Wschodnich Niemiec i Stanów Zjednoczonych, donosicielom, handlarzom narkotyków, kurwom, kieszonkowcom, agentom amerykańskiego wywiadu, najlepszym najemnikom, takim jak Kingfish Toone, Blinkie Thomas (Kubańczyk), Clive Lawson. I żaden z tych ludzi nie miał pojęcia, co tak naprawdę organizujemy na Karaibach...

 

Z pamiętnika Rose’ów

 

Powiedzenie „Tylko wściekłe psy i Anglicy” to delikatna aluzja do faktu, że nasze słońce może usmażyć was na frytki. Strzeżcie się!

Napis na plaży w Turtle Bay

 

24 kwietnia 1979, Coastown, San Dominica

Wtorek. Pierwszy dzień spod ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin