Wydrzyński Andrzej - Czas zatrzymuje się dla umarłych (jako Morena Artur).pdf

(721 KB) Pobierz
Artur Morena
Artur Morena
Czas zatrzymuje się
dla umarłych
K iedy daremnie szukaliśmy go przez wiele tygodni, był wrogiem nieznanym,
nieokreślonym, nieomal urojonym. Znaliśmy jego prawdziwe nazwisko i rysy jego twarzy,
ale ta twarz nic o nim nie mówiła, niczego nie ujawniała, była na fotografii spokojna i
nieruchoma jak maska pośmiertna. Wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że zamordował człowieka,
może dwóch, może trzech ludzi - nic więcej. Jakie miał nawyki, jaki charakter, jakich
sprzymierzeńców, jakie kobiety?
Dręczyły nas te pytania, a brak odpowiedzi utrudniał, nawet uniemożliwiał pościg i
późniejsze postępowanie, kiedy za sprawą przypadku znalazł się w naszych rękach.
Ścigaliśmy człowieka-widmo, człowieka bez twarzy i bez życiorysu, jak gdyby zjawił się na
tej ziemi dopiero w momencie popełnienia morderstwa i tylko po to, by je popełnić.
.
Teraz, w tym dusznym i ciasnym pokoju już wiedziałem, jak się do niego dobrać, jak
go złamać. Stał przy mnie wyzywająco uśmiechnięty i pewny siebie, przekonany, że niewiele
zdołamy mu udowodnić. Gdyby nawet na podstawie poszlak prokurator zażądał dla niego
kary śmierci i gdyby nawet przyprowadzono go pod szubienicę - odczuwałby satysfakcję, że
wyprowadził nas w pole swoim milczeniem i przebiegłością, i spoglądałby na nas z
politowaniem. Tak samo patrzył teraz na moje obandażowane ramię; przed tygodniem przebił
je pocisk wystrzelony z jego rewolweru.
Stało się to w hotelu „Continental”. Mogłem go wówczas zabić, strzelałem szybciej i
celniej niż on. Mogłem go zastrzelić o minutę wcześniej, kiedy jeszcze stał odwrócony do
mnie plecami i rozmawiał z Moniką. Jednak w tej tak nierównej dla mnie grze musiałem
ryzykować własnym życiem, bo jego życie było w tym momencie cenniejsze od mojego. Bez
jego zeznań nigdy nie rozwikłano by tej skomplikowanej sprawy, w którą wplątanych było
wiele ludzi. Tylko on mógł nas zaprowadzić do nich, nikt inny.
Właśnie dlatego w sposób przekorny i drwiący odwróciły się role: morderca mógł
mnie zastrzelić, ja natomiast mogłem go tylko rozbroić i unieszkodliwić, właśnie ja, któremu
tego samego dnia odebrano prowadzenie tej sprawy. Ale to działo się tydzień temu, trzeba
więc o tym zapomnieć mimo gorączki i dojmującego bólu w ramieniu i pod obojczykiem,
gdzieś w rozdartych wewnątrz tkankach.
*
Było duszno w tym ponurym pokoju, piekielnie duszno, ale nie chciałem otwierać
okna. Na tle odgłosów narastającej burzy błyskawice przelatywały po niebie i odbijały się w
zakurzonych szybach jak błyski magnezji. Ten nagły blask rozświetlał jego źrenice; znowu
patrzył na bandaże otulające moje ramię.
Stojąc tak obok mnie, z tym ironicznym uśmiechem na lekko skrzywionych ustach,
może zastanawiał się, czy był to przestrzał, a więc, jak nas kiedyś uczono, rana posiadająca
wlot, kanał stanowiący ślad przebiegu pocisku przez tkanki i wylot - czy też postrzał ślepy, w
którym istnieje tylko wlot, pocisk zaś tkwi w tkankach. Nie powiedziałem mu, że był to
postrzał ślepy i że w stanie, w jakim się znajdowałem, nie można było wydobyć kuli bez
obawy uszkodzenia innych narządów. Nie mogłem mu także powiedzieć, że tej nocy
uciekłem ze szpitala z zamiarem doprowadzenia naszej gry do końca.
Tak więc w głębi mego ciała tkwił pocisk wystrzelony przed tygodniem i miałem
deprymujące wrażenie, że wciąż trwa ten ułamek sekundy, w którym dostrzegłem błysk na
wylocie jego lufy, w hotelu „Continental”; że ten ułamek sekundy zastygł w czasie i że
Marczuk wciąż do mnie strzela.
Świadomość, że mnie upokorzył, dawała mu poczucie przewagi spotęgowane
pewnością, że jestem ranny, że mam gorączkę i że po naszym spotkaniu w hotelu
„Continental” odwieziono mnie do szpitala. Jeżeli nie ratował go jakiś niepokój, to tylko
zdziwienie, że w tym stanie wydostałem się ze szpitala, że sierżant Kłos przywiózł go tej nocy
z aresztu i że kiedy obaj weszli na korytarz, już czekałem na nich pod drzwiami pokoju, w
którym on zamordował człowieka.
Znowu odległy grzmot i błyskawica odbita w jego przymrużonych i złych oczach.
Nienawidziłem go i on mnie nienawidził: schwytano go dzięki mnie, więc chyba życzył mi
śmierci, ja zaś zjawiłem się tu tylko po to, by doprowadzić go pod szubienicę.
Nikt się nie domyśla, jak wiele skomplikowanych uczuć łączy przestępcę z oficerem
prowadzącym śledztwo.
.
Powiedziałem:
- Marczuk, nie myśl o niczym innym, tylko słuchaj...
- Nie nazywam się Marczuk. Już sto razy mówiłem, że nie nazywam się Marczuk.
Zignorowałem to zaprzeczenie, kłamał.
W pęku kluczy, zwisających z zamka drzwi, był również klucz do kasy. Wyjąłem ten
pęk i włożyłem odpowiedni klucz do zamka kasy pancernej.
Marczuk obserwował każdy mój ruch.
- Słuchasz?
- Pan kapitan nic nie mówi - odpowiedział. - Albo nic pan nie mówi, albo za dużo pan
mówi.
Może gorączka sprawiła, że odruchowo chciałem go uderzyć. Powstrzymało mnie
nawet nie to, że miał skute dłonie, lecz świadomość, że prowadziłem już setki najbardziej
skomplikowanych spraw, że miałem do czynienia z cynicznymi łajdakami, którzy zaprzeczali
prawdzie bezspornych dowodów - a jednak nigdy, nawet podświadomie nie odczułem
pragnienia, by uderzyć któregoś z nich. To było obce, nie moje i nie wiadomo, skąd przyszło i
dlaczego.
- Masz rację, Marczuk. Dopiero dzisiaj powiem więcej. Powiem tak dużo, że tego nie
wytrzymasz.
- Chyba mi pan nie grozi? - zapytał. - Nie rozumiem.
- Zrozumiesz za pół godziny - powiedziałem. - A teraz uważaj. Już pokazałem ci, jak
to się stało, że kasjer otworzył drzwi. Zapytał o ten list, bo powiedziałeś, że masz jakiś list.
Chciał, żebyś mu podał kopertę przez szczelinę uchylonych drzwi. Wtedy pchnąłeś go i
znalazłeś się w tym pokoju. Czy tak?
- Może pan mówić, co pan chce - odezwał się Marczuk. - Panu kapitanowi zawsze
wolno.
Sierżant Kłos stał obok Marczuka i patrzył na mnie z uczuciem niezadowolenia. Nie
pochwalał metody, którą chciałem dzisiaj zastosować wobec Marczuka; zawsze twierdził, że
prowadzący śledztwo musi zaprzyjaźnić się z przestępcą, zdobyć jego zaufanie, wzbudzić w
nim skruchę.
To ładnie ze strony sierżanta Kłosa - pomyślałem - ale wobec Marczuka zawiedzie
taki zamiar.
Zdarzały się wypadki, kiedy niektórzy z nas nie mogli wydobyć słowa prawdy od
podejrzanych, i zdarzało się również, że wtedy prosiliśmy Kłosa o pomoc. Trudno mi
powiedzieć, jak on to robił i na czym polegał jego system prowadzenia przesłuchania, ale
jedno jest pewne: nie był sędzią dla przestępców, nie był oskarżycielem, mścicielem ani
katem - przeistaczał się w ich brata, przyjaciela, nieomal współwinnego. Rozmawiał z nimi
ich własnym językiem, jego wyobraźnia dostrajała się do ich wyobrażeń o świecie. Posiadał
wrażliwość szczególnego rodzaju i szybko wczuwał się w mentalność przesłuchiwanych,
stawał się ich wizerunkiem i w niepojęty sposób wzbudzał w przestępcach przekonanie, że
tylko absurdalny przypadek zrodził sytuację, w której oni siedzieli po przeciwległej stronie
biurka, bo przecież równie dobrze on, sierżant Kłos, mógł tam siedzieć, a oni na jego miejscu,
za biurkiem. Tak więc wydobywał z nich sekrety niedostępne innym, wzruszał ich, niekiedy
płakali. Gdyby został księdzem, byłby największym spowiednikiem naszych czasów, ale
milicja i społeczeństwo poniosłoby wtedy niepowetowane straty.
Również Kościół byłby poszkodowany - pomyślałem jeszcze z domieszką ironii -
gdyby sierżant MO, Franciszek Kłos, nie wstrząsał sumieniami wielu zatwardziałych
grzeszników.
.
Powiedziałem do sierżanta, żeby zdjął kajdanki z rąk Marczuka. Kiedy to uczynił,
poprosiłem jeszcze, żeby wyszedł i zaczekał pod drzwiami.
Spojrzał na mnie, a ja zrozumiałem wymowę tego spojrzenia. Kłos już wiedział, że tej
nocy jest jak gdyby moim sumieniem, bo boję się jego prawości, bo jego obecność może
uniemożliwić mi przekroczenie przepisów. Dlatego kazałem mu wyjść.
Chyba po raz pierwszy okłamałem go, mówiąc:
- Franek, musisz wyjść, bo tu trzeba wywołać taki nastrój, żeby odtworzyć moment
morderstwa, atmosferę tamtego popołudnia. W tym pokoju mogą być tylko dwie osoby, tak
jak wtedy...
- Rozumiem - powiedział - nie musisz tyle mówić.
Nim wyszedł, zablokował sprężyny w dwóch zatrzaskowych zamkach; bał się o mnie,
może nie ufał moim siłom i chciał sobie umożliwić natychmiastowe wtargnięcie do pokoju,
na wszelki wypadek. Jeszcze nie wiedzieliśmy - bo i skąd - że za pół godziny obaj padniemy
ofiarą tej jego przesadnej troskliwości o mnie.
.
Mówiłem do Marczuka:
- Już wiesz, dlaczego kasjer nie chciał cię wpuścić do środka. Bo przygotowywał
pieniądze do wypłaty. Drugi powód jego ostrożności znasz równie dobrze jak ja: bał się, że go
wykończycie. Uchylił drzwi i powiedział, żebyś mu podał ten list, list, którego w ogóle nie
było.
Marczuk zapytał:
- Czy pan kapitan może mnie poczęstować papierosem?
- Nie. Powiedziałem, żebyś słuchał i myślał tylko o tym, co mówię.
- Niech pan mówi, co pan chce, ja się nie wtrącam. Ale nie paliłem od kilku dni.
Był wściekły, że mu odmówiłem.
- Zaraz się wtrącisz, Marczuk. Bo teraz sam zagrasz rolę kasjera Ząbka.
Marczuk rozcierał przeguby dłoni.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin