Dziewczyna nieludzie, Maria Jozefacka.txt

(1064 KB) Pobierz
о
N


i; lij
Dla A.
Maria Józefacka
dziewczyna nieludzie
Powieść dla dorastających dziewczyn
w
WYDAWNICTWO LUBELSKIE
Okładka i ilustracje ZOFIA SZULC
Redaktor HALINA SZAL
Ф^Ч



ISBN 83-222-0028-5
\S Copyright by Wydawnictwo Lubelskie ' Lublin, 1979
Rozdział I
—  Ona mi jeszcze nigdy prawdy nie powiedziała. Nigdy! — Stanisława siorbnęła nosem i zapiła herbatą gorycz tych słów.
Regina stała przy kuchni. Kotlety powoli dochodziły, tłuszcz pyrczał leniwie. Od czasu do czasu zerkała w okno, czy dzieci nie widać: lada chwila powinny już być. Słowa siostry zdawały się nie wywierać na niej wielkiego wrażenia.
—  Bo ty mnie wcale nie słuchasz... — zaprotestowała Stanisława.
—  Albo mi to nowina: te narzekania? I co z tego? Żebym sobie gardło zdzierała, nic nie odmienię. Śliny szkoda.
—  Nawet poskarżyć się nie mam komu...
—  Ludzie wiedzieli, w jakiej pościeli. — Regina na pamięć znała te babskie lamenty: ile w nich rzeczywistej biedy, a ile wyrachowania? Postanowiła być twarda.
Stanisława dziabnęła jeszcze kawał kiełbasy, przegryzła ogórkiem. Trapiły ją lekkie wyrzuty sumienia. Te parę jajek... Pewno za mało. Dawno już nie przywiozła siostrze większego prezentu. A wiadomo przecież, że teraz każdy na ręce patrzy. Może Regina liczyła na więcej? Zła jakaś, albo rozczarowana. Ani przystąp.
Pomedytowała chwilę. Zdarzy się świniobicie, trzeba przysłać Wr.kę z kaszanką. A i kawałek schabu dołożyć. Dziewucha zaraz siostrze bardziej do serca przypadnie. Poweselała.
—  Szwagier ciągle na zwolnieniu? — zagadnęła od niechcenia Regina.
Stanisława umknęła wzrokiem w bok. Czuła, co się święci. Znowu rozwiodła się jękliwie o swoich niedolach.
— Albo to on kiedy zdrów był? Bieda od początku w oczy jak dym bije, aż łzy strzymać trudno. Z braćmi do ładu nie dojdzie, bo musiałby na nich robić, a skąd jemu siły na to? Ostatnio ugodził się przy kolei, myśleli my, że nam się poprawi. A tu znów choróbska jedno za drugim. To nogę wykręcił, to ścięgno uszkodził. Majster zezem patrzy, jakby to była Zygmunta wina. Stale pretensje. Ludzie zawsze popsuć gotowi, ale żeby kto pomógł... Gospodarkę zaniedbał, w pracy kiepścizna, ja sama nie uciągnę, jeszcze i te dzieci... Ty jedna mnie zrozumiesz. Pamiętasz, ile to już lat temu, jak przyjechałaś do mnie z dzieciątkiem przy piersi i z brzuchem jak kopa: siostro, ratuj! Ja ci wtedy miejsce znalazłam i chleba dałam, chociaż cała familia do mnie z zębami jak te sobaki się rzucili, że ich z majątku okradam. Pamiętasz? Na twoją krzywdę nie zgodziłam się... — spod oka obserwowała Reginę.
Co miała nie pamiętać? Albo to jej kiedykolwiek pozwolą zapomnieć! Wyjrzała znów przez okno, niby czy jej najstarszy ze szkoły nie wraca, gotowa rozedrzeć się na niego albo na koleżków, albo na byle co — ale zobaczyła tylko ryżego kundla myszkującego po wyliniałym trawniku.
Przytłukła gar pokrywą. Ot i ją też stale coś tak w łeb. Ledwie jej się polepszy, zacznie jako tako układać, zaraz się ustawia procesja pociotków, znajomych, bliższej i dalszej rodziny, a wszyscy walą na gotowe. Naćpać się, napić, naspać, wyjść na swoje. A pomóż, a załatw! Żeby kto potem chociaż dobre słowo rzucił. Akurat! Biorą, jakby się należało, jakby ich własnym Siedliszczem był dom Reginy z takim mozołem wydźwignięty — z czego? z błota, z topieli, z największej nędzy.
Bywało z nią różnie. Stasia nie łże. Tylko ona ją w biedzie ostatniej przygarnęła, przyhołubiła, zginąć nie dała. Dlaczego więc teraz w Reginie wszystko aż dęba staje przeciw jedynej siostrze? Nie umiała się w tym rozeznać.
Regina wiedziała dobrze, co się kryje za kolejną chorobą
6
szwagra. Drażnił ją rozmazany, powolny głos Stanisławy, która narzekała na doktora w Łęcznej, nieskuteczne lekarstwa, rosnące wydatki. Wieczne labiedzenie... Kogo ona chce oszukać? Siebie? A gdyby jej prawdę wygarnąć, nadmie się, nabuńdziuszy, zacznie pomstować, wyklinać w żywy kamień wszystkich, co jej rodzinę oczerniają. Złośliwości w plotkach nie brak, ale... W takiej niewielkiej wiosce ludzie się znają, języków im nie zawiąże, a powodów do gadania dosyć.
Szwagier niby na zarobek poszedł, bo gospodarz był z niego nie przymierzając jak z koziego zadka trąba. Z braćmi stale na udry, bo tam od lat na kupie wszystko siedziało i o jedno jajko procesy szły, jak je podzielić, skoro nie wiadomo, od czyjej kokoszy; baby z pazurami do oczu sobie skakały, kudły wyrywały, a co pomstowania, dogryzków, podmiatania sobie wzajem śmieci i brudów, na wołowej skórze by nie spisał.
Bracia na zabawy chadzali razem, pijali i bijali razem, ale na tym się ich wspólnota kończyła. Na co dzień żarli się między sobą jak te psy o wyćmoktany gnat.
Stary Maszczak żył wprawdzie, ale do podziału nie dopuszczał i majątku na dzieci odpisać nie chciał. Może się bał? Z pościeli prawie już nie wstawał i zrobiłby najlepiej, gdyby nareszcie zabrał się do piachu. Twardy był jednak. Z tych — co to ich kołkiem nie dotłucze. Starania nikt tam prawie o niego nie miał, bo wiedzieli, że długo nie pociągnie i pożytek z takiego rupiecia żaden. Kłopot tylko i zgryzota. Jeden z synów przynapity kapkę, kiedy mu akurat pieniędzy na siwuchę zabrakło, próbował, niby żartem, skórę staremu wyłoić, żeby wyznał, gdzie ukrył forsę na pochówek. Ale dziadyga, choć poturbowany, nie powiedział nic, a Wiśka, jak ta głupia, na milicję doniosła.
Oględziny wtedy były, siniaki staremu spisali dokumentnie i zapowiedzieli całemu potomstwu, że za dalsze obrażenia mogliby grubo sobie beknąć. O dotychczasowe dziad skarżyć nie chciał. Widocznie go-znów tak bardzo nie bolało.
Na tym się niby skończyło. Grzyba zostawili w spokoju, za
7
to hajda na Wiśkę, żeby ją ukrócić. Inna by się poryczała omijała bokiem. A ta kocica na pogróżki — w śmiech. Pod boki się wzięła i drwi: Spróbujcie mnie aby tknąć! A że pewności nie mieli, na co ta wariatka poważy się, więc jej to uszło na sucho. Tylko do Stanisławy ciurkiem czepiali się, ale ona już wzwyczajona, że każdy do niej z pretensją. Może tam i popłakała, ale kto by się przejmował. Wiadomo: letni deszcz i babi płacz przeczekać lepiej, bo niedługi, i zaszkodzić też nie może.
—  Ja na twoim miejscu — parsknęła Regina — zrzekłabym się i działu, i tego ich parszywego majątku i w świat poszła o własnych siłach chleba szukać. Toż miejsca na ziemi dla każdego starczy. Roboty się boisz?
Stanisława podniosła dłonie do oczu: palce powykrzywiane w stawach od reumatyzmu, skóra spękana i brunatna jak tytoń — toż nie z bezczynności takie stały się, ale od wiecznego ślęczenia w zagonach, od roboty nieprzerobionej od świtu do późnej nocy. Teraz jeszcze plantacji jej się zachciało. Wiadomo, na czyje ręce cała harówka spadnie. Reszta same lekko-robce. Dogadują i wyśmiewają się, patrząc, jak kobita bokami robi, żeby przecież z tego spłachcia wyciągnąć coś, rodzinę na powierzchni utrzymać. Ale mimo to: jest u siebie gospodynią. Zawszeć to lepiej niż cudze kąty wycierać Może zresztą za późno. Wcześniej trzeba się było zakręcić, ale jak: kiedy dzieci małe?
—  Nie uradzę — chlipnęła. — Dziewuchy podrastają. posag im trzeba jaki uszykować, a wszystko kosztuje. W jednej koszuli kto je weźmie? Całe życie mają potem dziecku wymawiać?
—  O posagu myślisz, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy na weselisko zadzwonią? Tobie się, durna, zdaje, że ludzie was nie znają? I kto tam z własnej woli pójdzie? Na odrobek? Na smarowanie kijem po grzbiecie? Na niepewne, bo działu nie zrobili?
—  Może się co zmieni.
8
—  Żebyś się nie przerachowała.
—  Z Wisiulki ładna dziewucha. Opędzić się trudno od kawalerów.
—  Choćbyś jak ta suka z zębami za nią latała i tak nie dopilnujesz. A z powodzenia stołek jej zrobisz, na którym, usiądzie, jak wzięcia nie będzie miała. Cóż ty sobie myślisz? Do takiej rodziny wleźć, to już lepiej do lasu gołym tyłkiem na jałowiec.
—  Ja wiem, że ty Zygmunta nie lubisz... — zaczęła Stanisława, ale Regina nie dała jej dojść do słowa.
—  Lubienie tu nic do rzeczy nie ma. Ciebie mi żal i tych dzieci. Wszystko na zatracenie idzie przez twoją głupotę.
—  Są gorsi ludzie. Można się przyzwyczaić. Za to ziemi kawał i budynki.
—  Obora w gnoju pływa, a na stodole sieczka nie dach — prychnęła pogardliwie Regina.
Stanisława sczerwieniała.
—  Myślałby kto — zaczęła piskliwie — że ty sobie jakiego bogacza znalazłaś. Chłopa masz, nie powiem, dobrego, ale mój też nie z tych ostatnich i co on winien, że go ludzka zawiść ściga? Cyganka przepowiedziała, że to tak cale życie będzie. Czy to jemu lekko, wiedząc o tym, biedować? Poniektóry wolałby koniec sobie zrobić, niż tak się męczyć, a on przecież z poddaniem marną dolę znosi. Że sobie czasem wódką głowę durzy, no to jak na lekarstwo, żeby cierpieniu ulżyć. Ty jemu współczuwać powinna, zamiast judzić się i hydzić. Zresztą czy to wiadomo, co komu pisane? Tobie się polepszyło, ale jeszcze może się odmienić. Nie bądź taka harda.
Regina obejrzała się i splunęła ukradkiem przez lewe ramię. Niby nie była przesądna, ale na wszelki wypadek... Trzeba się strzec, aby złe słowo skutku nie osiągnęło.
—  Daj spokój — powiedziała. — U mnie się nikt nie miga, nawet dzieciaki przyuczyłam. Z nieróbstwa wszystko złe na człowieka przychodzi. A ja się u was napatrzyłam a napatrzyłam. Już ty mi oczu nie zamydlisz.
9
—  W imię Ojca i Syna — obruszyła się Stanisława. — Ja do «iebie jak na świętej spowiedzi, a ty mnie podejrzewasz...
Regina wpadła jej w słowo, głos podnosząc, aby siostrę przekrzyczeć:
—  Powinien Zygmunt jednej roboty się trzymać, kiedy mu z gospodarką nie wychodzi. Byłoby za wysługę lat...
—  A kiedy stale choruje... — Stanisława oczy miała niewinne i przejrzyste jak dziecko, które wie, że nie uderzysz.
Regina wstawiła kotlety do pieca, odlała wodę z kartofli. Zaraz jej czereda wpadnie z wrzaskiem: mamo, jeść! Ona sobie nie może pozwolić, aby ręce założywszy tylko na los narzekać.
Chyba wdepnę, pomyślała ze strachem. Już i na litość mnie brała, i na ambit. Jakąś wdzięczność jestem jej dłużna, chociaż to, co kiedyś u nich przejadłam, stokrotnie im się zw...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin