Autor: Piotr Górski
Tytul: Horda
Z "NF" 11/92
Zajęli ten opuszczony pas bunkrów o zmroku. Noc zastała ich
już bezpiecznych. Wyprzedzali Rosiczkę najwyżej o
kilkanaście kilometrów, ale on musiał jeszcze przeprawić się
przez bagna, a to była ciężka praca i posuwał się wolno.
Zresztą bunkry dawały dobrą osłonę.
- Cholerne betonowe trumny - powiedział Siódmy. Miał
tylko jedną rękę.
Dwudziesty Czwarty rozłożył się obok.
- Wczoraj mówiłeś coś o cholernym błocie. Trudno ci
dogodzić. To jest wojna, stary. Gdybyś zapomniał.
- Gówno mnie to obchodzi.
Siedzieli pod ścianami w ciemności. W tym bunkrze
zmieściło się tylko pięć osób, ale w sumie było ich
szesnaścioro. Najstarszy miał dziewiętnaście lat i dowodził.
Palił papierosa. Wszyscy palili.
- Co teraz z nami będzie? - spytała Aloe.
Była najpiękniejszą dziewczyną w grupie i sypiała z
Pierwszym, bo miał władzę. Teraz czuł na pliczku jej oddech,
ale nie śpieszył się z odpowiedzią.
- Trzeba iść za Piątym - rzekł. - Musimy go dostać. Wiem,
że jest ciężko, ale jeśli cokolwiek jest pewne, to właśnie
to, że trzeba iść za Piątym.
- Może lepiej zaczekać na Rosiczkę - odezwał się
Dwunasty. - Skasujemy jego bandę, a Piątego poszukamy potem.
- Nie - rzekł krótko Pierwszy.
- Rosiczka będzie ostrożny - mruknął Dwudziesty Czwarty.
- Wydaje mu się, że jest naszym jedynym problemem. Nie wie,
jaki numeru wyciął nam Piąty, będzie więc ostrożny i dlatego
powolny. To jasne, że w końcu nas dorwie. Może wejdzie nawet
za nami do miasta. Ale wtedy my już znajdziemy Piątego.
Znajdziemy go na pewno.
Rozmawiano jeszcze przez chwilę, a potem zapadła cisza.
Aloe położyła się obok Pierwszego, przywarła do niego całym
ciałem i szybko zasnęła. Nie oponował, skoro zdecydowała, że
tym razem do niczego między nimi nie dojdzie. Nie znosiła,
kiedy próbował zbyt mocno zbliżyć się do niej, a wokół byli
inni. Po prostu czyjaś obecność ją krępowała. Z początku
cieszył się z tego, bo myślał, że to oznaka uczucia. Znał
jej przeszłość. Potem zrozumiał, że nie o miłość tu chodzi.
Aloe była piękna i chciała coś znaczyć. Pierwszy był
przywódcą. Aloe została więc jego kochanką. Gdyby ktoś inny
był przywódcą, Aloe zostałaby jego kochanką. Była zawodową
kochanką przywódcy. Oczywiście, starała się nie dać tego
poznać Pierwszemu. Na swój sposób była miła.
Pierwszy długo nie mógł zasnąć. Potrzebował snu, ale
pomimo wysiłków nie udawało mu się. Słuchał wycia psów. Ich
głosy przypominały mu dzień, kiedy zawaliły się stropy w
kopalni. Kopalnia znajdowała się na terenie skażonym. Nikt
nigdy nie chciał tam chodzić. Pierwszy z początku też nie.
Dopiero później, kiedy wiele zaczęło od tego zależeć,
przedarł się wraz z całą grupą przez radioaktywną pustynię i
zeszli pod ziemię. Szukali magazynu, który był tak ważny, że
zbudowano go poniżej linii wydobycia, co wydawało się do
tego stopnia nierealne, że nikt nie spodziewał się, że on
tam jest. Nie znaleźli go od razu, choć mieli wszystkie
informacje. Popełnili wiele błędów. W końcu trafili na
magazyn i zabrali zeń jedną jedyną rzecz, po którą przyszli.
Metalowy amulet wielkości pięści. Ale to było już potem, jak
część starych stropów runęła. Nic nie dało się zrobić.
Pierwszy pamiętał, że psy wyły wtedy jak potępione. Większa
część grupy została na zawsze pod pokładami.
Na początku czuł żal. Potem, bardzo szybko, przeszło mu.
Ludzie z jego otoczenia umierali często i bez patosu. Można
było się przyzwyczaić. Byli dziećmi, ale nie myśleli o sobie
jak o dzieciach. Na to mieli zawsze zbyt dużo ciężkiej
broni. Zasypiając, Pierwszy sprawdził, czy ma automat w
zasięgu ręki. Potem jeszcze próbował uprzytomnić sobie, kto
pełni wartę. Pomyślał, że to dobrze, że on sam nigdy nie
musi pełnić warty. Powietrze było wokół zimne. Pierwszy
zapadał w głęboki i spokojny sen.
O świcie grupa ruszyła w drogę.
Piąty musiał iść do stolicy. To była jego jedyna szansa.
Nikt nie zastanawiał się, jaką drogę wybierze. Szedł
najkrótszą i miał przewagę. Chodziło teraz o to, żeby wygrać
wyścig osiągając cel przed Piątym. Posuwali się szybko.
Razem tworzyli małą kolumnę. Nie byli tak brudni ani tak
nędznie ubrani, jak niektóre bandy. Wielu z nich miało na
sobie grube skórzane kurtki, inni fragmenty żołnierskich
mundurów, znajdowanych na pobojowiskach albo zdobywanych w
walce. Dziewczyny ubierały się po męsku. Dźwigały tylko
mniej broni. Za to chłopcy nieśli jej tyle, że gdy nadarzała
się okazja, w przeszłości dochodziło do starć nawet z
oddziałami regularnego wojska. Mieli wszystko. Począwszy od
granatów, z których tworzono całe naszyjniki, poprzez
miotacze, zwykłe automaty i pistolety, aż po niewielką
wyrzutnię na stelażu. Wyrzutni używano do niszczenia
zabudowań.
Wataha psów postępowała z tyłu. Pierwszy śmiał się i
patrzył, jak idą, nisko pochylając łby, posłuszne na każde
skinienie. Olbrzymie, ciemne, niezwykle silne, były z grupą
od dawna; żyły z ludźmi i ginęły z ludźmi. Wielu chłopaków
miało swoje psy. Gdy Piąty zdradził, jego zwierzę
zastrzelono. Z żalem, ale zastrzelono. Nie miało to nic
wspólnego z zemstą, ale wszyscy czuli, że tak trzeba.
Posuwali się przez kamieniste tereny, mijając lasy
strzaskane bombardowaniami, spalone miasta, potoki, w
których woda była gęsta i ciężka jak oliwa. Pierwszy
pozwalał psom żywić się ludzkim mięsem, gdy znajdowali nie
pochowane zwłoki. Nawet tutaj, choć do stolicy nie było
daleko, morderstwo było czymś, z czym stykało się na każdym
kroku, jednak dalej na południe okolice stawały się bardziej
cywilizowane. To właśnie wydawało się niepokojące. Pierwszy
jeszcze nigdy nie był w stolicy. Oficjalnie mógł się tam
dostać każdy, kto tego pragnął. Praktycznie decydowali o tym
przywódcy patroli wojskowych, którzy nieufnie odnosili się
do wszelkich cywilnych uzbrojonych ugrupowań. Jak na razie
napotykano tylko mniejsze oddziały żołnierzy, które nie
paliły się do konfontacji z uzbrojoną po zęby gromadą
wyrostków. Ale kontakt musiał w końcu mieć miejsce. Na
wszelki wypadek członkowie grupy posiadali przepustki z
pieczęcią książęcą, wystawione przez Arradrona. Minister
przyznał im je, gdy zawierano umowę. Piąty także miał ten
dokument. Dzięki temu mógł bez trudu skontaktować się z
Arradronem w jego siedzibie zwanej Zamkiem Mniejszym, a
która była po prostu luksusową willą. Trzeba więc było
znaleźć się w stolicy wcześniej. Pościg trwał.
Pierwszy szedł na końcu. Prowadził Dwunasty. On często
przekradał się do stolicy i kierunek znał doskonale.
Sprzedawał tam wszystko, co zrabowali; miał wewnątrz
znajomych. Dwunasty był najmłodszy z bandy. Miał czternaście
lat. Kiedy podrzynał komuś gardło, był bardzo spokojny i
uśmiechał się miękko.
- Co będziemy robić, gdy już się wszystko skończy? -
zapytała Aloe.
Pierwszy wzruszył ramionami.
- Tyle razy już o tym rozmawialiśmy.
- Bo to tak przyjemnie - odparła. - Porozmawiajmy trochę,
na wypadek, gdyby się nie sprawdziło.
Spojrzał na nią.
- Odnajdziemy Piątego. Zabijemy go i odzyskamy amulet.
- To dobrze. Ty zawsze jesteś pełen wiary. Myślę tylko,
czy dla wszystkich to będzie dobre. Nie wiem, czy zdołam się
przyzwyczaić.
- Co za głupstwa - rzekł. - Będziemy żyć normalnie. Jak
ci wszyscy szczęśliwi ludzie w stolicy.
- Nie wiem - pokręciła głową. - Co zrobi Siódmy, ze swoją
jedną ręką. On nic nie umie. Nikt nie zechce do pracy kaleki
- analfabety. Albo Dwunasty. On jest taki, taki...
- No jaki?
- Taki dziki. Jak on się tam będzie czuł, wśród tych
wszystkich ludzi, którzy okażą mu swoją pogardę za to, że
jest tym, czym jest.
- Wszyscy jesteśmy trochę dzicy - rzekł Pierwszy. -
Dlatego żyjemy. Właśnie dlatego jeszcze żyjemy. Wojna to nie
mój wymysł. Nie moja wina, że to trwa już dziesiątki lat, że
gdy upadły państw i wymieszały się narody, pojawili się
książęta i teraz oni walczą ze sobą. Że moi rodzice zginęli
i wychowałem się wśród obcych, że ciebie od małego
przyuczano, jak być dziwką, że Dwunasty zagazował swoich
starych, bo chcieli go sprzedać na targu.
- Ty skurwysynu - gwałtownie uniosła głowę, a włosy
płynnie opadły jej na ramiona. - Nie musiałeś tego mówić.
Sama wiem, kim byłam. Ty skurwysynu.
- Dobrze - rzekł. - Nie powinienem tego mówić.
Roześmiała się.
- Jesteś kanalią. To normalne, tym stadem musi rządzić
najgorszy łajdak, ale nie nadajesz się do życia w stolicy.
Ty - ani nikt z nas. Nie oszukujmy się. Arradron też wie o
tym. Nawet, jeśli odzyskamy amulet, on go weźmie i nie da
nic w zamian.
- Mówiłaś, że przyjemnie jest mówić o tym. Na razie nie
widzę w tym nic przyjemnego.
Niebo pociemniało. To samoloty któregoś z książąt
podążały na zachód. Olbrzymie bombowce o skrzydłach jakby
wyrzeźbionych z płomieni. Nikt nie zadał sobie trudu, by
odgadnąć, czyje mają barwy. Było to bez znaczenia.
Pierwszy sposępniał.
- Wiesz, ja naprawdę bym chciał znaleźć dla siebie, dla
nas miejsce.
- Wiem - odparła. - Dlatego poszliśmy tam i zdobyliśmy
ten amulet. On nam pomoże.
- Powiedź - rzekł. - Gdy to się stanie, zostaniesz ze
mną?
Skinęła głową.
- Tak. Zostanę. Zostanę z tobą na zawsze.
Uwierzył jej. Nie wierzył, kiedy mówiła, że go kocha, ale
teraz uwierzył. Pomyślał, że po prostu chce w to wierzyć,
ale nie zmieniło to w niczym radosnego nastroju, który go
opanował.
Pierwszy zbliżył się do Dwunastego.
- Kiedy dojdziemy? - spytał.
- Jutro w nocy - odparł chłopiec.
- Źle. Musimy być przed wieczorem.
- No to trzeba mocniej wyciągać kulasy.
- Piąty pewnie wyciąga.
- E, czy ja wiem. Jest już zmęczony, ścigamy go blisko
tydzień. Jeżeli jest głupi, to często szedł i w dzień i w
nocy. Nie mówię, że mógł zmylić kierunek. Ale jeśli nie dbał
o siebie, to jest wykończony. Idzie wolniej, choć sam o tym
nie wie.
- On nie jest głupi - rzekł Pierwszy. - Był jednym z nas.
Ale musimy być w stolicy przed nim. To pewne.
- Powtarzam to sobie w każdej minucie - odparł Dwunasty.
- Nawet, gdy idę się odlać.
Okolica się zmieniała. Wojenne zniszczenia stawały się
jakby mniej widoczne. Asfaltowe szosy i tu były
nieprzejezdne, ale tym razem nie w wyniku bombardowań, lecz
artyleryjskiego systematycznego ostrzału. Książęta udzielali
sobie nawzajem gwarancji, że nie użyją powietrznych armii do
nalotów na swe stolice. Mogli w ten sposób kierować
działaniami bezpieczni za murami. Ich umowy obowiązywały
oczywiście do chwili, w której jedna strona nie osiągnęła
nadmiernej przewagi i przeciwnik przestawał mieć cokolwiek do
stracenia. Starano się więc nie przeważać zbytnio w wojnie.
Uzyskiwano coś w rodzaju równowagi dynamicznej, wiernie
przypominającej równowagę nuklearną sprzed kilkudziesięciu
lat. Była to odrobina rozsądku w szaleństwie. Coś, co
pozwalało dobrze się bawić.
W południe grupa zatrzymała się w opuszczonej, ale nie
całkiem zrujnowanej wsi. Zmęczenie udzielało się wszystkim.
- Co za miejsce, tfu - przeżegnał się Trzydziesty Drugi,
siedemnastoletni chłopak z długimi włosami i krzyżem,
zwisającym na piersi. - Niby wszystko w porządku,
zabudowania jakby w komplecie, tylko ludzi nie ma. To
musiała być broń biologiczna. Tylko to.
Przeżegnał się.
- Zamknij się, cholera - mruknął Siódmy.
- To mogło być cokolwiek - odezwał się Piętnasty.
- Nie, to musiała być biologiczna - Trzydziesty Drugi
znów się przeżegnał.
- Przestań się, cholera, modlić - wrzasnął Siódmy. -
Słowo, że jak cię widzę, żreć mi się odechciewa.
Jadł suchary. Jedyne, co jeszcze zostało im do jedzenia.
Resztki mięsa skończyły się dwa dni wcześniej. O mięso było
ciężko.
- Co to za brednie - powiedział Pierwszy kładąc się na
ziemi. - Obojętnie, co tu się stało, to było dawno. Ktoś
tych wieśniaków dyskretnie wytłukł albo po prostu uciekli.
- Jeżeli to biologiczna, to mogło jeszcze coś zostać -
nie dawał za wygraną Trzydziesty Drugi.
Piętnasty wzruszył ramionami.
- Nie martw się. Nie musisz się tym martwić. Nikt
wracający ze strefy nie musi martwić się już czymkolwiek.
- Ty, tobie też nikt nie kazał ładować się w ten syf -
powiedział Pierwszy.
- Spokojnie. Ja tam nie płaczę.
Porozsiadano się pod ścianami domów. Niektórzy zaczęli
plądrować wieś w poszukiwaniu czegoś cennego.
- Ciągle o tym myślę - powiedział Dwunasty do Siódmego.
- O czym?
- No, że tam było tyle tego promieniowania.
- Gdyby nie było, wszystkim zajęliby się żołnierze i nikt
by z nami nie gadał.
Dwunasty zastanowił się.
- Może tak byłoby lepiej.
- Cholera z tobą. Zawsze chcieliśmy takiej szansy i ty
też chciałeś.
- Ale teraz nie wiem.
- Bo za dużo o tym myślisz.
- A co? Źle nam się żyło? Robiliśmy wszystko, na co
mieliśmy ochotę. Nikt nie był tak silny na pograniczu.
- Prawda, nie jesteśmy już tacy silni, ale gdy zostaniemy
w stolicy, to już nie będzie ważne.
- To dlatego, że całe życie marzyliśmy, żeby tam być. Bo
to wydawało się wspaniałe.
- I teraz jest wspaniałe, cholera.
- Już nie. Nie dla mnie. Wiem, że jestem bardzo chory.
Siódmy dał mu papierosa, sam też zapalił. Spojrzał w
niebo.
- Stolica. To jest to. Własne mieszkanie, bezpieczne
życie, te wszystkie fantastyczne rozrywki. Tam pożyjemy,
zobaczysz. Może będzie to krótkie życie, ale nie będę
żałował.
- Tak. Tylko, żeby nie ta świadomość.
Dwudziesty Trzeci, nieduży chłopak, który zawsze się
śmiał z byle czego, teraz też się roześmiał. Musiał słyszeć,
o czym mówią.
- E tam - rzekł. - Wszystko ma dobre strony. Teraz, na
przykład, nie boję się sikać w nocy. Dawniej się bałem, bo
to różnie bywa. Ale teraz nie. Kiedy wyciągam kutasa, to
tak, jakbym zapalał latarkę. Mój kutas świeci w ciemności.
- To idź sobie poświeć - odparł Siódmy, a odwracając się
w stronę Dwunastego powiedział: - Sam wybrałeś.
- Myślałem, że jest mi wszystko jedno, ale czasem mnie to
bierze.
Siódmy pokiwał głową.
- Dzieciuch jesteś.
Był tylko trzy lata starszy, ale Dwunasty nie
zaprotestował. Nie powiedział mu także, że najgorzej by
było, gdyby musieli wracać.
Siódmy palił papierosa jakoś nieporadnie i nerwowo.
- Cholerna kopalnia - rzekł. - Ale warto. Żebym zdechł,
warto.
Przerwa w marszu trwała krótko. Szybko wyszli ze wsi. O
Rosiczce prawie zapomniano. Oni ścigali Piątego, Rosiczka i
jego najemnicy podążali ich śladem. Kiedy zaatakował grupę
przy wyjściu ze strefy i zażądał, by oddać mu amulet,
Pierwszy wściekł się, ale nie podjął walki. Napastników było
więcej, a wielu jego chłopaków zginęło pzecież w kopalni.
Banda Rosiczki była zbieraniną dezerterów z armii książęcej.
Amulet był dla nich szansą. Pośród moczarów, zastawiając
pułapki, Pierwszy zgubił prześladowców. Obyło się bez nowych
zabitych, ginęły tylko psy. Za to te, które przeżyły były
najsilniejsze.
Tutaj, bliżej stolicy, Rosiczka nie mógł czuć się
bezpieczny. Nie miał przepustek. Ale i Pierwszy zachowywał
ostrożność, gdy mijały go patrole, a było ich coraz więcej.
Grupa jednak posuwała się szybko, mijając pas wielkich lasów
i wchodząc na niewielki płaskowyż. Na krótko przed wieczorem
spadł lekki deszcz. Potem się rozpogodziło. Dopiero późną
nocą przywódca pozwolił się zatrzymać. Zdecydował, że
odpoczywać będą tylko dwie godziny.
Leżąc przy Aloe, przywódca zasypiał. Słyszał jej równy
oddech i słyszał, jak Kryta, inna dziewczyna z grupy i
Piętnasty rozmawiają o tym, jak to będzie p o t e m.
Właściwie nie chciał dziwić się temu, co dochodziło jego
uszu. Kryta mówiła, że do ich przyszłego domu kupią
elektryczną zmywarkę do naczyń, żeby niczego nie stłuc.
Piętnasty upierał się, że to nie będzie potrzebne, że
poradzą sobie i tak. Pierwszy był pewien, że Kryta nigdy nie
widziała nawet szklanki. W domach rolników, których
przychodzili zabijać, naczynia były plastykowe. Ale z
opowieści wiedziano, że w stolicy naczynia są ze szkła. Nie
wolno więc było ich tłuc.
Pierwszy zastanawiał się, o czym mówią dwie pozostałe
pary. Tylko cztery dziewczyny przeżyły ostatnie wydarzenia i
działało to przygnębiająco. Czy opowiadają podobne głupstwa,
jak ci tutaj; czy sądzą, że zostaną razem, jak on, kiedy pytał
o to Aloe? Pomyślał, że to dobrze, że ma Aloe. Niektórzy nie
mają nawet takich dziewcząt, które udają miłość. Zatopił
twarz w jej włosach. Zasypiał prawie szczęśliwy.
Dwie godziny minęły szybko. Potem znów ruszyli w
kierunku, który wskazywał Dwunasty. Pomimo zmęczenia, pomimo
ciemności.
Późno po wschodzie słońca natrafili na osadę rolników. W
pobliżu nie było żołnierzy. Pierwszy dał znak i grupa
stanęła. Szare twarze zaczęły się ożywiać.
- To bardzo ładne miejsce - powiedział ktoś. - W takich
miejscach nigdy nic się nie dzieje. Życie przepływa obok i
ludzie nie bardzo wiedzą, co to jest ten prawdziwy świat. A
szkoda. Bardzo szkoda.
Dwunasty rzucił spojrzenie na Pierwszego. Czekał rozkazu
i nie mógł ukryć podniecenia. Mieszkańcy właśnie ich
zauważyli. Kobiety podniosły alarm. Nie miało to żadnego
znaczenia. Palili już większe osady, takie, których broniło
wojsko. Wysadzali w powietrze całe zespoły domów.
Rozstrzeliwali mężczyzn, gwałcili kobiety. Było ich wtedy
więcej, ale i roboty było więcej. Ku dowódcy zwracały się
wszystkie oczy. Wiedział, co znaczą te spojrzenia. I czuł to
samo.
- Podchodzimy, ale spokojnie - rzekł.
Nie musiał mówić. Wystarczyło. Zbliżali się wolno, nie
dotykając broni, prowa...
AWM