Kornel Makuszyński
Piąte przez dziesiąte
SCAN-dal
Ach, jakiż piękny tytuł! — zawoła uradowany czytelnik.
Muszę zauważyć odrazu, w celu uniknięcia nieporozumień, że czytelnik jest to indywiduum, które się raduje byle czem. Ponure moje spostrzeżenie pochodzi właśnie z powodu tego tytułu. Bo i czem się radować? Dla mnie tytuł ten jest pełen zgrozy, oznacza on bowiem, że autor będzie przemawiał nie wiele więcej i bynajmniej nie wiele piękniej, niż zawodowy warjat, bo tylko ta jedynie rozumna gromadka ludzka gadać zwykła „piąte przez dziesiąte”.
Jeżeli ktoś bredzi, to się o nim u nas mówi, że gada albo „trzy po trzy” — albo „piąte przez dziesiąte” znać w tych powiedzeniach żywiołowy wstręt Polaków do rachunków i do matematyki i pewien, egoistyczna zresztą, nagminnie nabożny szacunek dla szaleńców Jestem też pewien, że moja książeczka, takim trybem nazwana, będzie czytana z szacunkiem i z powagą.
Skąd pochodzi ten tytuł? Wprawdzie mało to kogokolwiek obchodzi, lecz nie będzie od rzeczy, jeśli powiem, że tytuł ten został przeżeranie obmyślony pracowicie i z wysiłkiem podczas bezsennych nocy, a wszystko to po to, aby czytelnicy mogli potem kiwać litościwie głową, lub jej połową, co tam kto ma i rzec: łach, on mówi „piąte przez dziesiąte!” Czytelnik bowiem jest to stworzenie bezwstydne, nielitościwe ł niewdzięczne, a rzadko który umie się zdobyć na to, by autorowi uczynić tę drobną przyjemność i dostać podczas czytania pomieszania zmysłów.
Autor zaś tego tylko pragnął i to nie przez złośliwość. Bynajmniej, Raz jeden stary gołąb ofiarował autorowi, swoje łagodne serce na zamianę i autor się nie zgodził; gołębie serce było za mało łagodne.
Czegóż tedy pragnie człowiek, który te słowa pisze?
Tego, by czytelnik na chwilę oszalał, bo jeśli oszaleje, to się na moment przeniesie do lepszego świata, w jakieś „piąte przez dziesiąte” niebo, gdzie wszystko z radości staje na głowie, gdzie myśli tańczą i słowa są pijane, gdzie każde zdanie się zatacza, gdzie nikogo nie bolą zęby, nikt smętnie nie śpiewa „szumią jodły na gór szczycie”, gdzie jest pogoda wieczysta, gdzie nikt nie patrzy ponuro, lecz każdy z uśmiechem i gdzie życie, jak chłopię rozigrane, gra w piłkę z odurzonym człowiekiem.
Och, jakaż to rozkosz móc czasem myśleć, lub czasem mówić — „piąte przez dziesiąte”, — jakaż to rozkosz! Nie „pryncypialnie”, nie metodycznie, nie napuszenie, nie logicznie, lecz bawić się szaleństwem słowa, rozigraniem myśli, spojrzeniem wesołem, opowieścią warjacką o byle czem, byle tylko dać susa z ziemi i przez jedno mgnienie oka utrzymać się w powietrzu.
Otóż, czytelniku, uderzywszy kilkakroć głową o twardy mur i pomyślawszy ze dwie, trzy doby — pojmiesz, skąd ten tytuł i co znaczy? Przeto ten tytuł powiada: będę mówił o wszystkiem, co mi ślina na język przyniesie, co mi tylko strzeli do łba, o czem ptak zaśpiewa, — wszystko jedno o czem, więc i o piątem i o dziesiątem; będę mówił bez troski, z powagą starego warjata recydywisty, z serdeczną otwartością dziecka.
O, czytelniku! Gdybyś wiedział, jak łatwo być fałszywym filozofem, a jak bardzo trudno wesołym szaleńcem! Jak łatwo jest mówić prawdę roztropnie, a jak bardzo trudno jest kłamać lekkomyślnie, a pięknie! Gdybyś to wiedział, zmówiłbyś trzy Zdrowaś Marjo! i trzy Anioł Pański za zgubioną duszę autora…
Są takie warjaty, co włażą na górski grzbiet ł nad przepaścią, co paszczę zachłannie otwiera, usiłują zerwać aksamitny, szary, śliczny kwiatek, gdy miljon ludzi chodzi po wygodnej ulicy, gdzie można kupić łatwo najwspanialsze kwiaty i posłać je opasłej i głupiej kochance. Ha! Oto jest porównanie wyborne i w najlepszym gatunku. Są też stare warjaty, co włażą gdzieś pod niebo, ponad przepaście, aby tam na szczycie szaleństwa, na chwiejącym się kamyczku lekkomyślności, znaleźć jeden mizerny, szary, lecz śliczny uśmiech, podczas kiedy inni bezpiecznie chodzą po szerokiej ulicy, wybrukowanej banalnie, płaskiej, jak dostojna dusza, sztucznie oświetlonej i tam sobie kupują zjełczałą, fałszywą poezją, kwaśną filozof je, sacharynę sentymentu, podrabiane wino uczucia i serce, owite w srebrną cynfolję,
Radość życia trzeba zawsze w Polsce przemycać przez celną granicę, na której stoi strażnik i nalepia etykiety. Bez etykiety nic się nie ostoi. Przeto jeśli radość słoneczną pożywasz w każdem słowie, albo zeń, jak z winnego grona wyciskasz krew słońca — słodki sok, kiedy jesteś jak dziecko, co ma niebieskie oczy i w dłonie chce chwycić promień, albo zebrać niemi migotliwy blask z powierzchni wódy, wtedy cię palcem pokażą, mówiąc: patrzcie! patrzcie! to jest „smutny humorysta!”.
Ach! dlaczego smutny i dlaczego humorysta? Smutek jest to taki polski sos, którego się używa do każdej potrawy. Bez smutku, smętku, melancholji, tęsknoty, .żalu i goryczy nie daleko zajedziesz, och. niedaleko. Żebyś się radował, jak słońce samo, powiedzą ci, że jesteś smutny, choć sam o tem nie wiesz. Popularnie nazywa się to „wmawianiem w żyda choroby”. Kiedy zaś do słowa „smutny” dodadzą słowo „humorysta”, to się z tego robi paradoks, tak straszliwie krwawy, jak trzydziestoletnia wojna, albo jak rzeźnia..
Na książce przeto, która się chce uśmiechnąć, należy pisać ostrzeżenie: „Nie jestem smutna! śmieję się uczciwie bez dwuznaczników! nie jestem szatanem ironji, ani uśmiechniętym nieboszczykiem”.
A potem dopiero trzeba wypisać tytuł na chudym grzbiecie książki.
Tytuł jest rzeczą do wymyślenia trudną. Autor ma z tem kłopot taki, jak matka, która przez osiem miesięcy rozmyśla nad tem, jak nazwie swoje maleństwo, albo jak człowiek, który dostał młodego psa, albo jak kochanek, który rozmyśla uciążliwie, jak zdrobnić imię swej kochanki. Matce jest łatwo, bo ma do dyspozycji kalendarz, rodzinne tradycje, babki i teściowe do narady; właściciel psa wybiera jedno imię z psiego imiennika, które jest niewielkie: Nero, Lord, Bryś, Łobuz, Hultaj, Pik, Trefl, Caro, Coeur, Pomysłowość ludzka w psiem królestwie daleko nie zaszła. Znałem jednego tylko człowieka, który się zdobył na dowcip i psie bliźnięta nazwał ślicznie, jego Whisky, a ją Soda, przez co wykazał wysokiej klasy kulturę pijacką i wzniosłość dowcipu. Kochankę nazwać jest trudniej i zazwyczaj zdrobniałe jej imię jest haniebnem oszustem miłości, która babę, grubą jak piec nazywa: Muszką, albo Ptaszkiem, albo Kociakiem, — miłość bowiem najchętniej szuka natchnienia w menażerji, — babę zaś wybujałą, szkieletowała i tyczkę chmielowe zowie; Różyczką, Lilijką, Stokrotką, albo inną jakąś jarzyną, czy zielskiem.
Jeden i drugi rodzaj, ten fauniczny i ten botaniczny sprowadza się po zerwaniu i po awanturze do jednego pieszczotliwego skrótu, zupełnie już nie alegorycznego, bo po pewnym czasie i Muszka i Lilijką nazywa się: „ta małpa zielona!” Miłość bowiem mą zawsze na oczach tęczę i siedem jej barw i dlatego nawet małpa w jej języku ma barwę zieloną.
Nierównie trudniej jest nazwać książkę; bo chociaż książka jest czasem psa warta, trudno jej dać psie imię; chociaż jest wierniejsza, niż kochanka, nie nazwiesz jej imieniem, które się z pieszczoty ociera, jak kot.
Możnaby się zastanowić przy sposobności, czy można w jaki sposób porównać książkę do kobiety. Myślę, że tak. Wśród kobiet są książki niemoralne, książki do nabożeństwa i książki kucharskie. Książka jest jednem wielkiem kłamstwem i kobieta nie jest mniejszem. W najgłupszej książce jest jedno zdanie mądre, w najbrzydszej kobiecie jest zawsze coś, co jest piękne. Książka ł kobieta wiele ci sprawia rozkoszy. Książkę i kobietę wymyślił djabeł. Takie jest przynajmniej zdanie mężów świątobliwych, łysych i żyjących na pustyni. Rzecz prosta, że się z niem nie godzę.
Książka jest pocieszycielką żywota i kobieta nią jest. Tak opowiadają najstarsi ludzie, którzy wogóle bredzą.
Wśród przeciwieństw, natkniesz się wprawdzie na momenty ponure, lecz i na radosne, bardzo radosne. Bowiem:
Książka milczy i mówić zaczyna, kiedy ty tego zechcesz, milknie na twój rozkaz. Spróbuj to uczynić z kobietą, o, nieszczęsny!
Książkę możesz pożyczyć, darować i sprzedać. Nie należy tego czynić z kobietą.
Z książką można wziąć rozwód od stołu i łoża, z kobietą jest to cokolwiek trudniej.
Książka nie ma ani teściowej, ani ciotki, tylko jednego cichego, ubogiego krewnego — autora; kobieta jest pod tym względem należycie zaopatrzona.
Książkę może zamordować usłużny krytyk; tobie, smutny bracie, jeśli o kobietę idzie, nikt takiej drobnej przysługi nie odda.
Książka nie je, nie pije, nie stroi się, nie gra w karty, nie robi zamieszania. Kobieta itd.
Ach! zgniewawszy się na książkę, możesz ją cisnąć w ogień i nikt o to do ciebie nie będzie miał pretensji, ni żalu. A gdy pan Landru spalił jedenaście kochanek, ileż było krzyku na obu półkulach?
Nie mamy jednak zamiaru rozprawiać tu o kobiecie, bo książeczka ta ma być wolna od myśli smutnych i od tego wszystkiego, co jest źródłem zmartwienia, chorób i śmierci, i wiecznego w ogniu piekielnym potępienia. Dlatego kobieta została tu wspomniana przypadkiem, przesunąwszy się jak chmura przez pogodę naszego myślenia.
Rzućmy kobiecie różę i pocałunek ręką i pójdźmy dalej, gdzie jej niema. Ba! Ale gdzież to jej niema? W niebie jako święta Cecylja, jako Hekate w podziemiach, jako Panna na firmamencie (jedyna panna, która się uchowa), Ewa na ziemi, Śmierć u schyłku żywota (Śmierć jest w naszej erze kobietą, jakby tego było za mało, — stare ludy wolały umierać z mężczyzną i po męsku), Muzy na Helikonie, — wszędzie, wszędzie, wszędzie, Niemasz zakątka na ziemi, na niebie i we wnętrznościach ziemi, bo i Ziemia jest kobietą.
Może dlatego świat jest tak cudownie piękny i taki pełen goryczy i smutku; może dlatego ludzie tak się garną do nieba i z tego samego powodu drżą przed piekłem; może dlatego kochankowie Muz uważani są dość słusznie za obłąkańców smutnych i nieszkodliwych, choć pełnych boskiego szaleństwa.
Kobieta zaraziła świat szaleństwem i ziemią, i gwiazdy. Ona to sprawiła, że wszystko jest z niej, przez nią i dla niej. O czemkolwiek człowiek myśli i o czemkolwiek mówi, cokolwiek czyni — ona jest w tem. Jest to dowód jej mocy djabelskiej i czarodziejskiej, której tak bardzo słusznie bali się ludzie świątobliwi, umiłowani przez niebo za swoje cnoty tak wielce, że im niebo nie pozwoliło mieć żon, raj im czyniąc już na ziemi.
Przewrotność jej jest tak wielka, że nawet ten, który wielkie klątwy na nie ciska, patrzy na nią ze zdumieniem i zachwytem. Tak mnich średniowieczny był pełen najmilszego szaleństwa, patrząc na piękną, nagą czarownicę.
Piekielne są to sztuki i ciemne, Oto nie miałem zamiaru mówienia o kobiecie, nie chcąc się upoić jej wspomnieniem, jak winem, a muszę mówić, bo stoi poza mną, uśmiecha się i wodzi piórem mojem po papierze, a ono pisze, jak zaczarowane. Tak czyni każdy, będąc igraszką w jej ręku. Nigdy też nikt się bardzo nie bronił, — ja najmniej.
To też na tę chwilę tylko, ponieważ mi się wciąż plącze wśród słów, jak pnące róże, co się wiją w każdej szczelinie muru i mocno mi przeszkadza, odpędzę to widmo czarodziejskie, wymawiając szeptem egzorcyzmy i zaklęcia, których mnie nauczył jeden człowiek bardzo mądry, tak mądry, że, miał pięć żon i wszystkie od niego uciekły. Później wygłoszę płomienisty hymn na cześć kobiety…
Wracając do sprawy obmyślania tytułów dla książek, należy objaśnić, że jest to sprawa ważna.
Iluż ludzi dlatego tylko zrobiło kar j erę, że mieli szczęśliwie dobrane nazwisko; iluż dlatego tylko znalazło piękne żony, lub kochanki, gdy — przeciwnie, — najszlachetniejszy i genjalny człowiek nigdy do niczego nie doprowadził, bo się nazywał albo Byk, albo Chrząszcz, albo pieszczotliwie Stoliczek, albo Guzik, albo Strzelba, albo Kordelas, Kiełbasa, Salceson, Kiszka lub zupełnie poprostu Mator. Biedaczkowie to są, niewinni i pożałowania godni.
Tak też i z książką. Co było do wymyślenia w tym względzie, to już ludzie wymyślili i już teraz odmieniają tylko stare, dobre tytuły, wykręcają im stawy, zmieniają dawny porządek. Czasem jakiś bęcwał, jakaś ślepa kura, wygrzebie z piasku głowy tytuł wyborny i do tego doczepia furę siana, tom poezji, albo powieść. Siano to zjada potem sam, bez współudziału czytelników, którzy wolą owies.
Najlepiej jest tedy, napisawszy książkę, zamknąć na chwilę oczy ł napisać tytuł. Nie jest to najgorsza metoda; nigdy nie poznasz z fizjognomji, co siedzi we wnętrzu człowieka, rzadko też, najpiękniej obmyślony tytuł, jest w zgodzie z tem, co książkę wypełnia.
A jak duch boży unosił się nad wodami i nic innego nie było, prócz wody, tak czasem w książce duch boży jest tylko u góry, na okładce, a w przepaściach książki tylko woda i spiętrzone, szumiące bałwany, wliczając w to i autora.
Lepiej jest tedy, słuszniej i sprawiedliwiej, aby tytuł był pusty, a wewnątrz był okruch bożego ducha, niż naodwrót. Wobec czego wybrałem sobie tytuł nijaki.
Jest to jednak tytuł, mimo wszystko, chytry i przenikliwy, któż— mi bowiem dowiedzie, że nie dotrzymałem obietnicy, złożonej w tytule; któż mi wykaże, że to nie „piąte przez dziesiąte”? Nikt! Otóż wyborny to jest tytuł! Boski to jest tytuł, Bóg bowiem wie jeden, co ma oznaczać i co się pod nim kryje?
Książka powinna być napełniona tak złotym płynem, wyciśniętym ze słońca, jak butelka wina, na której nie przylepiono fałszywej i kłamliwej etykiety, a ten, co ją otwiera, nie wie, co z niej popłynie: słodycz wina, czy jego potęga, tęgość, czy zapach rozkoszny, podobny do tego, którym pachnie chleb, świeżo upieczony, czy napój, co rozmarza jak miłość, czy ten, który burzy krew, jak stara ballada? Ta chwila czekania i drżącego niepokoju jest pełna słodkiej rozkoszy.
Ta książeczka licha nie takie ma zamysły. Nazwa jej jest szara i nijaka, a wnętrze takie sobie. Jedno o niej wiem, że jest niefrasobliwa. Jeśli pod jabłonią legniesz na trawie, a rozigrany bąk nad uchem ci zabuczy, to będzie ci tak, jakbyś tę przeczytał książczynę, W księgach obszernych, w trudzie pisanych, zapisuje biedna dusza ludzka to, co z siebie wysnuła, zadumana głęboko nad wszystkiem żywem, co cierpi, bowiem cierpi wszystko, co jest żywe,
A w takich, jak ta książeczkach, uśmiechnięta jak na wakacjach szkolne chłopię, zapisuje sobie gęsiem piórem to wszystko, co skądkolwiek przywiał wiatr. A wiatr przynosi list i uśmiech zdaleka, wesoły pokrzyk pijaków i hałłakowanie rozigranej czeredy ludzi, co ciskają w siebie rymem, jak różą.
Po co to zbierać? Czy ja wiem… Pewnie dlatego że sroka zbiera świecidełka, wiewiórka orzechy, stary oryginał pudełka od zapałek, babka szpargały, na nic nikomu niepotrzebne, szkolny żak pocztowe marki, zakochana panienka zasuszone w podręczniku! szkolnym kwiatki. Nikomu i na nic nie jest to potrzebne, a jednak się to chowa i czasem popieści spojrzeniem; z czasem to spełznie i zwiotczeje, a jednak nie za wadzą nikomu i nikt nie jest zazdrosny o tę małą mi ilość małych rzeczy. Tylko wielkie namiętności mija jak burza, rozdarłszy serce szponem gromu, takie małe trwają długo i mrą powoli, śmiercią niebieską.
Takim lamusem małym jest dla mnie książeczka taka właśnie, jak ta. Co w niej jest? Prawie nic. Jest — rzecz prosta — list z Zakopanego, bo auto postanowił zbawić Zakopane, więc żadnej nie omiń: sposobności, aby go nie uszczypnąć w Gubałówką jest opowieść o tem i powiastka o owem; a co najważniejsza — są w niej może dwa, może trzy uśmiechy. Życie jest jak taki dobry olbrzym, który jest potworni silny, kiedy go szewska chwyci pasja; kiedy mu n złego nie uczyniono, rad się wielkolud pośmieje i wtedy mu można siadać na wąsach i zaglądać w oczy.
Kochać go jednak nie należy ze strachu, tylko z wielkiej do tego ochoty. Nikomu się wtedy nie stan: krzywda…
Ja sobie z tym olbrzymem gadam wesoło i ni frasobliwie; on wie, że są takie chwile chmurne, kiedy na siebie patrzymy zezem, kiedy się wszelki śmieć odsyła do djabła i gada się z nim ciężkiem słowem kiedy jednak pogoda jest na niebie i w sercach, woła śmiech, co jak ptak na pobliskiem siedzi drzewie, ale przyleciał i usiadł mi na ramieniu, jak sokół.
Ten list, to piąte przez dziesiąte o Zakopanem; to już list o niem ostatni. Wiele już napisałem o tem mieście straszliwem. Przemawiałem mu do sumienia, do duszy, do serca i do głowy. Nic nie pomogło. Wiać piszę o niem ten list ostatni, z całą pewnością ostatni, niedługo bowiem całe Zakopane zostanie wtrącone w ciemnicę, lochy więzienne, czyli mówiąc nie tak romantycznie, będzie siedziało w kryminale, z takim zaś, co tam siedział, nikt się, jawnie przynajmniej, zadawać nie będzie. Przeto należy mi pożegnać tę lichą imitację miasta, które zginąć musi sromotnie, jednego dnia bowiem zirytowany dobry Pan Bóg chwyci w rękę Giewont, jak młot kamienny i pocznie je tłuc po łbie, rozwali wszystkie jego budy i zetrze z powierzchni ziemi, aby ślad po niem nie pozostał,
List ten datowany jest ze stycznia 1924 roku. Wtedy to chwycił wielki mróz, a mnie gorąca pasja.
Jestem tak doskonale ochrzczony, że nie miałem zamiaru tej zimy wyjeżdżania do Zakopanego, Stare nałogi chodzą jednakże po kościach, więc jak jaskółka w jesieni czuć nagle zaczyna, że jej czas już puścić się za morze i jak różowa panienka poczuje dnia jednego, że już jej czas puścić się za.., — nie! nie tak, ale coś w tym sensie, — tak stary włóczęga czuje w środku zimy, że nadszedł czas, aby się powlec do tego przeklętego Zakopanego.
Mało wprawdzie podobny jestem do jaskółki, nie bardzo też, co mnie martwi, przypominam różową, jak obłok dziewicę, lecz jestem starym włóczęgą, więc pojechałem.
Takie myśli nachodzą człowieka zwykle w nocy i mnie myśl wyjazdu przyszła też w nocy, mniemam tedy, że albo tej nocy ktoś się z moich znajomych powiesił, co zapowiada nieszczęście, w pierwszym rzędzie i bezspornie dla powieszonego, w drugim dla jego krewnych, jeśli nie zostawił majątku, w trzecim dla jego znajomych, którym był winien, — albo też muszę mieć jakiegoś wroga nieboszczyka, który mi w nocnej ciszy łajdackie podszeptuje plany.
Dość, że pojechałem. Tyle już razy byłem w Zakopanem, że mnie nic już tam nie zdumiewa, Co się może zmienić w Zakopanem przez pół roku? Było krzywe, jest i będzie. Było niechlujne, jest i będzie. Były żydy, są i będą.
A jednak w zimie roku bezpańskiego 1924 — coś dziwnego stało się w tej wylęgarni bakcylów.
Już na dworcu kolejowym zauważyłem dziwne zjawisko. Oto połowa ludzi, wyjeżdżająca z Zakopanego, wsiadała do wagonów, licho wie, dlaczego — w bieliźnie. Dwadzieścia stopni mrozu, a do przedziału włazi mój znajomy z ciupagą w sinej dłoni, w koszuli tylko i w jaegerach. (Jaegery to jest takie coś z wełny, wymyślone w Niemczech, czego z obawy zaziębienia człowiek systematyczny nie zdejmuje nigdy przez osiem miesięcy w roku).
Za tym gołym lezie drugi, za nim trzeci,
— Przepraszam pana, — powiadam ze słodyczą w głosie, — ale zdaje mi się, jeśli się nie mylę, że pan zapomniał na podróż wdziać spodnie.,.
Znajomy spojrzał na mnie zgoła dzikim wzrokiem,
— Ha! ha! — syknął, — spodnie? Pilnuj pan swoich, mój panie!
— Ma szczyty zajęte! — pomyślałem ze współczuciem, nie tyle mając na uwadze płuca, ile raczej głowę.
Dziwne, dziwne rzeczy!
Ale to dopiero był początek.
Hucznie, buńczucznie, z brzękiem dzwonków, ze strzelaniem z bata, z ciągłem gubieniem walizki, z papierosem w zębach, ze strachem w duszy, jadę do pensjonatu, którego nazwy, rzecz prosta, nie wymieniam, bo go będę oczerniał, co zresztą już nieraz robiłem. Jest to najmilszy w Zakopanem pensjonat, naturalnie dlatego, że ja w nim zawsze mieszkam, ja i przyjacioły moje. Innej racji do wyróżnienia nie widzę.
Mieszkają tam dobrzy ludzie, a właściciel wydawał mi się zawsze przy zdrowych zmysłach.
Jakiś jednak owej zimy padł na nich urok.
Słyszę, jak żona tego zacnego, człowieka, woła do niego:
— Winkelriedzie! Winkelriedzie!
— Czegóż to żądasz, Lozanno?
— Nie widziałeś panny Lucerny?
— Poszła na nartach na łąkę Ruttli!… Słucham i uszom nie wierze.
— Albo to mróz tak na nich działa, — myślę ponuro, — albo się też na mój przyjazd z radości urżnęli.
Jestem jednak zatroskany i smutny. Jem pierwszy objad, głęboko zamyślony.
Podają ser z wielkimi dziurami, czego tu nigdy nie robiono. Dziury czasem były tu w obrusie, sera na nim nie było nigdy.
— To szwajcarski! — powiada mi z dumą podająca do stołu dziewica, która się od urodzenia Zakopanego nazywała Józia. Powiadam jej:
— Józiu kochana, niech mi Józia powie…
— Ja się nie nazywam Józia… Ja się nazywam teraz ArmgardaL.
— Oj! A Marysia to już także nie jest Marysia?
— Całuję rączki, także nie! Ona się teraz nazywa Mechtylda…
Powarjowali, jak mi Bóg miły! Pisali mi Wprawdzie przedtem z Zakopanego, za to już nie Zakopane, tylko Szwajcarja, ale nie myślałem, że aż do tego stopnia.
Ale i na tem nie koniec.
Po objedzie wszystko wyległo na balkony z aparatami fotograficznymi, Dom wygląda jak zamek średniowieczny podczas turnieju, przed domem zaś dziwna odbywa się uroczystość: pod jodłą stoi nieruchomy jak bałwan chłopczyk do posyłek, pyzaty i uśmiechnięty, jak przystało, na młodego idjotę, a na głowie ma jabłko, zaś właściciel pensjonatu o dwieście kroków oddalony napina łuk, zrobiony z obręczy starej beczki, z cięciwą ze sznurka i mierzy bystrze w młodego idjotę.
Pot mi wystąpił na czoło.
Zrozumiałem. Tak, to jest Szwajcarja, a te prawdziwi Szwajcarowie — rachunek będzie we frankach szwajcarskich. Ci, co wyjeżdżali w biełiźnie, także się o tem dowiedzieli, przedemną. Dostałem małego zaćmienia umysłu; jakiejś panience powiedziałem, że jest szwajcarskie cielę, jakiejś damie przedstawiłem się ponuro:
— Jestem Werner Stauffacher z kantonu Schwyz. I zgrzytnąć musiałem zębami, bo baba zwiała jak kozica.
Jak Szwajcarja, to Szwajcarja..,
I oto tam, gdzie duchy i upiory pijały szampana, gdzie rozprawiano o tem, kto z kim, gdzie, jak i kiedy? — czy to prawda, że on nie chciał, ale ona się uparła? — o tem, czy pannom nie szkodzi jazda na saneczkach — gdzie poruszano wesoło i bez troski tematy piękne i pouczające, — dziś ponury duch samiec gada do ponurej samicy ducha:
— Frank znowu skoczył,..
— A niech skacze i niech nogi połamie!
Oto wszystko, co zostało z zakopiańskiego żywota, bo mało co więcej.
Choroba się zrobiła epidemiczna.
Przychodzę do restauracji Karpowicza, odświeżonej i oświetlonej niesłychanie. Znowu oczom nie wierzę: w sali pusto, żadnego gościa, ale mimo tego ruch jest wielki i także jakaś uroczystość; na podjum wetknięto ciupagę, a na ciupadze zawieszono stary kapelusz; dziewice, podające potrawy, ustawione w szereg z nieśmiertelną Honorcią na czele, przechodzą obok i składają kapeluszowi głęboki ukłon.
— Czyj to kapelusz, na Boga!?
— Pana Karpowicza!
Szwajcar! Szwajcar z Kantonu Uri!
I ten także…
Tak, tak! Ci, co przedemną tu byli, musieli wyjechać bez portek. Nie zostawiono im nawet na otarcie łez. Wobec tego zaczynają ludzie mądrzeć i zamienili Zakopane na jedną wielką czarną giełdę. Gdyby ten dzielny komisarz, co wyłapywał w Warszawie dolarowych żydków, pojechał do Zakopanego, zwarjowałby ze szczęścia; mógłby poprostu otoczyć całe Zakopane i wyprowadzić do kryminału, jak czarodziej wyprowadza szczury,
Marka polska już nie była znana w Zakopanem; brali ją leszcze, niechętnie, na poczcie i w markach udzielało się przyjacielskich pożyczek. Poza tem walutą Zakopanego był dolar. Można go było zmienić wszędzie, najtrudniej zaś w banku; dla wygody moich następców w Zakopanem, muszę wszystkich pouczyć, że dolary najkorzystniej mienia tam jeden fryzjer, e dwa punkty więcej daje jeden szlachetny szewc, mogę też podać adres jednej akuszerki na Krupówkach, która kupuje wprawdzie dolary, najchętniej jednak bierze czeskie korony; franki francuskie przyjmuje tylko dwóch kelnerów, jeden z Morskiego Oka, drugi od Trzaski, liry włoskie jedna tylko baba, co stawia bańki i mając już dość innej waluty, polubiła serdecznie papiery włoskie. Po dwóch dniach pobytu w Zakopanem można otrzymać wszystkie adresy dokładne i obszedłszy fryzjera, szewca, akuszerkę i kelnerów sprzedać dolara najkorzystniej u jednego rzeźnika, którego adresu nie zdradzę, bo robiłem z nim brudne interesy giełdowe.
Poza tera handlują dolarami wszystkie żydy zasiedziałe i napływowe pod każdą chałupą, w każdym pensjonacie, w każdej kawiarni, na żydowskim Giewoncie, w kinematografie, na dworcu kolejowym i podczas jazdy w sankach. Ale to wszystko nic.
Najruchliwszą, najpotężniejszą, najbardziej podstępną i chytrą, najbardziej skombinowaną jest giełda literacko — artystyczna w kawiarni Trzaski, na werandzie między dwunastą a drugą w południe, a jeśli towarzystwo było poprzedniego dnia zalane, to nieco później. Z dziką satysfakcją donoszę o tem panu ministrowi skarbu, bo mnie tam haniebnie i bezecnie orżnęli.
Funkcjonują tam straszliwe, nienasycone szakale: czterech poetów (och, co za wstyd!), pięciu malarzów (serce się kraje jaka hańba!) — jeden architekt (odpuść mu, Boże, w godzinę śmierci!) — jeden znakomity aktor (na scenę grać, nie na giełdę!) — jeden krytyk literacki, ukrywający walutę w meloniku (co za zbrodniczy spryt!) i jeden wielki, bardzo wielki muzyk (osłabłem!).
Jak to śpiewają w „Nowym Don Kichocie”? „Do więzienia, do więzienia, bez dalszego tłómaczenia!” (bis).
Otóż ta gromada podstępnych złoczyńców, wampirów, celników, hyen i szakali zdołała skupić w swoich rękach czternaście dolarów, dziesięć franków i dwie korony czeskie i od trzech miesięcy handluje tem, obraca, mienia, miętosi, sprzedaje, kupuje, pożycza, daje w zastaw, waloryzuje, lombardu]e. Doszli w tem do takiej żydowskiej wprawy, że podziw bierze. Przychodzę na tę giełdę napić się wódki, bo jest tam taki zwyczaj, że kto chce robić dolarowy interes— ten pije wódkę, kto robi w koronach czeskich — pije piwo, kto we frankach, ten pije wodę sodową. O tych tajemnych znakach wspominam dla użytku policji, aby nie wierzyła pozorom.
Jako nowy gość przysłuchuję się z zaciekawieniem djalogom moich znakomitych kolegów. Djalogi są treściwe i trochę niezrozumiałe.
Powiada architekt do poety. — Brief do pana na dziesięć!
— Geld na osiem! — powiada poeta.
— Złam kark! — rzecze architekt.
Interes widocznie nie doszedł do skutku, jednakże terminologja żydowsko — giełdowa zachęciła mnie do zrobienia interesu.
...
AWM