Clive Cussler - Dirk Pitt - 13 - Zabójcze wibracje.pdf

(1850 KB) Pobierz
Zabójcze wibracje
457957354.001.png
CLIVE CUSSLER
ZABÓJCZE WIBRACJE
Przekład
PAWEŁ WIECZOREK
Z wyrazami najwyższego szacunku dla
doktora Nicholasa Nicholasa,
doktora Jeffreya Taffeta
oraz
Roberta Fleminga
WYPRAWA „GLADIATORA”
17 stycznia 1856 roku
Morze Tasmana
Z czterech kliprów, zbudowanych w 1854 roku w szkockim Aberdeen, jeden
szczególnie się wyróżniał. „Gladiator” miał sześćdziesiąt metrów długości, dziesięć metrów
szerokości i nośność 1256 ton, a jego trzy maszty wznosiły się ku niebu pod dziarskim kątem.
Był jednym z najszybszych kliprów w historii, choć żeglowanie nim na wzburzonych wodach
było niebezpieczne z powodu zbyt wysmukłych kształtów. Określano go czasami mianem
„Ducha”, ponieważ mógł płynąć przy najlżejszym podmuchu wiatru. Nigdy nie zdarzyło mu
się wolne przejście z powodu unieruchomienia przez ciszę.
Niestety „Gladiator” był skazany na zapomnienie.
W trakcie budowy armatorzy kazali go przystosować do obsługi handlu i ruchu
emigracyjnego na linii australijskiej i został jednym z niewielu kliprów, mogących tak samo
dobrze wozić pasażerów jak ładunek. Wkrótce okazało się jednak, że zbyt mało kolonistów
stać na opłacenie przejazdu i pływa z pustymi kabinami pierwszej i drugiej klasy, uznano
więc, że znacznie lukratywniejsze będzie zdobycie kontraktów rządowych na transporty
więźniów na kontynent, będący w owych czasach największym więzieniem świata.
„Gladiatorem” dowodził jeden z najostrzej pływających kapitanów kliprów - Charles
„Kat” Scaggs. Przydomek był jak najbardziej trafny, bo choć Scaggs nie używał wobec
uchylających się od pracy lub niesubordynowanych marynarzy bicza, bezlitośnie zmuszał
swoich ludzi i statek do rekordowych przebiegów pomiędzy Europą a Australią. Jego brutalne
metody przynosiły efekty. W czasie trzeciego rejsu powrotnego do Anglii „Gladiator”
przepłynął trasę w sześćdziesiąt trzy dni. Do dziś ten rekord nie został pobity przez statek
żaglowy.
Scaggs ścigał się ze współczesnymi mu legendarnymi kliprami i kapitanami jak John
Kendricks i jego chyży „Hercules” albo dowodzący zmodernizowanym, „Jupiterem” Wilson
Asher i nigdy nie przegrał. Rywalizujący kapitanowie, ruszający z Londynu zaraz po
„Gladiatorze”, przybywając do portu w Sydney, niezmiennie zastawali go dawno
zacumowanego.
Szybkie przebiegi były zbawieniem dla więźniów, którzy musieli znosić koszmarną
podróż w zatrważających męczarniach. Wiele statków potrzebowało na pokonanie trasy trzy
miesiące.
Zamkniętych pod pokładem skazańców traktowano jak ładunek bydła. Byli wśród
nich zatwardziali kryminaliści, byli polityczni dysydenci, było jednak też wielu
nieszczęśników, skazanych za kradzież sztuki ubrania czy kawałka chleba. Mężczyzn
wysyłano do kolonii karnych za wszelkie przewinienia - od kradzieży kieszonkowej po
morderstwo, kobiety - oddzielone grubą przegrodą - głównie za drobne kradzieże. Przez
długie miesiące na morzu więźniowie byli skazani na marne drewniane koje, brak
podstawowych warunków higienicznych i niewiele warte jedzenie. Jedynym luksusem były
racje cukru, octu i soku cytrynowego przeciwdziałające szkorbutowi oraz portwajn
poprawiający morale w nocy. Skazańców strzegł dziesięcioosobowy oddziałek Regimentu
Piechoty Nowej Południowej Walii pod dowództwem porucznika Silasa Shepparda. Pod
pokład praktycznie nie dopływało świeże powietrze - dochodziło jedynie przez włazy, w które
wbudowano jednak grube kraty, cały czas zamknięte i solidnie zaryglowane, tak że kiedy
wpływano w tropiki, w ciągu dnia nie było czym oddychać. Gdy morze się wzburzało,
więźniowie cierpieli jeszcze bardziej. Nie tylko musieli gnić w całkowitej ciemności, na
dodatek robiło się zimno i wilgotno, a każdy walący w kadłub grzywacz powodował, że
rzucało nimi jak workami kartofli.
Na przewożących więźniów statkach musiał znajdować się lekarz i „Gladiator” nie był
w tym zakresie wyjątkiem. Nad ogólnym stanem zdrowia więźniów czuwał nadinspektor
doktor Otis Gorman, który kiedy pozwalała na to pogoda, sprowadzał ludzi niewielkimi
grupkami na pokład, by zaczerpnęli świeżego powietrza i zażyli ruchu. Kiedy dobijano do
nabrzeża w Sydney, zawsze z dumą się szczycił, że nie stracił w drodze ani jednego więźnia.
Gorman był litościwym człowiekiem i dbał o ludzi, których miał pod kuratelą-upuszczał
krew, przecinał wrzody, leczył rany, pęcherze i biegunkę, pilnował sypania do klozetów
chlorku, prania ubrań i czyszczenia pojemników na mocz. Rzadko się zdarzało, by nie
dziękowano mu przy schodzeniu na ląd.
Kat Scaggs zwykle nie zauważał istnienia zamkniętych pod pokładem jego statku
nieszczęśników. Interesowały go jedynie rekordowe przebiegi. Jego brutalność i żelazna
dyscyplina były szczodrze nagradzane przez szczęśliwych armatorów i zarówno kapitan, jak i
jego statek po wsze czasy znaleźli miejsce wśród legend o kliprach australijskich.
Teraz też czuł nosem nowy rekord trasy i był nieustępliwy jak mało kiedy.
Pięćdziesiąt dwa dni po wypłynięciu z Londynu z ładunkiem oraz stu dziewięćdziesięcioma
dwoma skazańcami, w tym dwudziestoma czterema kobietami, wyciskał z „Gladiatora” co
tylko się dało i nawet przy ostrym wietrze rzadko zbierał żagle. Jego wytrwałość została
nagrodzona przepłynięciem w ciągu doby niewiarygodnych 439 mil.
Scaggs wykorzystał jednak swój limit szczęścia. Za rufą zawisło na horyzoncie
nieszczęście.
Dzień po tym, jak „Gladiator” bezpiecznie przeszedł znajdującą się pomiędzy
Tasmanią a południowym wybrzeżem Australii Cieśninę Bassa, niebo wypełniło się
złowieszczymi czarnymi chmurami, morze stawało się niespokojne i znikało coraz więcej
gwiazd. Scaggs nie wiedział o tym, że wkrótce zza południowowschodniego krańca Morza
Tasmana wypadnie na statek potężny tajfun. Z powodu ich szybkości i zdecydowania Pacyfik
nigdy nie obchodził się z kliprami łagodnie.
Tajfun miał się okazać najstraszliwszy i najbardziej niszczycielski, jaki pamiętali
mieszkańcy mórz południowych. Z każdą godziną wiatr przyspieszał. Ocean zmienił się w
łańcuch wznoszących się wysoko gór, które z hukiem wypadały z ciemności i zwalały się na
„Gladiatora”. Scaggs zbyt się ociągał z rozkazem refowania żagli i niezwykłej siły podmuch
porwał je na strzępy. Maszty pękły jak wykałaczki, a zalany wodą pokład zasłały wanty i reje.
Potem, jakby chcąc posprzątać, huczące grzywacze spłukały tę plątaninę za burtę. Od rufy
nadeszła dziesięciometrowa fala, uderzyła odrywając od kadłuba ster i przetoczyła się po
pokładzie rozbijając mostek. Kiedy spłynęła, z pokładu zniknęły szalupy, koło sterowe,
nadbudówki i kambuz. Luki były wepchnięte do środka i woda bez przeszkód wlewała się do
statku.
Jedna ogromna fala zmieniła cieszący oko wdzięczną linią kliper w bezradny,
okaleczony wrak. Umierający kadłub zamienił się w miotaną falami kłodę, stracił sterowność
i został wydany na pastwę wody. Nie mając możliwości walki z burzą, nieszczęsna załoga i
więźniowie mogli jedynie bezczynnie spoglądać śmierci w twarz i czekać w przerażeniu, aż
statek zanurkuje w bezlitosną głębię.
Dwa tygodnie po minięciu terminu dotarcia „Gladiatora” do portu wysłano statki, aby
przeczesały trasy przechodzenia kliprów przez Cieśninę Bassa i Morze Tasmana, nie udało im
się jednak znaleźć najmniejszego śladu rozbitków, zwłok ani szczątków wraka. Armatorzy
spisali statek na straty, firma ubezpieczeniowa wypłaciła odszkodowanie, rodziny marynarzy
i skazańców opłakały odejście bliskich i z czasem pamięć o „Gladiatorze” zaczęła blaknąć.
Niektóre statki mają opinię pływających trumien albo piekielnych łajb, ale znający
Scaggsa i „Gladiatora” kapitanowie konkurencyjnych towarzystw niemal bez wyjątku
pokręcili głowami i uznali zaginiony piękny kliper za ofiarę nadmiernej delikatności
konstrukcji i agresywnego pływania Scaggsa. Dwóch ludzi, którzy niegdyś pływali na
„Gladiatorze”, zasugerowało , że mógł zostać zaatakowany równocześnie przez gwałtowny
podmuch wichru i wysoką falę od rufy, a suma potęg wepchnęła dziób pod wodę i posłała
Zgłoś jeśli naruszono regulamin