317. Buck Carole - I zyli dlugo i szczesliwie.doc

(504 KB) Pobierz

CAROL BUCK

 

 

 

I żyli długo i szczęśliwie

 

 

 

 

Resolved To (Re)Marry

 

 

 

 

 

Tłumaczyła: Helena Kamińska


PROLOG

 

Działo się to ostatniego grudniowego wieczoru, w sylwestra. Dotychczasowa Lucia Annette Falco i jej świeżo poślubiony mąż, Christopher Dodson Banks byli w stanie takiego upojenia, że nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, co czynią.

Stan upojenia nie miał nic wspólnego z nadużyciem alkoholu. Zwycięsko przeszliby badanie alkomatem, gdyż w ciągu całego przyjęcia weselnego ledwo umoczyli usta w szampanie.

Dlaczegóż więc statecznemu zwykle Chrisowi nogi odmawiały posłuszeństwa, gdy znalazł się w hotelowym apartamencie, gdzie zamierzał dopełnić małżeńskiej przysięgi, którą tak uroczyście i z całym przekonaniem złożył kilka godzin wcześniej?

I co powodowało, że Lucy, czekająca na to wydarzenie, chichotała i szczebiotała jak podchmielona nastolatka, która wypiła pierwszy w życiu kieliszek szampana na balu maturalnym?

A przecież sprawa była prosta – choć może nie aż tak, jak się potem okazało – gdyż teraz, już jako państwo Banks, byli oboje w stanie upojenia miłością.

Byli też upojeni marzeniami.

Jego marzeniami o niej.

Jej marzeniami o nim.

Ich marzeniami o wspólnym życiu i przyszłości.

Fakt, że zaledwie nieliczne z tych marzeń byli w stanie wyrazić słowami, a niektóre z nich wykluczały się wzajemnie, nie zaprzątał głowy młodej parze.

Tak ogromne było ich wzajemne zauroczenie sobą.

Chris czule objął ramionami Lucy, która wtuliła się w nie, mrucząc z rozkoszy. Ukryła twarz na jego piersi i głęboko wdychała zapach męskiej wody kolońskiej.

Ubóstwiała zapach swojego męża, jego wygląd. Ubóstwiała ocierać się o jego tors. Krótko mówiąc, miała fioła na jego punkcie.

Jak to stało się możliwe? Przez całe życie była otoczona ciemnookimi, ciemnowłosymi, śniadymi mężczyznami i żyła w przeświadczeniu, że jej przyszły mąż będzie również w takim śródziemnomorskim typie. Tacy byli jej wszyscy adoratorzy, którzy, aby przyciągnąć jej uwagę i wzbudzić podziw, dumnie prężyli muskuły podkreślone przez obcisłe dżinsy i skórzane kurtki. Jedynym chlubnym wyjątkiem był Chachi Palucci, który starał się zrobić na niej wrażenie recytacją wierszy. Oczywiście wiersze były autorstwa znanych poetów.

A Chris...

Mężczyzna, któremu dosłownie oddała duszę i ciało, miał piwne oczy. Jego gęste, proste włosy były jasnobrązowe, z jaśniejszymi, wybielonymi przez słońce pasmami. Lata gry w tenisa, uprawiania narciarstwa i żeglarstwa sprawiły, że jego ciało zbrązowiało od słońca, oprócz tych części, które nigdy słońca nie oglądały.

Jego szafy wypełniały garnitury z renomowanych firm, a buty i pasek do spodni były jedynymi skórzanymi elementami garderoby. Był wysoki – metr osiemdziesiąt przy jej metr sześćdziesiąt pięć – szczupły i raczej kościsty. Nie okazywał fałszywej skromności, ale też nie starał się udawać ważniaka.

Ogólnie rzecz biorąc, Christopher Dodson Banks nie był w jej typie. Pod żadnym względem nie pasował do jej środowiska.

I to Lucia Annette Falco gotowa była przysiąc, aż do tego parnego, sobotniego wieczoru, gdy ich oczy spotkały się po raz pierwszy.

Uświadomiła sobie istnienie tego faceta, gdy przyłapała go, jak mierzył wzrokiem jej biust. Niewiele ją to obeszło. W ciągu jednego lata, po zdaniu do siódmej klasy, zmieniła się z tyczkowatego, płaskiego jak deska chudzielca we właścicielkę biustu wymagającego stanika numer trzy i od tej pory nie mogła się opędzić od zalotników.

Lucy wcale nie sprawiał przyjemności fakt, że jej biust zwraca uwagę mężczyzn, ale przyjęła to z filozoficznym spokojem. Uznała, że mężczyźni są genetycznie uwarunkowani na mierzenie inteligencji kobiet wielkością biustu. To znaczy, że, według nich, poziom inteligencji jest odwrotnie proporcjonalny do rozmiaru biustonosza. Odkryła też, że ten męski punkt widzenia może doskonale wykorzystać. Nie potrafiła udawać idiotki, na to miała za wiele szacunku dla siebie samej, ale w pewnych sytuacjach starała się nie eksponować swojej inteligencji.

Zdarzyło się jej mieć do czynienia z paroma wyjątkowo nieudanymi egzemplarzami rodzaju męskiego, czyli, nie owijając w bawełnę, skończonymi chamami, którzy nie przyjmowali do wiadomości jej zdecydowanej odmowy na ich zaloty. Takich pozostawiała na niezbyt miłosiernej łasce owdowiałego ojca, braci (wszyscy trzej kawalerowie), czterech wujków i dziesięciu kuzynów. Nie znaczyło to, że nie potrafiłaby poradzić sobie z natrętami sama. Była jednak jedyną kobietą w tym pokoleniu rodziny Falco i wzrastała w przeświadczeniu, że wypadało dać męskiej części rodu sposobność obrony jej czci niewieściej, a tym samym od czasu do czasu obniżyć niebezpieczny, jej zdaniem, poziom agresji wynikły z nadprodukcji testosteronu.

Tłumaczyła sobie, że w ten sposób jej aż za bardzo męscy krewni, nieustannie zajęci strzeżeniem jej honoru, nie będą już mieli ani czasu, ani energii na wplątanie się w ryzykowniejsze przedsięwzięcia.

Nieznajomy blondyn przeniósł pełne uznania piwno-szare spojrzenie z jej opiętej koszulki prosto w ciemne jak ziarna kawy oczy. Zamierzała potraktować go z najwyższą niechęcią i dać natychmiastową odprawę. Powodów znalazłoby się mnóstwo, ale, przede wszystkim, była w podłym nastroju. Ci jej wspaniali braciszkowie w żaden sposób nie potrafili zreperować zepsutej klimatyzacji, więc pot lał się z niej strumieniami. I jeszcze tylko brakowało, żeby taki goguś, który, nie wiadomo jakim sposobem, znalazł się w pizzerii rodziny Falco, wytrzeszczał na nią oczy. Kiedy jednak ich spojrzenia się spotkały, nie potrafiła odwrócić wzroku. Poczuła tak niezwykłą siłę przyciągania, że straciła na chwilę oddech i kurczowo uchwyciła się kasy, którą obsługiwała już ósmą godzinę bez przerwy. Odkąd zaczęła umawiać się na randki, nie zdarzyła się jej taka reakcja na mężczyznę. A miała pięcioletnie doświadczenie – od czasu gdy skończyła szesnaście lat.

Cichy wielbiciel oblał się rumieńcem, najwidoczniej zakłopotany. I najwidoczniej będący pod jej urokiem. Potem niespodziewanie uśmiechnął się do niej. Była przyzwyczajona do miejscowych podrywaczy, których szeroki uśmiech mówił: „Hej, mała, widzisz, jaki seksowny ze mnie gość!” Nie było to szczerzenie zębów tego rodzaju, raczej przelotne skrzywienie warg. Jakby ten uroczy blondyn poczuł się zaskoczony swoją nie kontrolowaną reakcją na kobiece wdzięki.

Lucy odwzajemniła uśmiech. Przemknął on po jej wargach tak szybko, że był ledwo zauważalny.

Wstydliwość i nieśmiałość nie leżały w jej naturze. Niektórzy chłopcy z sąsiedztwa, którzy do niej wzdychali, mieli jej nawet za złe cięty język. Nie pozwalała jednak sobie na swobodny uśmiech, który mógłby zostać odczytany jako zachęta.

Albowiem aż do dnia, w którym dwudziestoczteroletni Christopher Dodson Banks wkroczył do restauracji prowadzonej przez rodzinę Falco, Lucy Annette ani w głowie było małżeństwo. No, w każdym razie miała je w bardzo dalekich planach. Najpierw musiała stać się kimś, coś osiągnąć. A przede wszystkim uniezależnić się uczuciowo i ekonomicznie od rodziny.

Czy mogła przypuszczać, że wyjdzie za mąż, mając przed sobą jeszcze dwa semestry do magisterium na wydziale zarządzania i administracji? I w dodatku przyczyną zmiany planów życiowych (złośliwi powiedzieliby – wykolejenia się) okazał się być prawnik, absolwent ekskluzywnej uczelni i potomek jednej z najznamienitszych rodzin w Chicago.

Nagle coś ścisnęło Lucy za gardło, gdyż przed oczami stanęła jej twarz teściowej, zapamiętana podczas pożegnania przed wyjazdem w podróż poślubną. Twarz z nieskazitelnym makijażem i wyrazem nie skrywanej niechęci. Szybko odsunęła od siebie przykre wspomnienie. Znajdzie sposób na Elizabeth Banks, stwierdziła buńczucznie. Ale zajmie się tym później, nie w czasie swojego pierwszego małżeńskiego wieczoru.

– Nie mogę uwierzyć, że dokonaliśmy tego – wyszeptała. Nagłe uświadomienie sobie wagi zrobionego kroku sprawiło, że poczuła strach jak przed utonięciem.

– Tak, kochanie, dokonaliśmy tego. – Chris przytulił Lucy mocniej i przycisnął usta do korony ozdabiającej fryzurę. Wciągnął głęboko powietrze, przesycone zapachem perfum i kobiecego ciała – jej ciała. Owładnęło nim pożądanie.

– Dokonaliśmy tego ty i ja. Razem. W obecności nieprzeliczonego tłumu świadków.

– Mówiłam ci przecież, że mam mnóstwo krewnych. – Jej cichy głos zabrzmiał przepraszająco. Wyczuwało się w nim także próbę obrony. Ale ten pierwszy sygnał przyszłych nieporozumień został stłumiony pieszczotliwym dotykiem jej rąk.

– To prawda – wymruczał Chris, zajęty burzeniem jej fryzury. Rodzina Lucy, otwarcie wyrażająca swoje uczucia, ogromna i zżyta – zupełne przeciwieństwo jego własnego, bardzo nielicznego grona krewnych – wzbudzała jego zazdrość. Ale kilkakrotnie w czasie weselnego przyjęcia szlag go trafiał, gdy panna młoda nieustannie zajmowała się gośćmi, którzy bezczelnie uważali, że właśnie im powinna poświęcić całą swoją uwagę.

– Jednakowoż stawienie czoła wszystkim twoim krewnym naraz w jednym miejscu działa przytłaczająco.

– Przytłaczająco – powtórzyła Lucy dziwnym tonem, po czym zadrżała, gdyż Chris przesunął dłonią po jej niezwykle wrażliwej skórze na karku. – Chyba rozumiem... o co ci chodzi.

Może zrozumiała, a może nie. Chris uznał, że to nie jest właściwa pora na roztrząsanie tej kwestii. Teraz najważniejsze było to, że nareszcie, po ciągnącym się jak wieczność przyjęciu, na którym był zmuszony dzielić się żoną z tłumem krewniaków, miał kobietę swego życia wyłącznie dla siebie. Przysiągł kochać ją i szanować, dopóki śmierć ich nie rozłączy.

Czy naprawdę był takim strasznym egoistą, że pragnął mieć ją wyłącznie dla siebie? Zadawał sobie to pytanie w duchu, jednocześnie rozpinając zamek sukni Lucy i obnażając jej gładkie ramiona. Poruszyła prowokująco biodrami i zabrała się do rozpinania guzików jego koszuli. I cóż w tym niewłaściwego, że nie podobała mu się nadmierna, jego zdaniem, życzliwość, z jaką Lucy podchodziła do problemów innych ludzi.

A może i nie ma racji, lecz przecież takie wątpliwości leżą w naturze każdego śmiertelnika, skonstatował z pewnym zaskoczeniem. Tu gwałtownie wciągnął powietrze, gdyż poczuł na piersi delikatne drapanie ostrych paznokietków.

Zaczęli się całować. Chris drażnił usta Lucy delikatnymi muśnięciami warg, zwiększając stopniowo nacisk. Jej usta poddały się i rozchyliły. Wtedy wsunął do nich język, wywołując rozkoszny jęk.

Była taka... taka odmienna... zupełnie niepodobna do typu kobiety, której spodziewał się oświadczyć pewnego dnia. Nie tylko jej wygląd odbiegał od standardów uznawanych przez jego rodzinę, przyjaciół i kolegów z pracy. Ogromna przepaść dzieliła ich także pod względem statusu społecznego jej rodziny, wychowania i wykształcenia.

Chris był świadomy tych różnic już od początku ich znajomości i dlatego starał się być powściągliwy. Nie wątpił w szczerość uczuć Lucy. To siebie i własnych uczuć nie był pewny.

Znał siebie na tyle, by przyznać, że prawdopodobnie nigdy nie sprawi mu zadowolenia funkcja głowy rodziny Banksów. Przynosiła wiele nie zasłużonych, według niego, przywilejów, lecz zarazem mnóstwo nieuniknionych obowiązków. Pragnął się upewnić, że nieprzeparta ochota bliższego poznania Lucii Annette Falco nie była manifestacją długo tłumionej potrzeby buntu przeciwko temu, że od urodzenia jego życie regulowała pozycja wyłącznego dziedzica rodzinnej tradycji i fortuny.

Poświęcił dużo czasu na rozmowy z samym sobą, na badanie własnej duszy i w końcu doszedł do wniosku, że nie przeżywa spóźnionego kryzysu własnej osobowości, nie czuje potrzeby pokazania rodzinie własnej niezależności. Wniosek ten usatysfakcjonował go w dużym stopniu, jednak praca nad poznawaniem motywów swego postępowania nie przyniosła wyjaśnienia, dlaczego tak bardzo pociąga go młoda kobieta, z którą w zasadzie wszystko go dzieli.

W kółko rozpamiętywał te pierwsze chwile, gdy spojrzał w oczy Lucy i natychmiast zapragnął ją mieć. Czy była w tym jakaś logika? Nieobce mu było uczucie pożądania, ale nigdy wcześniej nie spotkał kobiety, której wystarczyło raz na niego spojrzeć, by oblał się potem z wrażenia.

A przecież dziewczyna, w której zakochał się tak nieodwołalnie, nie była ani klasyczną pięknością, ani amerykańską ślicznotką. Miała zbyt silnie zarysowane brwi, a jej podbródek znamionował upór, co w połączeniu z otwartym, uważnym spojrzeniem nie pozwalało zaliczyć jej do kategorii ślicznotek. Odrobinę za długi nos, troszkę zbyt pełne usta i dołeczki w policzkach nie pasowały do kanonów klasycznej urody.

Prawdą jest, że Chris w ogóle nie zauważył żadnego z tych mankamentów – jeżeli można je tak nazwać – gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Nie przestawał też dziwić się sobie, że adorując od tylu lat wiotkie, szczupłe, niebieskookie panienki z najlepszych domów, zupełnie niespodzianie został usidlony przez ponętną czarnowłosą kasjerkę z przeciętnej pizzerii.

Po pierwsze, urzekł go jej uśmiech. Gdy zauważył, jak uśmiechnęła się do jakiegoś bysia w okularach słonecznych, natychmiast uczuł zazdrość, że to nie jego obdarzyła tym cudownym, czarującym uśmiechem.

Po drugie: jej brzoskwiniowa cera. Zapragnął dotknąć jej, posmakować, przekonać się, czy wydziela też zapach dojrzałej brzoskwini.

A jej włosy... Swędziały go palce, by zniszczyć ten idiotyczny koński ogon i zanurzyć dłonie w czarnych, aksamitnych puklach. Ukryć w nich twarz i wdychać ich słodki zapach.

W końcu jego oczy odkryły jej piersi, a o czym wtedy pomyślał...

– Mmm. – Lucy odchyliła głowę i spojrzała na męża. Na wpół świadomie skonstatowała, że ona ma na sobie jedynie białe pończochy i resztki koronkowej bielizny, a Chris jest kompletnie ubrany od pasa w dół.

– Mmm – odmruknął Chris. Jego zazwyczaj chłodne, badawcze oczy gorzały zielonozłotym ogniem. Dłonie sunęły po jej plecach w dół, aż spoczęły na pośladkach. Żar ich dotyku przeniósł się między jej uda.

Lucy poruszyła biodrami, drażniąc nabrzmiałą męskość Chrisa. Obserwowała, jak gwałtownie wciągnął powietrze i zaczerwienił się. Poczuła dreszcz podniecenia na widok władzy, jaką miała nad nim.

W dwudziestym pierwszym roku życia nie była ignorantką w sprawach seksu, ale to właśnie Christopher Dodson Banks był jej pierwszym i jedynym kochankiem. Zaczęli ze sobą sypiać dwa miesiące po pierwszej randce i, prawdę mówiąc, to ona wykazała większą inicjatywę niż on.

Nie znaczyło to, że Chris był bierny. Zazwyczaj niesłychanie powściągliwy w okazywaniu uczuć, nie miał żadnych zahamowań, gdy byli sami. Kochanie się z nim to było... no, po prostu nie miało nic wspólnego z szybkimi numerami na tylnym siedzeniu samochodu, którymi chwaliły się koleżanki Lucy. Był czuły, opiekuńczy, pomysłowy i dbał o to, by osiągała satysfakcję co najmniej taką samą jak on.

Zwierzyła się ze swych miłosnych doświadczeń jedynie Tinie Roberts, swej najlepszej przyjaciółce, teraz i druhnie. Tina, osoba doświadczona, która zdążyła przeżyć niejedno rozczarowanie, przyglądała się Lucy z niedowierzaniem po wysłuchaniu jej wyznań. W końcu westchnęła głęboko i oznajmiła:

– Wygląda na to, że stare porzekadło, iż cicha woda brzegi rwie, w twoim przypadku się sprawdziło. Uważam twego narzeczonego za faceta przystojnego i z klasą, chociaż niezbyt wylewnego. Widzę, że szaleje za tobą. Ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że jest takim tygrysem w sypialni.

Lucy stanęła na palcach i przywarła wargami do ust męża.

– Kocham cię, Chris – szeptała namiętnie. – Tak bardzo cię kocham.

– Ja też cię bardzo kocham, Lucy – odpowiedział, dźwignął ją i uniósł do sypialni. Lucy objęła ramionami jego kark i całowała szyję. Wyczuła gorączkowy puls.

Cała sypialnia była udekorowana kwiatami. Wszędzie stały wazony, głównie z różami we wszystkich kolorach, ale były też orchidee i frezje. Lucy rozglądała się, oczarowana, wdychając upajającą woń. Na nocnej szafce stało srebrne wiaderko z lodem, a w nim butelka szampana. Umieszczone obok dwa smukłe kieliszki miały wygrawerowane splecione litery LiC.

– Och, Chris....

– Za nasz miodowy miesiąc, Lucy. I szczęśliwego Nowego Roku.

Potem Chris położył ją na jedwabnej pościeli i zaczął wolno, bez pośpiechu, delikatnie pieścić. Lucy poddawała się tym pieszczotom jak zahipnotyzowana. Uniosła lewą dłoń i dotknęła policzka Chrisa. Na serdecznym palcu zalśniła złota obrączka ozdobiona brylantem najczystszej wody. Symbol przysięgi, którą złożyła siedem godzin wcześniej.

W końcu Chris zdjął buty i położył się obok niej, biorąc ją w ramiona. Zaczęli się całować, pozbywając się jednocześnie resztek ubrania. Później Chris całował, ssał i pieścił jej piersi, doprowadzając ją i siebie do szaleństwa. W pewnej chwili spojrzał na nią. Na jej rozpalone policzki, nabrzmiałe, drżące usta, płonące oczy. Moja żona, pomyślał z dumą i kciukiem potarł obrączkę na lewej ręce. To moja żona.

Wróciły wspomnienia ich pierwszej miłosnej nocy. Jakiż wtedy czuł się dumny i zwycięski, a jednocześnie jej niegodny. Teraz poczuł się podobnie. – Chris – wyszeptała Lucy zduszonym głosem.

– Potrzebuję cię, najdroższa – odpowiedział, przyciągając ją do siebie. – Potrzebna mi jesteś cała, bez wyjątku.

Lucy uwielbiała nagość męża. Jak przez mgłę przypomniała sobie, że trochę się obawiała tego pierwszego razu. Może nie tyle bólu, co braku przyjemności, o którym rozprawiały jej przyjaciółki.

Nie czuła żadnego bólu. Nieunikniony przykry moment został natychmiast stłumiony przez ogromną czułość Chrisa. Już ten pierwszy raz upewnił ją, że byli dla siebie stworzeni.

Lucy zastanawiała się wcześniej, czy kochanie się męża i żony będzie się różnić od kochania się zwykłej pary – kobiety i mężczyzny. W najwyższym punkcie przeżywanej wzajemnie rozkoszy stwierdziła, że się różni. Zasadniczo.

Przedtem nie była zdolna wyobrazić sobie, że może doznawać większej rozkoszy. A jednak doznała.

 

Po miłosnych uniesieniach Chris lubił leżeć przytulony do niej. Była zaskoczona. Wedle relacji przyjaciółek, faceci wykazywali ostatecznie jakąś inicjatywę przed, ale niewielu z nich dawało się przekonać, że i potem należy okazać dziewczynie trochę czułości.

– Kiedy taki facet skończy – opowiadała jej raz Tina Roberts z pogardą – to żąda od ciebie, żebyś mu powtarzała, jak bardzo ci się podobało. Potem odwraca się na bok i chrapie. A jeśli zdarza mu się nie usnąć od razu, to zapala papierosa albo łapie za pilota telewizora. Potem każe przynieść sobie piwo. Albo jedzenie. Nie ma mowy o żadnym gruchaniu. Przysięgam.

– No i jak, pani Banks? – zamruczał Chris, tuląc Lucy i całując ją w czoło.

Lucy przywarła do jego piersi, czując bicie serca Chrisa. Mój mąż, pomyślała z dumą.

– No i jak, panie Banks? – odpowiedziała tym samym pytaniem.

– Jak się czujesz?

– Jak stara mężatka – wyznała z chichotem.

– A ja jak stary mąż – potwierdził Chris ze śmiechem.

– I jak ci się to podoba?

Odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy.

– Brak mi po prostu słów, by to wyrazić. Całowali się. Powoli, delikatnie.

W pewnej chwili Chris, rozogniony, zapytał chrapliwie:

– Czy życzy sobie pani coś zimnego do picia?

Lucy kusząco zwilżyła językiem wargi i odpowiedziała:

– Z przyjemnością.

Usiedli, nie krępując się własną nagością. Chris otworzył butelkę szampana i napełnił nim kieliszki. Wznieśli toast za obopólne szczęście.

– Uważam – oznajmiła otwarcie Lucy – że powinniśmy teraz podjąć zobowiązanie.

– Jakie zobowiązanie?

– Że będziemy żyli długo i szczęśliwie. Chris uśmiechnął się z błyskiem w oku.

– Dopóki śmierć nas nie rozłączy.

– Oczywiście – odrzekła Lucy.

Lucia Annette Banks, z domu Falco, i Christopher Dodson Banks rozstali się na zawsze po niecałych dwunastu miesiącach.


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

– To źle, Lucy – oznajmiła Tiffany Tarrington Toulouse. W jej lśniących szarych oczach widniała mieszanina troski i zdenerwowania. – Taka śliczna dziewczyna jak ty sama spędza sylwestra! W zeszłym roku też tak było. I dwa lata temu.

Lucy Falco stłumiła westchnienie. Nigdy nie powiedziała swoim kolegom z Gulliver’s Travels, że to święto niesie ze sobą słodko-gorzkie wspomnienia. Chociaż wszyscy prawie pracownicy wiedzieli, że rozwiodła się prawie dziesięć lat temu, unikała rozmów o konkretach.

Były ku temu dwa główne powody. Po pierwsze – jej stanowisko kierowniczki agencji turystycznej w Atlancie. Lubiła wszystkich swoich podwładnych, ale uważała za swój obowiązek oddzielać życie prywatne od zawodowego. Dobrze wiedziała, że ten „obowiązek” kłóci się z jej skłonnością do angażowania się w życie innych ludzi, ale cóż.

Po drugie nie chciała wyjaśniać przyczyn rozbicia swego małżeństwa, gdyż sama nie była już pewna, czy je zna. To, co kiedyś wydawało jej się niezaprzeczalnym faktem – że Chris okazał się stuprocentowym łajdakiem, a ona niewinną jak lilia ofiarą – teraz stało się nieco bardziej dyskusyjne.

Nie, żeby żałowała swojego rozwodu. Wcale nie. Naprawdę... nie. Jakżeby mogła, skoro po nim zbudowała sobie tak wspaniałe życie? Stała się taką kobietą, jaką chciała się stać kiedyś, zanim pewnego letniego wieczora Christopher Dodson Banks wszedł do Pizzerii Falco i przewrócił jej świat do góry nogami.

Czy stałaby się tą kobietą, gdyby pozostała mężatką? Dziesięć lat temu Lucia Annette Falco powiedziałaby, że na pewno nie. Ale ostatnio zaczęła się nad tym zastanawiać.

Dziesięć lat temu twierdziłaby także, że jej małżeństwo było nie do uratowania. Ostatnimi czasy zastanawiała się coraz częściej nad prawdziwością tego stwierdzenia.

– Na końcu roku zawsze jest mnóstwo pilnych spraw, Tiff – powiedziała Lucy, spuszczając wzrok i demonstracyjnie grzebiąc w papierach zawalających jej antyczne biurko. – Jestem do tyłu i mam mnóstwo papierkowej roboty.

– Skoro jest tyle do zrobienia, to dlaczego wszystkim dałaś wolne do końca tygodnia? – zapytała wyzywająco Tiffany, odgarniając upierścienioną ręką grzywę srebrzystobiałych loków.

– Bo miałam na to ochotę.

To celowo bezczelne stwierdzenie powstrzymało Tiffany na chwilę. Ale tylko na chwilę. Wstała z krzesła.

– Lucio Annette Falco...

– Doceniam twoje zainteresowanie – oznajmiła szczerze Lucy. – Ale mój brak zainteresowania sylwestrem nie znaczy, że nie cenię sobie życia towarzyskiego. Po prostu nie interesuje mnie picie szampana i całowanie się z obcymi ludźmi o północy.

Tiffany uniosła idealnie wyskubane brwi i wydęła uszminkowane wargi.

– Nie mów, póki nie popróbujesz. – Ton głosu Tiff nie pasował do jej ponad sześćdziesięciu lat. Lucy musiała się roześmiać.

Wyczuwszy, że obrona słabnie, Tiffany powróciła do poprzedniego tematu. To dla niej typowe. Mimo swojej ekstrawagancji i żywiołowości była ekspertem w manipulowaniu ludźmi, dla – jej zdaniem – ich własnego dobra. I kiedy już w coś się wgryzła, była wytrwała jak buldog. Nic dziwnego, że należała do najlepszych agentów Gulliver’s Travels.

– Nie musisz wychodzić na całą noc – kusiła. – Ale co może być złego w pójściu do domu, nałożeniu czegoś naprawdę ładnego i wyjściu z Hastingsem i ze mną na maleńką libację do Ritza?

– Och, jestem pewna, że Hastings byłby zachwycony, jeśli będę wam towarzyszyła na randce – odcięła się Lucy. Hastings Chatwell Lee IV był, o czym wiedziała i ona, i cała agencja, najnowszym podbojem Tiffany.

– Oczywiście, że wolałby mnie mieć tylko dla siebie – odpowiedziała z zadowoleniem. Tiffany Tarrington Toulouse była kobietą cudownie pewną nieodpartości swoich wdzięków. – Ale jeśli ja będę się cieszyła, że jesteś z nami...

Nie było po co kończyć zdania. Z tego, co Lucy zaobserwowała, Hastings Chatwell Lee IV położyłby się w charakterze wycieraczki i pozwoliłby po sobie przebiec stadu hipopotamów w podkutych butach, gdyby tylko mu się wydało, że to zadowoliłoby jego srebrnowłose bóstwo.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin