Fleszerowa - Muskat Stanisława - KOCHANKOWIE RÓŻY WIATRÓW.rtf

(1101 KB) Pobierz
Fleszerowa Muskat Stanisława

Fleszerowa Muskat Stanisława

KOCHANKOWIE RÓŻY WIATRÓW

 

 

Dwa zielone wzgórza biegną im nap i Oksywie.

Coraz mniej morza jest między stad rowiec “Tarnów” wraca do Gdyni z dali

Na mostku padają polecenia, dzwoni

              Pół naprzód! — woła starszy oficer.

A potem:

              Pięć stopni w prawo!

              Jest. Pięć stopni w prawo — powtarza sternik.

              Tak trzymać!

              Tak trzymać!

              Halo, maszyna! Pół godziny do pilota.

              W porządku! Pół godziny — odpowiadają z maszynowni.

              Mączka! — mówi teraz starszy oficer, odetchnąwszy, jak po zakończeniu przygotowań do wielkiego święta — poproście na mostek kapitana. Mączka właśnie czekał, żeby to usłyszeć. Od dawna stoi w pogotowiu przy drzwiach i teraz zaledwie ma czas krzyknąć:

              Tak jest, chief! Lecę po kapitana! — i już dudnią jego buty na schodach, skacze po dwa stopnie, a w wąskim korytarzu mało co nie przewraca stewarda z tacą.

              Ślepy jesteś? Nie widzisz, że niosę kawę dla starego?

              Nic się nie stało.

    Ale mogło się stać, wiesz, jak kapitan lubi, kiedy jest chociaż jedna kropla na tacy

     

              Wstał już?

              Wstał. Goli się.

              Wszyscy się golą, szału chłopy dostają! Jakby tam w porcie cała damska Gdynia na nas czekała.

              Cała nie cała, ale trochę się babek zbierze. Każda po swego.

              Psiakrew! — wzdycha Mączka — a człowiek wciąż bez przydziału.

              O to chyba nietrudno.

              Kiedy się zdecydować nie mogę. Na lądzie każda mi się podoba, tylko wyjdę w morze, a już mam wątpliwości.

              Zostaw teraz swoje wątpliwości i otwórz drzwi — chwilecz­kę! Zapukam.

Przyzwalające mruknięcie musi wystarczyć za zaproszenie. Mączka pręży się jak struna.

              Panie kapitanie, chief prosi na mostek. Pół godziny do pilota!

              Dobrze, zaraz idę — odpowiada kapitan bez podniecenia. I pyta, gdy marynarz wciąż stoi w tej samej pozie: — Co jeszcze?

              Panie kapitanie — wybucha Mączka — Kamienna Góra! Z daleka już widać, że zielona!

              I co z tego?

              Proszę, panie kapitanie, jest kawa — wtrąca steward.

              Jak to co z tego? — zachłystuje się Mączka. — Wiosna w Gdyni! Kiedy wychodziliśmy w rejs, była jesień. A teraz zielono, pan kapitan z mostku sam zobaczy.

              Myślałby ktoś, że szliśmy przez cały czas wśród lodów północy. Mało napatrzyliście się na zielone brzegi, choćby na Śródziemnym.

              Ale co to za zieleń, panie kapitanie! Ładne to, nie można powiedzieć, ale jak w teatrze. Słowo daję, jak w teatrze!

              Jaki mundur pan kapitan dziś włoży? — pyta steward.

Kapitan powoli odwraca ku niemu głowę.

              Jak to jaki?

              Nowy?

              No przecież że nowy! — I zwracając się znów do Mączki:

              Powiedzcie chiefowi, że zaraz będę na mostku.

              Tak jest, panie kapitanie.

Teraz Mączka wie, że rozmowa jest skończona i trzeba wynieść się z kabiny. Kapitan będzie się ubierał na wejście do portu. Zresztą wszyscy robią to samo, powrót z rejsu jest zawsze odświętną uroczystością — dla tych, którzy wracają i dla tych,

którzy czekają na nich na lądzie. Tylko cieśla Wojtysiak ma strapiony wygląd. Zaczepia Mączkę na korytarzu.

              Heniek, nie widziałeś gdzie Pirata?

              Cześć, panie cieśla! Widziałem, ale rano, zaraz po wachcie.

              Wtedy i ja go widziałem, ale teraz mi gdzieś znikł. Ile razy wchodzimy do Gdyni, zawsze się boję, że mi wskoczy w morze i popłynie.

              Niech się pan nie martwi. Pirat morski pies, nie utonie. Będzie na pana czekał na brzegu z kwiatami w pysku.

              Wygadujesz — macha ręką Wojtysiak wcale nie rozpogo­dzony.

              Po Piracie wszystkiego można się spodziewać. Ja zawsze mówię, że u nas na statku najpierw liczy się kapitan, potem chief, potem kucharz Paproć i starszy mechanik, ale już po mechaniku to na pewno Pirat.

              Et, nie gadałbyś, tylko pomógł szukać.

              A patrzyliście dobrze w swojej kabinie?

              Czy pies to szpilka? Mógłbym go nie zauważyć?

              Ale może przyszedł, kiedy was już nie było. Przecież ścierwiak sam sobie drzwi otwiera. Niedługo to się nawigacji nauczy. Cieśla otwiera szeroko drzwi swojej kabiny.

              No więc patrzcie, gdzie on tu może być?

              A może śpi w mesie oficerskiej, tam najlepiej lubi.

              Patrzyłem i tam. Mączka wzdycha nagle i wchodzi do kabiny.

              Mówię wam, nie trzymajcie fotografii tej waszej córki nad koją.

              Bo co? — pyta cieśla, wciąż myślami przy psie.

              Za ładna! Chłopcy kiedyś w morzu wścieklizny dostaną. Kto to widział pokusy takie na ścianie wieszać. Wojtysiak chmu­rzy się i wydąga Mączkę z kabiny.

              Odczep mi się od dzieciaka, dobrze? — mruczy niezadowo­lony.

              Ładny mi dzieciak! Przedstawilibyście pannę Frankę kolegom!

              Nie ma jej w domu. Uczy się. W internacie.

              Phi! Będziecie mieli uczoną córkę! Już wiem! On poszedł do doktora!

              Kto?

              Pirat! Poszedł do doktora po pigułkę. Przecież co dnia rano dostaje.

              Ale nie przed lądem.

              Taki mądry to on już chyba nie jest, żeby wiedzieć, że mu na lądzie reumatyzm nie zagraża. Zajrzyjmy do doktora.

Doktor Danielewicz pakuje walizki, walczy z ich zawartością i podnosi głowę dopiero wtedy, gdy Mączka krzyczy od progu:

              Dzień dobry, panie doktorze!

              Dzień dobry! Jest już pilot?

              Jeszcze nie. Ale zaraz będzie.

              Nie było tu Pirata? — pyta cieśla.

Danielewicz wznosi oczy do nieba.

              Był. Obudził mnie o świcie. Powinien go pan lepiej pil­nować, panie Wojtysiak

              Przepraszam.

              Pan doktór nie zmieści wszystkiego w tej walizce, może pomóc? — ofiaruje się Mączka.

              Dziękuję, też pan nic nie poradzi. Po prostu za dużo nakupiłem, a to w dodatku zajmuje tyle miejsca.

              O rany! Same zabawki! Celnicy będą mieli naprawdę ładną zabawę, jak zaczną to panu wszystko rozkręcać.

              Ja też do niedawna tylko to woziłem: misie, lalki, wózki

              wtrąca dcho Wojtysiak.

Mączka parska śmiechem.

              Teraz niedługo prawdziwy wózek będziecie musieli przywieźć.

              Zamknij gębę, dobrze?

              No, no, panowie! — uspokaja doktor.

              A co ja takiego powiedziałem? Pan doktor widział, jaką cieśla ma córkę? Lollobrygida! A wydajcie ją przypadkiem za jakiegoś przybłędę z lądu! Będziecie mieli ze mną do czynienia!

              Chodźcie już, chodźcie, Mączka, gadacie Bóg wie co. Przepraszamy pana doktora.

              Kapitan już na mostku? — woła za nimi doktor.

              Jeszcze nie, ale zaraz wychodzi.

              Wie pan co, panie cieśla? — mówi Mączka już na korytarzu.

              On jest na pewno u Paprocia, ten wasz Pirat. Cieśla kręci głową z niedowierzaniem.

              Przecież śniadanie już jadł.

Ale idą do kuchni i rzeczywiście zastają tu Pirata, jak obgryza ogromną kość, a kucharz Paproć przygląda się mu z rozczuleniem.

              A nie mówiłem? — woła Mączka. — Cześć, panie Paproć! Cieśla swego Pirata szuka po całym statku, a on u pana wtrząsa przednią krzyżową.

Cieśla jest bardzo niezadowolony.

              I po co pan go tak przekarmia, panie Paproć?

              Po co? Żeby miał siły wytrzymać pana wikt na lądzie. Ile razy wychodzimy w morze, odkarmić psiaka nie mogę.

              Dostaje kaszę, tak jak wszystkie psy rasowe.

              On jest taki rasowy jak ja jestem książę Walii. Najwyżej mama była z dobrego domu, ale popełniła z rozpaczy mezalians.

Pirat pomrukuje nad kością z rozkoszy, a Paproć klepie go po karku. Lubi, gdy wszystkim — zarówno ludziom jak i psom

              smakuje to, co daje im do jedzenia.

              Żryj, Pirat, żryj, nic się nie przejmuj, kundel jesteś, ale teraz arystokracja herbowa nie w modzie, a ja bym dę i tak na żadnego pinczerka z medalem nie zamienił.

              Chodź tu, Pirat! — woła groźnie Wojtysiak.

              Zostaw pan psa, panie deśla, niech sobie kostkę obgryzie. Pan też, nie wymawiając, lubi podjeść. Ładnie by pan wyglądał, gdybym tak odmierzał panu kaloryjki i witaminki, a porządnego schaboszczaka żałował.

              Chodź tu, Pirat! — powtarza Wojtysiak. Oddaj to!

Pirat unosi górną wargę i zaczyna z dcha warczeć.

              Na własnego pana warczysz?

              Bo co to za pan, co żarcie odbiera? — śmieje się kucharz.

              Panie deśla — wtrąca Mączka — Źle pan do psa podchodzi, niepedagogicznie.

              Ja mu zaraz dam taką pedagogię, że mu się odechce. Najpierw szukam go po całym statku, a potem...

              Spokój! Dobrze? — przerywa Paproć. — Spokój w kuchni!

              Odwraca się i ze swojej szafki w ścianie wyjmuje sympatyczną butelczynę. — Po jednej miętówce, tylko szybko! Cyk! Bo jak steward kapitana zobaczy, od razu wszystko staremu wypaple. Ja mu nieraz mówię: Rożek, wy się nie wysilajde w donoszeniu, szkoda waszej gęby i tak wszystko na nic. Stary się niepotrzebnie zdenerwuje, a mnie złego słowa nie powie. Bo kiedy wyśde jeszcze na kaku mówili papu, ja już ze starym do Murmańska pływałem. To on mi teraz będzie jednego kielicha żałował?

              No to jeszcze raz za zdrowie kapitana! — rozochaca się Mączka.

              O, drugiego już nie! — Paproć chowa butelkę. — Każdy kapitanowi dobrze życzy, ale on woli, żebyśmy jego zdrowie pili na lądzie. A poza tym, jak wracam do mamusi, muszę być w porząd­ku. W dodatku dziś!

              Dlaczego dziś?

              Bo mamusia ma urodziny. Przez całą drogę kapitanowi w głowę kładłem, że na urodziny muszę zdążyć do domu.

              Kto to u nas obchodzi urodziny? — krzywi się cieśla, wciąż w złym humorze. — Urodziny obchodzi się u Niemców.

              Byle jakich się nie obchodzi, ale jak pan skończy siedem­dziesiąt lat, jak moja matka...

              I jeszcze się synowej nie doczekała, wstyd, panie szefie!

              woła Mączka.

Paproć śmieje się zawstydzony.

              Ona mi to samo mówi. Jak Boga kocham, po każdym rejsie mi to samo mówi.

              No, widzi pan! Czuję, że dopiero ja pana ożenię. Czy pan wie, że na całym statku tylko nas dwóch kawalerów?

              I pan cieśla Wojtysiak — wdowiec czy rozwiedziony, w każdym razie do wzięcia.

              Mnie to już dajcie spokój — mruczy Wojtysiak nie pod­nosząc oczu.

              Ot, właśnie na tym rzecz polega! Dawno bym się ożenił, ale co zaczepię takiego, co już małżeńskiego szczęścia zaznał, to mi każdy skrzywioną gębę pokazuje. I jak tu się żenić?

              Co tam na drugich patrzeć? Niejeden w morzu się utopił, a pan pływa i się nie boi. Już jak ja panu młodą panią Paprociową wyszukam, to pan przy niej nie tylko w noc świętojańską zakwitnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin