Kozakiewicz Mikołaj - Vesta nie zna litości.pdf

(2169 KB) Pobierz
1068113558.002.png
MIKOŁAJ KOZAKIEWICZ
VESTA
NIE ZNA
LITOŚCI
POWIEŚĆ KRYMINALNA
WYDAWNICTWO
„ŚLĄSK”
1068113558.003.png
ROZDZIAŁ I
1.
W hallu Komendy Miasta kapitan Roman Zawieja
zatrzymał się z miną człowieka niezdecydowanego.
Elektryczny zegar wskazywał godzinę osiemnastą.
Gdyby się bardzo pospieszył, zdążyłby jeszcze pojechać
do domu, przebrać się w cywilne ubranie i trafić akurat
na rozpoczęcie przedstawienia. Już od trzech dni nosił
w portfelu bilet. Co grają? Już nie pamiętał. Zresztą, czy
to nie wszystko jedno? Najważniejsze, żeby się oderwać
od codziennych kłopotów, chociaż raz stać się obserwa-
torem życia innych ludzi, bez obowiązku uczestniczenia
w nim, zamienić się na dwie godziny wyłącznie w bier-
nego widza.
‒ Uszanowanie panu inspektorowi...
Aha, to ostatni świadek, którego przesłuchiwanie
skończył przed kwadransem. ‒ Do widzenia!
Wyszedł przed gmach, przed którym stała granatowa
Warszawa. Szofer oczywiście spał.
‒ No, wstawaj, Jurek! Jedziemy!...
‒ Tak mi się jakoś oczy skleiły, panie naczelniku ‒
5
1068113558.004.png
tłumaczył się młody szofer, z miną cwaniaka z Powiśla.
‒ Ale, bo też pan naczelnik, jak pragnę podrosnąć, ni-
gdy w porę urzędowania nie skończy, siedzi i siedzi w
tej komendzie, że i budzik by zaspał...
‒ Bo ja nie urzęduję, ale pracuję, mój drogi ‒ po-
wiedział Zawieja, zajmując miejsce po prawej stronie
kierownicy.
‒ Mowa trawa, zielona murawa ‒ panie naczelni-
ku... ‒ powiedział Jurek i nacisnął starter, ale natych-
miast zreflektował się, że wypadło to zbyt poufale. ‒ O
rany, panie naczelniku, tak mi się samo wypsnęło! To
takie przysłowie, pan rozumie.
‒ Rozumiem, rozumiem ‒ a język masz jak niewy-
parzona miotła ‒ uśmiechnął się Zawieja, bo w ciągu
roku zdążył polubić tego cwanego chłopca, który nigdy
nie musiał po słowo chodzić do sąsiadów, a kierował
samochodem jak Yehudi Menuhin smykiem swych
skrzypiec. Właśnie dzięki kunsztowi szoferskiemu i
słabości, jaką czuł do niego kapitan Zawieja, uchodziło
Jurkowi Piskorzowi w milicji wiele rzeczy, które każ-
dego innego przyprawiłyby o grube przykrości. Kiedyś,
gdy mu szef kadr zaproponował wstąpienie do służby
operacyjnej, Jurek bez chwili zastanowienia odrzucił
propozycję. „Dziękuję, panie szefie, za zaszczyt, ale nie
skorzystam... ‒ Ale dlaczego, przecież to awans? ‒
zdziwił się nieprzyjemnie zwierzchnik. ‒ Bo ja chcę
umrzeć na spocznij!”
6
1068113558.005.png
I rzeczywiście Jurek Piskorz całe swe życie pędził
„na spocznij”. Choć jako szofer milicyjnego wozu mu-
siał czasami chodzić w mundurze, ale potrafił go nosić
w ten sposób, że zawsze wyglądał jak stuprocentowy
cywil. Kapitan Zawieja walczył przez pewien czas z nie
zapiętymi guzikami, z kolorowymi krawatami wyziera-
jącymi filuternie spod rozpiętego kołnierza munduru, z
czapką nasuniętą na tył głowy jak kapelusz, ale z rów-
nym skutkiem można by było próbować zawrócić bieg
Wisły łyżeczką od herbaty. Machnął więc wreszcie ręką
i zaakceptował Jurka takim, jakim był...
‒ Pan naczelnik coś dzisiaj taki jakiś zniwelo-
wany y... ‒ zauważył Jurek szczerząc nadpsute zęby.
‒ Bo co? ‒ ocknął się kapitan.
‒ Motor już pracuje ze dwie minuty, a ja dotąd nie
wiem, dokąd mam jechać...
‒ Aha, jedź do mnie na Mokotów, do mieszkania.
Tam poczekasz i odwieziesz mnie do teatru w Pałacu
Kultury. I to już będzie koniec na dzisiaj...
Jurek ruszył i już po kilkunastu sekundach wjechali
na jasno oświetlony prostokąt placu Dzierżyńskiego.
Jurek pewnie prowadził wóz w gęstym strumieniu
samochodów, który o tej porze dnia przetaczał się przez
skrzyżowanie trasy W-Z z Nową Marszałkowską. Mó-
wił coś do kapitana, ale ten nie zwracał na niego uwagi,
gdyż ponownie rozpatrywał w pamięci zeznania poszcze-
gólnych świadków w sprawie, która dopiero wczoraj
7
1068113558.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin