Wouk Herman - Wichry wojny cz.2.rtf

(702 KB) Pobierz
HERMAN WOUK

Herman Wouk

WICHRY WOJNY

Tytuł oryginału: „The Winds of War”

Wydawnictwo Bellona oraz Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo „Interart”

Warszawa 1991

CZĘŚĆ II

CZĘŚĆ DRUGA
PAMELA

27

Gdy Francja chyliła się ku upadkowi ludzie po raz pierwszy zrozumieli, że ich los zaczął zależeć od samolotów. A tych na całym świecie było raptem kilka tysięcy. Maszyny śmigłowe z roku tysiąc dziewięćset czterdziestego miały ograniczoną zdolność rażenia, porównywalną z samolotami budowanymi wcześniej. Mogły jednak zestrzeliwać się w powietrzu i wzniecać pożogi w miejscach bardzo odległych od linii frontu. Po pierwszej wojnie światowej zmasowane bombardowania miast uznane zostały za największe i niedopuszczalne okrucieństwo. Lecz do roku tysiąc dziewięćset czterdziestego Niemcy nie tylko zaakceptowali je, lecz także dwukrotnie przeprowadzili: najpierw w czasie hiszpańskiej wojny domowej, a potem w Polsce. Także Japończycy bombardowali z powietrza chińskie miasta. Najwidoczniej to najwyższe okrucieństwo stawało się coraz bardziej dopuszczalne, chociaż nowoczesne jego określenie, bombardowanie strategiczne, nie weszło jeszcze w modę. W tej sytuacji przywódcy Anglii musieli dokonać kłopotliwego wyboru: wysyłać nad Francję swe nieliczne, cenne samoloty, czy też zatrzymać je dla obrony ojczystego wybrzeża i miast.

Francja dysponowała jeszcze mniejszą liczbą samolotów. Przed wojną, zamiast tworzyć flotę powietrzną, Francuzi woleli budować linię Maginota. Ich stratedzy określali samoloty mianem skautów bądź moskitów współczesnej wojny, pożytecznych, natrętnych i nękających, lecz niezdolnych do przełomowych rozstrzygnięć. Dopiero gdy państwo francuskie waliło się w gruzy, jak trafiona pociskiem porcelanowa waza, jego premier wystosował do prezydenta Roosevelta gorączkowy, pospieszny apel o nadesłanie „chmur samolotów”. Lecz chmury, których oczekiwano, nie istniały. Być może premier francuski nie wiedział, jak nędznym lotnictwem dysponowała Ameryka, ani że wówczas żaden myśliwiec nie był w stanie przelecieć więcej niż kilkaset mil. Zasób wiedzy polityków francuskich nie był w tych czasach duży. Tymczasem, nad równinami Belgii i Francji, brytyjscy piloci dowiedzieli się ważnej rzeczy. Okazało się, że potrafią strącać niemieckie maszyny. Zestrzelili ich wiele, lecz samoloty brytyjskie także spadały na ziemię. W miarę, jak wojska alianckie cofały się, Francuzi zwracali się do swych sojuszników z błaganiem o wprowadzenie do akcji całych ich sił powietrznych. Brytyjczycy nie uczynili tego. Dowding, dowódca lotnictwa, przekonał Winstona Churchilla, że dla ratowania Anglii należy zachować dwadzieścia pięć nietkniętych dywizjonów. W tym momencie, o ile kiedykolwiek było inaczej, upadek Francji został przesądzony.

Podczas gdy specjaliści winili Churchilla za nieprzestrzeganie pierwszej zasady sztuki wojennej, to znaczy koncentracji wszystkich sił w decydującym momencie, on sam wskazywał, że spośród dwóch stron dysponujących lotnictwem o niewielkim zasięgu, przewagę osiąga ta, która walczy bliżej swoich lotnisk. Dziewiątego lipca, gdy klęska sięgała zenitu, Winston Churchill tłumaczył się w liście do generała Smutsa:

„Klasyczne prawa walki są w tej sytuacji przekształcane przez aktualne dane ilościowe. Obecnie, jak sądzę, istnieje tylko jedno wyjście: Hitler powinien zaatakować nasz kraj, aby można było złamać jego lotniczą potęgę. Jeżeli tak się stanie, będzie zmuszony stawić czoła zimie z cierpiącą Europą u swych stóp i Stanami Zjednoczonymi gotowymi do wojny prawdopodobnie tuż po wyborach prezydenckich”.

Winston Churchill, idealizowany obecnie bohater historii, był w swych czasach różnie określany. Twierdzono, że jest napuszonym nieudacznikiem, natchnionym lecz kapryśnym mówcą, chwiejnym politykiem, lekkomyślnym samolubem, płodnym, lecz staromodnym pisarzem i wreszcie nałogowym podżegaczem wojennym. Przez większość swego długiego życia stanowił błyskotliwą, błazeńską i szaloną osobowość brytyjskiej dyplomacji. Zaufanie narodu uzyskał dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, w wieku sześćdziesięciu sześciu lat, a utracił je, zanim wojna dobiegła końca. Lecz gdy wybiła jego godzina pojął fenomen Hitlera i wyczuł, jak można go pokonać: jednocząc się szybko i wymuszając tym samym zamach na cały świat, jak w patologicznym germańskim śnie - władza lub zniszczenie, panowanie lub Götterdämerung. Rozumiał swój naród, rozumiał strategiczne uwarunkowania, a dzięki mocy własnych słów zdołał do tej wizji przekonać całą Wielką Brytanię. Wycofując z przegranej już bitwy o Francję dwadzieścia pięć dywizjonów postąpił odważnie, mądrze i bezwzględnie; dzięki temu pchnął wojnę na nowe tory, które po pięciu długich latach doprowadziły do jej końca, kiedy to Hitler popełnił samobójstwo, a Niemcy hitlerowskie rozsypały się w gruzy. Ten czyn postawił Winstona Churchilla w gronie nielicznych zbawców narodów, a kto wie, może nawet całej cywilizacji.

Wraz z zajęciem Francji i Beneluksu, z oddziałami Wehrmachtu u brzegów kanału La Manche, Anglia znajdowała się w zasięgu niemieckich bombowców. Stanom Zjednoczonym w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku nie groził atak powietrzny, niemniej nieprzerwany podbój Europy przez Niemców, połączony z rosnącym zagrożeniem ze strony Japonii postawił USA wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa. Nabrzmiewało pytanie: jeżeli sprzedanie samolotów bojowych Brytyjczykom pozwoli im na strącanie niemieckich maszyn, zabijanie niemieckich pilotów i pustoszenie niemieckich zakładów lotniczych; to czy będzie to, dla dobra Ameryki, najlepsze możliwe spożytkowanie starzejącego się sprzętu, podczas gdy nowe, większe i silniejsze maszyny byłyby budowane w niedostępnym sanktuarium po drugiej stronie oceanu.

Odpowiedzią ze strony Amerykańskiej Marynarki Wojennej, Armii, Departamentu Obrony, Kongresu, prasy i amerykańskiej opinii publicznej było zgodne, grzmiące „nie!”. Franklin Roosevelt pragnął wesprzeć Brytyjczyków, lecz musiał brać pod uwagę to wielkie, ogólnoamerykańskie „nie!”. Churchill, jako szef obrony kraju, nie wysłał samolotów do Francji w imię przetrwania Anglii, Roosevelt rządzący bogatym, potężnym, zaznającym pokoju krajem nie mógł nawet sprzedać samolotów Anglikom nie narażając się na powszechne potępienie.

Widok Franklina Roosevelta na wózku inwalidzkim zaskoczył Victora Henry'ego. Siedzący w samej koszuli prezydent, do pasa wyglądał na masywnie zbudowanego, potężnego mężczyznę; niżej jednak, cienkie, lniane spodnie beznadziejnie zwisały, wybrzuszone i luźne, wzdłuż kościstych, pozbawionych ciała nóg. Sparaliżowany mężczyzna spoglądał na oparte o krzesło malowidło. Obok stał dobrze znany Henry'emu zastępca szefa Lotniczych Sił Wsparcia Marynarki; jeden z ostatnich pionierów, mały, szczupły, zasuszony lotnik morski, o pooranej bliznami twarzy, bezwargich ustach i dzikich, poszarpanych, białych brwiach.

- Aaa, jesteś - prezydent obdarzył Victora serdecznym uściskiem swej ciepłej wilgotnej dłoni. Dzień był parny i choć okna w owalnym studio otwarto na oścież, wewnątrz panowało nieznośne gorąco. - Naturalnie zna pan kapitana Henry'ego, admirale? Jego chłopak właśnie zdobył licencję w Pensacola. Co powiesz o tym obrazie, Pug? Jak ci się podoba?

W grubo rzeźbionej, złoconej ramie, na tle wzburzonego morza i rozświetlonego księżycem, sztormowego nieba, widniał stary, brytyjski okręt wojenny w pełnym ożaglowaniu.

- Jest niezły, panie prezydencie, choć prawdę mówiąc nie jestem znawcą malarstwa marynistycznego.

- Ja również, ale czy nie widzisz, że on ma sknocone olinowanie? - Prezydent skrupulatnie wskazywał palcem usterki, lubując się własną wiedzą. - No i co teraz o tym powiesz, Pug? Człowiek ma namalować żaglowiec - tylko tyle - a on nie wie nawet, jak wygląda olinowanie. To wprost nie do wiary, że ludzie, którym dano nieco swobody nie potrafią uniknąć błędów. Cóż, to nie może tu zawisnąć.

Podczas całej tej rozmowy admirał celował w Victora Henry'ego wzrokiem niczym z działka przeciwlotniczego. Wiele lat temu, pracując w Wydziale Uzbrojenia, starli się gwałtownie na temat nowych pancerzy pokładowych dla lotniskowców. Będąc dopiero stażystą, dzięki znajomości metalurgii, Henry zdołał przeforsować swoje rozwiązanie. Prezydent porzucił malunek i obrócił się na wózku, rzucając okiem na stojący na biurku srebrny zegar w formie koła sterowego.

- Admirale, może pozwolimy Pugowi popracować trochę nad tym obrazkiem? Sądzi pan, że da sobie radę?

- Cóż, jeśli zleci pan, panie prezydencie, przemalowanie żaglowca kapitanowi Henry'emu - odrzekł admirał nosowo, nie zaszczycając Puga spojrzeniem - zapewne pan go w ogóle nie rozpozna, choć niewątpliwie całe olinowanie będzie w porządku. Według mnie lepiej powierzyć to komuś z lotnictwa morskiego, sir, lecz… - admirał bezradnym gestem uniósł dłoń w górę. - Zostawmy to. Mam nadzieję, że ktoś godny zaufania dba o twoje interesy w Berlinie, Pug?

- Tak, sir.

Prezydent spojrzał wymownie na admirała, który podniósł swoją białą czapkę z kanapy i zbierając się do wyjścia, rzucił:

- Henry, jutro o ósmej czekam na pana w moim gabinecie.

- Aye, aye, sir.

Victor został sam na sam z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Roosevelt westchnął, przygładził swe rzadkie, potargane, szare włosy i skierował wózek w stronę biurka. Henry spostrzegł teraz, że prezydent nie korzysta ze zwykłego wózka inwalidzkiego, lecz z dziwacznego urządzenia, w rodzaju stołka kuchennego na kółkach, który łatwo było zająć bądź opuścić.

- Niesamowite, słońce już zachodzi, a tu wciąż upał nie do wytrzymania. - Głos Roosevelta wpatrującego się w rozsypane na biurku papiery, zabrzmiał nagle głucho i posępnie. - Czy nie czas na drinka? Co powiesz na martini? Podobno udaje mi się całkiem niezłe.

- Trudno o lepszy pomysł, sir.

Prezydent nacisnął dzwonek. W drzwiach stanął wysoki, posiwiały Murzyn w szarym, gabardynowym ubraniu i bezgłośnie zebrał porozkładane wszędzie papiery i teczki, podczas gdy Roosevelt wyciągał z obu kieszeni pogniecione kartki, notował coś na nich szybko ołówkiem i odkładał bądź wyrzucał do kosza.

- Chodźmy - rzekł do służącego. - Ty też, Pug.

Przez całą drogę, w windzie i w długich korytarzach, prezydent przeglądał papiery i gryzmolił notatki, dmuchając w ustnik cygarniczki. Jego zamiłowanie do pracy rzucało się w oczy, mimo wstrząsającego piersią kaszlu i ciężkich, purpurowych plam pod oczyma.

Dotarli do małego, przytulnego pokoju obwieszonego marynistycznymi obrazami.

- Tamta rzecz i tutaj nie znajdzie miejsca - powiedział prezydent - powędruje do piwnicy. - Przekazał wszystkie papiery służącemu, który podtoczył jeszcze pod krzesło chromowany barek i wyszedł. - No dobrze, powiedz jak udało się wesele, Pug? Czy twój chłopak trafił na piękną dziewczynę? - rzekł prezydent ciepłym i przyjacielskim, choć nieco wyniosłym tonem, dozując gin i wermut niczym aptekarz. Victor Henry pomyślał, że przez wystudiowaną wymowę zabrzmiało to dużo bardziej protekcjonalnie niż było zamierzone. Roosevelt dopytywał się o Lacouture'a, z satysfakcją śmiał się na wieść o sporze Henry'ego z kongresmenem.

- Tak, oto z czym musimy tu walczyć, a Ike Lacouture to inteligentny przeciwnik. Inni to uparci głupcy. Jeśli on wejdzie do senatu, zaczną się kłopoty.

Do pokoju wkroczyła bardzo wysoka kobieta w biało-błękitnej sukni, a za nią wpadł mały, czarny piesek.

- W samą porę! Witaj pieseczku! - wykrzyknął prezydent, drapiąc głowę Scottiego, który przydreptał do niego i wsparł łapami o krzesło. - Oto sławny Pug Henry, kochanie.

- Ach, bardzo mi miło. - Pani Roosevelt wyglądała na zniszczoną choć pełną życia; rosła, raczej brzydka kobieta w średnim wieku, z niezłą cerą, bujnymi, puszystymi włosami, o miłym, ujmującym uśmiechu, którego nie były w stanie zepsuć wystające zęby, wykorzystywane namiętnie na wszystkich karykaturach. Pewnie potrząsnęła ręką Puga lustrując go przenikliwym, chłodnym spojrzeniem oficera wachtowego.

- Secret Service brzydko przezywa mojego psa - rzekł Roosevelt, wręczając żonie martini - nazywają go „Informator”. Twierdzą, że zdradza miejsce mego pobytu. Tak jakby na świecie był tylko jeden mały, czarny Scottie. Czyż nie mam racji, Fala?

- Co pan sądzi o przebiegu wojny, kapitanie - spytała nagle pani Roosevelt, siedząc w fotelu ze szklanką na kolanach.

- Jest bardzo źle, proszę pani, to nie ulega wątpliwości.

Roosevelt wtrącił się:

- Czy to cię dziwi?

Pug zastanawiał się przez chwilę.

- W Berlinie, panie prezydencie, byli święcie przekonani, że kampania zachodnia nie potrwa długo. Rządowe zamówienia wojenne, gdy je podpisywano w styczniu, obejmowały okres zaledwie do pierwszego lipca. Oni naprawdę sądzili, że do tego czasu wszystko będzie skończone i rozpocznie się demobilizacja.

Spojrzenie Roosevelta wyrażało zdziwienie.

- Nigdy na to nie zwróciłem uwagi. To wyjątkowo interesujące.

- Czy wojna daje im się teraz we znaki? - spytała pani Roosevelt.

Victor Henry opowiedział o „urodzinowym prezencie dla Führera”, czyli zbiórce żelaznych, miedzianych i mosiężnych naczyń kuchennych, o kronice filmowej, na której Göring dorzucał do stosu kubków, patelni, żelazek i misek popiersia własne i Hitlera, karze śmierci grożącej tym, którzy spróbują zachować coś na własny użytek, o sloganie „Jedna patelnia dla rodziny, dziesięć tysięcy ton dla Hitlera”. Mówił o Berlinie przysypanym śniegiem, braku opału, racjonowaniu żywności, i o tym, jak do każdego zakupowanego ziemniaka dodawano obowiązkowo drugi zepsuty. Korzystanie z taksówek w Berlinie było zakazane dla wszystkich, oprócz chorych i cudzoziemców. Rosyjskie dostawy żywności nadchodziły z wielkim opóźnieniem, tak że naziści, chcąc wywołać wrażenie ciągłości sowieckiej pomocy, pakowali masło sprowadzane z Czechosłowacji w opakowania z rosyjskim nadrukiem. „Wojenne piwo” o uproszczonej recepturze i ograniczonej zawartości chmielu oraz alkoholu nie nadawało się do picia, niemniej Berlińczycy pili je…

- Mają też wojenne mydło „Einheitsseife” - dodał Pug - wystarczy wsiąść do zatłoczonego niemieckiego pociągu, by zrozumieć o co chodzi.

Roosevelt wybuchnął śmiechem.

- Ha, więc i Niemcom też się dostaje. Einheitsseife! To mi się podoba!

Pug opowiedział dowcipy krążące po Berlinie. W ramach wzmożonego wysiłku wojennego Führer ogłosił, że odtąd okres ciąży ma wynosić trzy miesiące. Hitler i Göring przejeżdżając przez podbite ziemie polskie stanęli obok przydrożnej kapliczki. Wskazując na ukrzyżowanego Chrystusa Hitler spytał Göringa czy nie myśli, że i im przypadnie podobny los. „Mein Führer - odparł zapytany - jesteśmy całkiem bezpieczni. Gdy przyjdzie co do czego, w Niemczech nie pozostanie ani kawałka drewna i stali”.

Roosevelt śmiał się hałaśliwie i dodał, że dużo gorsze kawały krążą na jego temat. Potem żywo wypytywał o zachowanie Hitlera podczas spotkania w Karinhall. Jego żona przerwała mu ostro, pytając poważnym tonem:

- Kapitanie, czy według pana Hitler jest szalony?

- Proszę pani, dokonał on najbardziej przekonującego podboju Europy Środkowej o jakim kiedykolwiek słyszałem. Dokonał tego bez niczyjej pomocy, jakby od niechcenia. Może pani uznać jego koncepcje za szalone, lecz wszystko w nich działało jak w zegarku.

- Albo w bombie zegarowej - dorzucił Roosevelt.

Pug uśmiechnął się na ten ponury dowcip i pokiwał głową.

- Pańskie martini jest znakomite, panie prezydencie, o nieuchwytnym smaku, po prostu chłodna mgła.

Z dumy i zadowolenia Roosevelt aż uniósł brwi.

- Pug, opisałeś idealne martini! Dziękuję.

- Osłodził mu pan dzisiejszy wieczór - stwierdziła jego żona.

- Nawet republikanie zgodziliby się, że jestem niezłym barmanem.

Był to kiepski dowcip, niemniej prezydencki, więc Pug Henry roześmiał się. Alkohol, przytulne wnętrze, obecność żony i psa i dziecinna radość prezydenta z tak banalnej sprawności sprawiły, że poczuł się jak w domu. Najwięcej domowego ciepła wnosił mały czarny piesek. Siedział nieruchomo, poddańczo wlepiając ślepia w niedołężnego prezydenta, czasem tylko oblizując się, bądź rzucając na Puga badawcze spojrzenie.

- Jak myślisz Pug, czy Brytyjczycy zdołają wytrwać, gdy upadnie Francja? - w głosie prezydenta, sączącego martini i nadal rozpartego wygodnie w swym fotelu, zamiast ojcowskiego tonu, zabrzmiał teraz twardy ton biznesmena.

- Nie znam ich na tyle dobrze, sir.

- A więc może dla odmiany chciałbyś pojechać tam, powiedzmy jako nasz obserwator z ramienia marynarki? Do Berlina wróciłbyś może tylko na jakiś miesiąc.

W nadziei, że dobry humor prezydenta to nie pozór Victor zaryzykował pytanie.

- Panie prezydencie, czy jest szansa, bym już nie wracał do Berlina?

Przez kilka długich sekund Roosevelt spoglądał na kapitana, ciężko pokasłując. Jego twarz, nagle zmęczona i ciężka, upodobniła się do portretów zapełniających ściany urzędów pocztowych i portów.

- Wracasz tam, Pug.

- Aye, aye, sir.

- Wiem, że rwiesz się na morze; niebawem znajdziemy dla ciebie okręt.

- Tak, panie prezydencie.

- Tymczasem z ciekawością oczekuję twoich wrażeń z Londynu.

- Pojadę tam, jeśli tylko taka będzie pańska wola.

- Co powiesz na jeszcze jedno martini.

- Dziękuję, już wystarczy.

- Cały problem w tym, czy powinniśmy pomóc Brytyjczykom. - Prezydent potrząsnął oszronionym szejkerem i nalał żonie i sobie. - Nie ma sensu wysyłać im niszczycieli i samolotów, jeśli w efekcie Niemcy mieliby użyć ich przeciwko nam.

Pani Roosevelt odezwała się ostro:

- Franklin, przecież wiesz, że zamierzasz pomóc Brytyjczykom.

Prezydent wyszczerzył zęby i poklepał Scottiego po łbie. Na twarzy odbiło się zadowolenie i przebiegłość, ta sama, która towarzyszyła zakupom alianckich transatlantyków - podniesione brwi, wydęte kąciki ust, wzrok z ukosa lustrujący Puga.

- A obecny tu kapitan Henry nie wie jeszcze, że to on zajmie się upchnięciem tych starych, bezużytecznych bombowców nurkujących, zbywających marynarce wojennej. Trzeba z nimi wreszcie zrobić porządek. Zapychanie naszych lotnisk tyloma nadliczbowymi samolotami nie ma sensu, co kapitanie? Nie ma to jak porządek na pokładzie.

- Czy to nareszcie przesądzone? - spytała pani Roosevelt. - To cudownie.

- Tak. Naturalnie żaden z pilotów nie zgłosi się, by się tym zająć, bo zaraz okrzyknięto by go „czarną owcą” - prezydent użył tego potocznego zwrotu z niejaką satysfakcją. - Sam więc wybrałem ofiarę. Piloci trzymają się razem i niechętnie rozstają się z samolotami. Pug będzie więc dyskretnie doglądał wycofywania maszyn. Oczywiście to pozostanie między nami - inaczej byłbym skończony. Rozwiązałoby to problem trzeciej kadencji! Hę? Jak ci się zdaje, Pug? Pewnie myślisz, że ten facet z Białego Domu złamie prawo George'a Washingtona i połakomi się po raz trzeci na prezydenturę? Podejrzewam, że oprócz mnie każdy zna na to odpowiedź.

- Sir, jedno co wiem, to to, że ten kraj potrzebuje silnego dowódcy na najbliższe cztery lata - odrzekł Victor Henry.

Rumiana, żywa twarz Roosevelta ponownie zmartwiała i zbladła. Zakasłał spoglądając w stronę żony, po czym nacisnął przycisk dzwonka.

- Raczej kogoś, kim nie będą znudzeni. Politycy szybko tracą poparcie, tak jak aktorzy zbyt długo obecni na scenie. Dobra wola już nie wystarcza i publiczność odsuwa się.

W drzwiach stanął porucznik marynarki w błękitnym uniformie ze złotymi epoletami. Roosevelt wyciągnął dłoń na pożegnanie:

- Ślad, który nam wskazał Sumner Welles, prowadził donikąd, ale wiemy teraz nieco więcej. Przynajmniej próbowaliśmy. A ty byłeś bardzo pomocny.

- Tak jest, sir.

- Na Wellesie Hitler nie zrobił takiego wrażenia.

- On cały czas obraca się wśród wielkich ludzi, sir.

W zmęczonych oczach prezydenta zapalił się i zgasł osobliwy, nie całkiem przyjazny błysk.

- Do zobaczenia, Pug.

Victor Henry nie wyszedł z Białego Domu, bowiem z poczerniałego jak noc nieba runęły z szumem strugi ulewnego deszczu. Jak wielu innych zatrzymał się w zatłoczonym nagle wejściu z napisem „Dla prasy”, które chłodny wilgotny powiew napełniał burzowym zapachem trawy i kwiatów. Prawie natychmiast poczuł na ramieniu czyjąś ciężką dłoń.

- Widzę Henry, że przybywa ci belek! - Alistair Tudsbury, jeszcze grubszy niż dotąd, w zielonym gabardynowym ubraniu, wsparty na lasce, czerwony na policzkach i nosie, wbijał w niego wzrok poprzez grube szkła okularów.

- Jak się masz, Tudsbury!

- Dlaczego nie jesteś w Berlinie, stary pryku? I co tam słychać u twej cudownej żony? - Podczas gdy mówił, przed wejście nadjechał mały, czarny, angielski samochód i stając w strugach deszczu zatrąbił.

- To Pamela. Co chcesz teraz robić? Może wybierzesz się z nami? W ambasadzie brytyjskiej urządzają małe spotkanie, jakiś koktajl czy coś takiego. Spotkasz tam kilku facetów, których powinieneś poznać.

- Nie jestem zaproszony.

- Właśnie zostałeś zaproszony. Co za problem? Przecież lubisz Pam, ona tam siedzi. No chodź. - I Tudsbury pociągnął Henry'ego za łokieć w sam środek ulewy.

- Oczywiście, że lubię - zdążył jeszcze powiedzieć Henry, zanim został wepchnięty przez otwarte drzwi do samochodu.

- Pamela, spójrz, kogo przyłapałem w holu prasowym.

- Jak cudownie - Pamela zdjęła rękę z kierownicy i otoczyła nią Puga, uśmiechając się przyjaźnie choć od ich rozstania w Berlinie nie minął jeszcze tydzień. Na jej lewej dłoni, dotąd wolnej od ozdób, połyskiwał mały diament. - Opowiadaj o swojej rodzinie - rzekła podnosząc głos, by przebić się przez bębnienie deszczu i klaskanie wycieraczek, kiedy opuszczali tereny Białego Domu. - Jak się miewa twoja żona? I co z tym twoim chłopakiem, którego pojmali gdzieś w Polsce? Czy jest już bezpieczny?

- Żona ma się dobrze, tak jak i Byron. Czy wspominałem ci, jakie imię nosi dziewczyna, z którą wyjechał do Polski?

- Nie sądzę, byś to zrobił.

- To Natalia Jastrow.

- Natalia! Natalia Jastrow? Naprawdę?

- Ona twierdzi, że się znacie.

Pamela rzuciła Henry'emu figlarne spojrzenie.

- Och, tak. Odwiedzała jednego gościa w waszej ambasadzie w Warszawie. Zdaje się, że Lesliego Slote'a.

- Dokładnie tak. Pojechała zobaczyć się z tym Slotem. A teraz ona i mój syn zamierzają się pobrać. Albo przynajmniej tak utrzymują.

- Coś takiego! Cóż, Natalia to niezła dziewczyna - powiedziała Pamela patrząc prosto przed siebie.

- Co to znaczy według ciebie?

- To znaczy, że jest nadzwyczajna. Inteligencja, prezencja - Pamela zrobiła pauzę - siła woli.

- Masz na myśli nieokiełznanie - rzekł Pug, przypominając sobie, że tym słowem Tudsbury określił kiedyś Pamelę.

- Ona jest po prostu urocza. I dziesięciokrotnie bardziej zorganizowana niż ja kiedykolwiek będę.

- Leslie Slote też ma przyjść na to przyjęcie - odezwał się Tudsbury.

- Wiem - odrzekła Pamela. - Powiedział mi Phil Rule.

Rozmowa zgasła nagle i zapanowała kłopotliwa cisza. Dopiero gdy stali na kolejnych światłach, Pamela wyciągnęła nieśmiało dwa palce, by dotknąć naramiennika białego munduru Henry'ego. - Jak cię teraz tytułować? Komandorze?

- Kapitanie, kapitanie! - zahuczał Tudsbury z tylnego siedzenia - cztery amerykańskie belki. Każde dziecko to wie. I uważaj co mówisz. Ten człowiek staje się szarą eminencją tej wojny.

- O, tak - rzekł Pug. - A raczej konsularnym lawirantem. Najniższą formą zwierzęcego istnienia.

Pamela prowadziła pewnie przez zatłoczone Connecticut i Massachusetts Avenues. Kiedy podjechali pod ambasadę, deszcz zelżał. Przez ciemne chmury przebijało się popołudniowe słońce, rozświetlając zarośla rododendronów, rzędy zmokniętych samochodów oraz strumień gości wstępujących po schodach. Pamela zajechała zamaszyście i zahamowała z piskiem opon, co zwróciło uwagę jedynie kilku waszyngtońskich policjantów.

- No, no, słoneczko po burzy - rzekł Tudsbury. - Dobry omen dla biednej, starej Anglii, co? Jakie nowiny przynosisz, Henry? Czy usłyszałeś coś niezwykłego w Białym Domu? Szkopy naprawdę wyłażą ze skóry, aby dotrzeć do morza, czyż nie? Telegraf donosi, że rozbili francuską dziewiątą armię w drobiazgi. Jestem przekonany, że przetną linie alianckie dokładnie na pół. Mówiłem ci w Berlinie, że Francuzi nie będą walczyć.

- Mają kontratakować w okolicach Soisons - odparł Pug.

Tudsbury skrzywił się sceptycznie. Kiedy weszli do środka i włączyli w długi rząd wstępujących na reprezentacyjne schody ludzi, odezwał się ponownie:

- Co najbardziej mnie dziwi, to całkowity brak reakcji na niemiecką inwazję na Belgię i Holandię. Świat po prostu ziewnął. To wskazuje, jak bardzo cofnęliśmy się w rozwoju przez te dwadzieścia pięć lat. Przecież w czasie ostatniej wojny pogwałcenie granicy belgijskiej przyjęto jako wstrząs równy trzęsieniu ziemi. Obecnie z góry zakłada się absolutną nikczemność i barbarzyństwo hitlerowców. Co, jak wiesz, pozwala im na każdą skrajność. Nasza strona nie ma choćby części tej swobody działania.

Obok ambasadora, u szczytu pokrytych czerwonym suknem schodów, pod wielkim portretem króla i królowej, stał szczupły, rumiany mężczyzna około pięćdziesiątki, w nienagannie skrojonym, czarnym, dwurzędowym garniturze o wydatnych klapach, i jako gość honorowy podawał rękę każdemu z przybyłych, dotykając raz po raz swych bujnych blond włosów.

- Jak się masz, Pam? Czołem Talky - powitał ich.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin