Rohan Scott Michael - Zamki w chmurach.rtf

(905 KB) Pobierz

Michael Scott

 

 

ZAMKI CHMURACH

Cykl: Spirala tom 3

Przekład Rafał Chodasz

Tytuł oryginału CLOUD CASTLES


Dla Maggie Noach i Ellen Levine - następne dziesięć lat!


Preludium

 

- Powiem ci coś, Steve - zaczął Jyp. Było to tego wieczoru, gdy Wilcy wypłynęli z portu, a on zabrał mnie do Le Stryge’a. - Świat jest znacznie większy, niż ludzie sobie wyobrażają. Trzymają się kurczowo tego, co znają: niezmiennego centrum, gdzie wszystko jest nudne, śmiertelne i przewidywalne. Gdzie od kołyski aż po grób godziny upływają z szybkością jedynie sześćdziesięciu sekund na minutę, to jest właśnie Jądro. Poza nim, tutaj na Spirali i dalej w stronę Krawędzi, jest już inaczej. Wszystko dryfuje, Steve, w Czasie, a także w Przestrzeni. I istnieje więcej prądów niż ten, który postrzegamy jako przypływ i odpływ obmywający brzegi Jądra. Być może kiedyś wszyscy dostrzegą jeden z nich chłupoczący u ich stóp, a wtedy otworzy się przed nimi nieskończony horyzont! Niektórzy załamują się, wynoszą się chyłkiem, zapominają; lecz inni robią krok naprzód, przemierzają lodowate, niezmierzone wody - często z Portów takich jak ten, gdzie trwająca od tysięcy lat krzątanina zadzierzgnęła węzły w Czasie, docierając do wszystkich zakątków rozległego świata. Boże, Boże, jakże rozległego! I wiesz co, Steve? Każdy z tych zakątków jest takim miejscem. Miejsca, które były, będą, które nigdy nie zaistniały, chyba że w umysłach ludzi, którzy tchnęli w nie życie. Kryjące się niczym cienie rzucone przez prawdziwe miejsca w twojej rzeczywistości, cienie ich przeszłości, ich legend i wiedzy, tego, czym mogły i czym mogą jeszcze się stać; stykające i mieszające się z każdym miejscem w wielu punktach. Możesz strawić całe życie na poszukiwaniach i nigdy nie znaleźć ich śladu, a wystarczy, że się nauczysz, a będziesz mógł przechodzić przez nie w jednej chwili. Tam, na zachód od chylącego się ku zachodowi słońca, na wschód od wschodzącego księżyca, tam leży Morze Sargassowe i Fiddler’s Green, tam leży Elephants Graveyard, El Dorado i imperium Johna Prestera, tam jest wszystko. Bogactwa, piękno, niebezpieczeństwa, każda cholerna rzecz obecna w umysłach i pamięci ludzi. Całkiem możliwe, że znacznie więcej. Lecz są to cienie, Steve. Czy ich rzeczywistość jest także twoją?

Nie umiałem udzielić mu odpowiedzi. Wciąż nie umiem.


Rozdział pierwszy

 

 

Kierowca nadepnął na hamulec. Samochód skręcił gwałtownie, a butelka przepłynęła tuż obok nas, niemalże leniwie, i rozpadła się w kawałki na chodniku. Żadnych płomieni, jedynie bryzg zwietrzałego piwa. Mieliśmy więcej szczęścia niż wielu innych tego dnia.

Lutz, wychylony przez okno, krzyczał coś, lecz opancerzony oddział policji stacjonujący za hotelem ruszył już falą w stronę małej grupy demonstrantów, którzy rozpierzchli się, wyjąc niczym zwierzęta i rzucając wszystkim, co wpadło im w ręce. Wymachiwali strzępami transparentu, którego drzewca najwyraźniej użyto w innym celu. Udało mi się odczytać fragment sloganu - coś... RAUS!

Prawdopodobnie Kapitalisten albo Juden; znowu zaczynali stawiać między nimi znak równości - otwarcie. Mijając samochód, kopali w boki, grzmocili po dachu, walili po szybach i pluli. Dostrzegłem tępe, ordynarne twarze, krótko jak u więźniów ostrzyżone głowy, wpatrzone w nas okrągłe oczy, usta rozciągnięte w niemych wrzaskach nienawiści - tylu jakże do siebie podobnych osobników, jak gdyby to co się dzieje w ich mózgach, upodabniało ich niczym braci.

Lutz parsknął i usiadł ciężko z powrotem, przygładzając rękami gęste białe włosy.

- S tut mir leid, Stephen - zagrzmiał. - Te pawiany nie mają pojęcia, kogo atakują!

Nie chciałem mu mówić, że mogliby rzucać celniej, gdyby wiedzieli. Baron Lutz von Amerningen był trochę za bardzo przekonany o swojej ważności, by zdać sobie z tego sprawę; a poza tym sukces naszego przedsięwzięcia wprawił go w dobry nastrój. Równie dobrze mógłbym przekłuć balon małego dziecka. Hotelowy szwajcar otworzył drzwiczki i Lutz wypadł za mną na zewnątrz. Otoczył masywnym ramieniem moje plecy i zionął mi w twarz kwaśnym Dom Perignon; wzdrygnąłem się. Ceremonia otwarcia była bardzo wystawna.

- I co, jesteś pewien, że nie chcesz jechać od razu ze mną? Zagralibyśmy seta lub dwa w tenisa, potem sauna, kilka drinków...

- Lutz, dzięki, lecz naprawdę... Muszę jeszcze coś zrobić...

- A zatem dziś wieczorem? Nie zamierzasz chyba siedzieć i wegetować? Taki miody czlowik w świetnej formi?! Jesteś pewni zmęczony, ale to tylko napięcie. Musisz się rosluśnić, chłopcze!

Lutz dobrze znał angielski, mógł też poprawić swój akcent, lecz wiedziałem, że lubi - czasami - efekt Ericha von Stroheima.

- Spójrz tylko na mni, jestem lata starszy i w rófnie dobrej formi. Nie zagłębiam się w fotelu, jestem za to ciągle w ruchu! Bawię się! Oto jak można zachować młodość! Zatem dziś wieczór wydaję u siebie małe affairesl - zachichotał i podał mi sztywną białą kopertę. - Nigdy nie uczestniczyłeś w czymś takim, co? Pouczające doświadczenie, wiesz?

- Lutz, to... niesłychanie miło z twojej strony - powiedziałem nieco oszołomiony. No dobrze, wiedziałem, czego mogę się spodziewać. „Małe affaires” czternastego barona von Amerningen były słynne, stanowiły znakomity materiał dla prasy brukowej całego świata, choć reporterzy i paparazzi nigdy nie przekroczyli głównej bramy jego posiadłości. Nie mówiąc o zwykłych współpracownikach. No cóż, pomyślałem, stałem się teraz pewnie jednym z gnuśnych bogaczy. - Czeka mnie dużo pracy - powtórzyłem - i czuję, że jestem wyczerpany. - Przynajmniej to było prawdą, w pewnym sensie. Nie chciałem go jednak otwarcie obrazić. - Może mógłbym wpaść nieco później, jeśli nie będzie to...

- Oczywiście, oczywiście! - machnął potężną łapą. - Znasz drogę? W porządku! Tylko nie zamknij się w pokoju z butelką! Ani żadnych podobnych występków, dobrze? A zatem, ciao, bambino!

Odpowiedziałem na ten pożegnalny ozdobnik, gdy jego długa limuzyna wyjechała z powrotem na pokrytą śmieciami drogę. Ulica była pusta, lecz w powietrzu unosił się smród odpadków z powywracanych pojemników i inne zapachy dochodzące z centrum miasta, gdzie demonstranci wciąż byli silni. Czułem na języku swąd spalenizny, gaz pieprzowy, którego zaczęli używać zamiast gazu łzawiącego, oraz smak benzyny z koktajli Mołoto-wa i miałem ochotę splunąć.

- Motłoch, prawda? - zauważył gość hotelowy, śpiesząc na postój taksówek. Do skórzanej teczki wpychał materiały z targów. - Wie pan, przewrócili moją taksówkę! Do góry nogami! Przeklęte faszystowskie dranie! Pan także na targi, hej, czy pan nie jest przypadkiem Stephenem Fisherem? Ależ tak, tak! - chwycił mnie za rękę i potrząsnął nią entuzjastycznie choć z odrobiną przerażenia. - Jerzy Markowski, wiceprezes, Roscom-Warszawa, montaż podzespołów elektronicznych, te rzeczy! Hej, ale dał pan nam pokaz! Jedna piekielna niespodzianka! Wie pan, co jest w tych wszystkich papierach? Nowa branża, która nagle stała się dochodowa, ot co! Nie widziałem jeszcze zestawień, lecz z pewnością będziemy chcieli wykorzystać do maksimum możliwości C-Tran! - Zrzedła mu mina. - Założę się, że nasza konkurencja także! Nie zapomni pan o nas, prawda?

Byłem zdziwiony, że rozpoznał mnie po tym krótkim przemówieniu podczas ceremonii otwarcia, gdzie otaczały mnie hologramy, tancerze i cały ten krzykliwy pokaz. Lecz gdy wszedłem do holu, zrozumiałem, dlaczego: kiosk z gazetami. Nie był to jeszcze „Time” lub „Newsweek”, lecz Europa nie marnowała czasu. Patrzyłem na siebie z okładek „Elseviera” i „Spiegla” (wraz z Lutzem, oczywiście), a „The Economist” zamieścił zdjęcie kraty cementu z małymi, paciorkowatymi oczkami zatytułowane: Inteligentne pakunki? C-Tran - transport dla Nowej Europy.

Wziąłem jeden egzemplarz, a mężczyzna za ladą uśmiechnął się głupkowato i powiedział głośno:

- Gratulieren, Herr Fisher!

Głowy w foyer odwróciły się moją stronę; oczywiście w hotelu roiło się od biznesmenów, którzy przyjechali na targi, i nagle wszyscy chcieli uścisnąć moją dłoń, nawet jakieś grube ryby z międzynarodowych korporacji. Uciekłem do windy z obolałymi palcami, zasypany zaproszeniami, bym wpadł wszędzie od Gre-noble po Groton w stanie Connecticut. Dziś rano, w czasie pokazu, czułem się idiotycznie; jakbym udawał, że jestem jakąś znakomitą osobistością, lecz teraz zacząłem sobie uświadamiać, że naprawdę nią byłem.

Jednakże w tej chwili zapragnąłem zostać zupełnie sam.

Jak się tak nad tym zastanowić, śmiesznie musiałem wyglądać, udając wielką gwiazdę. Przez lata uczyłem się, jak tego uniknąć i jak uniknąć wycieczki na kozetkę psychoanalityka. Robiłem to na roztańczonych pokładach i w mrocznych dżunglach pośród wysp chmurnych archipelagów, w światach, które rozpościerały się poza naszym własnym niczym nieskończenie długie cienie o zachodzie słońca. Podczas wypraw tak niezwykłych i rozpaczliwych, że ich wspomnienia były krótkotrwałe i jakże łatwo się zacierały. Na Spirali stawiałem czoło zadaniom i niebezpieczeństwom, które nauczyły mnie prawdziwego znaczenia sukcesu - w końcu i ja zostałem zmuszony, by spojrzeć w oczy samemu sobie.

Szybko otworzyłem „The Economist” i zatrzymałem wzrok na końcu artykułu wstępnego.

...najbardziej dramatyczna inowacja w transporcie towarów od czasów wprowadzenia kontenerów w latach sześćdziesiątych. Ste-phen Fisher, dyrektor naczelny i udziałowiec C-Tran, bez wątpienia stanie się multimilionerem, na co w pełni zasługuje. Lecz C-Tran, jak i jego enigmatyczny twórca, wydają się wybiegać o wiele dalej w przyszłość. Z całą pewnością projekt ten sprawi, że męczące problemy związane z transportem międzynarodowym staną się równie nieistotne co wczorajsze granice i że przyczyni się on do ściślejszej integracji Europy Wschodniej, wciąż rozdartej i słabej po postkomunistycznym szoku, z Zachodem, trapionym przez niestabilność i narastający ekstremizm. Jako taki C-Tran może znaleźć poczesne miejsce nie tylko w suchych traktatach ekonomicznych przyszłości, lecz również...

Rozległ się cichy dźwięk, wskazujący, że to moje piętro. Zwinąłem pospiesznie magazyn, nie chcąc, by mnie ktoś przyłapał na czytaniu, i parsknąłem. Boże, Boże - jak mawiał Jyp, mój dobry przyjaciel - a wszystko to z powodu odrobiny nudy! Lecz teraz jest już po wszystkim. Dokonało się. Wepchnąłem plastykową kartę w szczelinę przy drzwiach tak silnie, że omal jej nie zgiąłem.

Odrzuciłem magazyn i sprawdziłem podręczny komputer. Faks i automatyczna sekretarka zapchane były wiadomościami - same gratulacje. Naciskając kilka klawiszy przesłałem je wszystkie do mojego biura dla działu public relations, by wysłali odpowiedzi. Lecz po zakończeniu transmisji na środku ekranu pojawiło się niespodziewanie okno zarezerwowane dla ważnych ostrzeżeń systemowych. Przyjrzałem się z bliska świecącym czerwono pikselom.

*PILNE**

W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZNISZCZENIA SYSTEMU POŁĄCZ PORT W Z PORTEM K

„PILNE**

Połączyć co z czym? Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Byłem pewien, że mój komputer nie ma takich portów, nie wspominając już o możliwościach połączenia ich ze sobą. Żart? Może wirus? Przeczuwałem jakieś ukryte znaczenie, a nawet double entendre. Choć, co było bardziej prawdopodobne, uruchomiłem zbędną procedurę, która przez przypadek nie została usunięta przez programistów z ostatecznej wersji systemu. Dotknąłem ikony OK i ramka zniknęła; lecz ze względu na dużą bezwładność wyświetlaczy ciekłokrystalicznych litery pozostały na ekranie jeszcze przez kilka sekund niczym dogasające ognie. Zatrzasnąłem pokrywę i poszedłem wziąć prysznic.

Prawdę mówiąc, powinienem zapomnieć o tym wszystkim, lecz godzinę później, należycie odświeżony, przebrany i uzbrojony w duży gin z tonikiem, wciąż o tym rozmyślałem - choćby dlatego, że miałem znacznie gorsze rzeczy do przemyślenia, gdybym tylko chciał się nimi zająć. Taras baru hotelowego był pusty - nic dziwnego. Kierownictwo zrobiło, co mogło, dekorując taras marmurem, roślinnością i udrapowanymi markizami, lecz nic nie było w stanie upiększyć położonego tuż obok parkingu i poszarpanego rzędu drzewek iglastych, który stanowił granicę z drugim hotelem. Widok lepszy niż wielopasmowa droga od frontu, lecz nie za bardzo. Pomimo wszystko było tu spokojnie. Przestrzeń parkingu otwierała wielki pas niczym nie przysłoniętego nieba. Po dniach spędzonych w centrum wystawowym widok ten cudownie uśmierzył moją klaustrofobic. Zamówiłem kolejny gin z tonikiem i rozsiadłem się wygodnie, by go podziwiać.

Ponad karłowatymi drzewkami nadciągały strome ściany chmur płonące bielą, przetykane ciemną szarością - wolne od dymów ludzkiej głupoty. W rześkim powietrzu wczesnej jesieni, wciąż jeszcze ogrzewanym promieniami zachodzącego słońca, na tle jednego z tych ciemniejszych lazurów, które przyciągają oko do nieskończoności, chmury te zdawały się wyraźne i solidne. Często zdarza się znaleźć na niebie różne wzory, ten jednakże był wyraźny niczym obraz. Chmury po obu stronach przemieniły się w strome, skaliste ściany - wyższe po prawej - połączone prążkowanym zboczem wznoszącym się do szczytu. Można by ulec złudzeniu, że ma się przed oczami szeroką drogę wijącą się między wysokimi urwiskami, aż do grani wielkiej górskiej przełę-czy. Ponad nią, niczym wartownik, wznosił się szczyt białej wieży. Gasnące słońce zalało wieżę i ścieżkę ognistym różem. Dramatyczna dekoracja pasująca jak ulał do wielkiego dramatu, filmu albo opery, przyszło mi do głowy; choć to Natura i Przypadek stworzyły ją w przeciągu minut i równie szybko nie pozostanie po niej nawet ślad.

Przypomniałem sobie, że teraz będę mógł wymknąć się na przynajmniej kilkudniową wspinaczkę, choć trudno będzie znaleźć coś równie dziewiczego, nieskażonego przez cywilizację. Kilka dni? Mógłbym spędzić w ten sposób resztę życia. Przecież odniosłem sukces.

Rozwinąłem naszą firmę transportową na tyle skutecznie, że gdy Barry odszedł wcześniej na emeryturę, krok od zastępcy do dyrektora naczelnego był niemalże automatyczny, byłem wciąż młody. Teraz jednakże Dave, mój przyjaciel i zastępca, zarządza wszystkim lepiej niż ja kiedykolwiek to robiłem. I kimże jestem? Figurantem. A przecież nie chce mnie wygryźć. Mimo lekceważących kpin, zawsze ulegał mi we wszystkim, czym zechciałem się zainteresować, aż czasami stawało się to przyczyną mego zakłopotania. Lecz gdziekolwiek spojrzałem, odkrywałem jego dłoń pewnie trzymającą ster, kierującą całym przedsiębiorstwem z radosną autokracją, którą odziedziczył po swoich przodkach, zachod-nioafrykańskich wodzach, i włączaj ąc w ten interes całą swoją dużą rodzinę. Był wszystkim, czym ja próbowałem być, i więcej: moje rozwiązania były dobre, jego były lepsze i zaczynałem rozumieć, dlaczego Barry zrezygnował. Przecież ja ledwo co przekroczyłem czterdziestkę, byłem w dobrej formie i lubiłem moją pracę - ostatecznie cóż więcej miałem kochać? Przez lata rodziły się w mojej głowie idee, jak nasza firma powinna działać naprawdę, szalone idee w większości, lecz zacząłem się nimi bawić i...

I niespodziewanie C-Tran stało się rzeczywistością w siedemnastu krajach, gotowe do uruchomienia w dziesięciu innych, z programem gwałtownej ekspansji, według którego sieć rozciągnie się daleko poza Europę i oplecie cały świat. Ale nie za moim udziałem. C-Tran przerosło mnie i moją wizję, przerosło władzę jakiegokolwiek człowieka. Musiałem jedynie udzielać wywiadów, przewodniczyć osobliwym zebraniom konsorcjum i zagarniać pieniądze obiema rękami. Oto mój sukces, jeden potężny skok, ze stanowiska sternika ponownie na figuranta. Żadne miliony nie dadzą mi takiej satysfakcji, jaką dał mi worek pełen wytartych gwinei, moidores, reales i miękkich hiszpańskich uncji, zdobyty ciężką pracą zysk z mojej pierwszej podróży handlowej po tych niezwykłych, niezmierzonych oceanach, które przepływają mię-dzy światami Spirali. Było to dwa lata temu. Piętrzące się wokce trudności związane z nowym systemem transportowym przygniotły mnie i uciekłem zdesperowany, przekroczyłem granicę, i znalazłem starych przyjaciół, kapitana, załogę i wreszcie towary, którymi handlowałem między jednym niezwykłym portem a drugim. Potem, prawie rok później, zrobiłem to samo. Tym razem, jako kapitan, wyruszyłem w dłuższą drogę. Dłuższą, bardziej niebezpieczną i, jak to często się zdarza, mniej dochodową, lecz to był dopiero początek.

W przeszłości dwukrotnie zdecydowałem się szukać Spirali, raz przez przypadek i ciekawość, raz w potrzebie. Teraz byłem wleczony z siłą, która rozdzierała mnie na dwoje. Po cóż miałbym żyć, tkwiąc w Jądrze niczym robak w jabłku, gdy tam otwiera się przede mną wszechświat nieskończonych możliwości? Przy dzikich, wyrazistych kolorach Spirali Jądro wydawało się blade i bez życia. Jednakże znałem ten świat i potrafiłem go kontrolować - na tyle, na ile ludzie są w stanie to robić - lepiej niż większość z nich. A Spirala w przedziwny sposób potęgowała zarówno zalety jak wady. Postanowiłem, że lepiej zrobię, rozwiązując moje problemy tu, w Jądrze, gdyż na Spirali mogą podnieść głowy i zniszczyć mnie.

I tak wiedziałem, co jest najgorsze. Tu czy tam, w Jądrze czy na Spirali, byłem samotny. Uwolniłem się od głupoty, poczucia winy i pustki minionego życia. Postanowiłem zacząć wszystko od nowa, poznać prawdziwych przyjaciół, związać się z kimś, nawet ożenić, lecz przekroczyłem już czterdziestkę. Kłamali mówiąc, że nie wyglądam na tyle; wyglądałem - od środka. Poza tym przyzwyczaiłem się żyć moją pracą, a nawet z nią jeść i spać. Nie był to zbyt dobry początek, w dodatku Spirala weszła mi w drogę. Jakże mógłbym wytłumaczyć się z takiego podwójnego życia? Lub wplątać w to jakąkolwiek kobietę, którą znałem? Claire i Jacąuie tego doświadczyły. Obie odsunęły się od tego i ode mnie. Dzisiaj, bez wątpienia, nie pamiętały już niczego, tak było z większością ludzi. Tam, na Spirali, były kobiety, mnóstwo, lecz trwałe związki należały do rzadkości ze względu na nieustanną walkę przestrzeni i czasu; zbyt długi postój oznaczał utratę pamięci i ponowne ugrzęźnięcie w nieciekawej śmiertelności.

Opróżniłem szklankę ze złością, resztki były gorzkie. Zapatrzyłem się w chmury, w tę wielką, nierealną barierę i zapragnąłem uciec tam, zapragnąłem mocno jak nigdy dotąd, móc pobiec w górę i dalej, przez przełęcz, w dziką błękitną dal i zgubić w nieskończoności moją niespokojną jaźń.

Kelner postawił kolejną szklankę, choć nie mogłem sobie przypomnieć, bym ją zamawiał. Nie dotknąłem jej jednak, bo-wiem gdy się odwróciłem, żeby przeczytać rachunek z baru, uchwyciłem kątem oka jakiś ruch, plamę bieli, jak gdyby te niewyrośnięte drzewa oddarły fragment chmury. Gdy skupiłem wzrok, mój umysł zamglił się. To był koń, do tego wyglądał na bardzo dużego. Szary... to znaczy czysto, oślepiająco biały - stał po prostu, bez jeźdźca lub stajennego, lub kogokolwiek w zasięgu wzroku. Osiodłany, nie spętany, nie przywiązany, stał z opuszczoną głową i skubał spokojnie mizerną kępę trawy pod drzewami.

Ponownie rozejrzałem się wokoło; naprawdę nikogo nie było w pobliżu. Zwierzę musiało się zabłąkać, najprawdopodobniej z targów. Dzięki Bogu nasza agencja zdecydowała się na znaną grupę taneczną i naprawdę imponujące efekty audio-wizualne. Przez ostatnich kilka tygodni widziałem, jak inni ściągają wszystko, co mogą: od striptizerek po hipopotamy. Tak czy inaczej, pomyślałem zaniepokojony, ktoś powinien coś z nim zrobić, nim biedak wejdzie na Autobahn albo napotka na swej drodze jednego z parkingowych demonów prędkości. Lubię konie. Chwyciłem kilka kostek cukru ze stojącej na stole miseczki, przeskoczyłem przez balustradę i ruszyłem z udawanym spokojem po asfalcie, starając się nie zaniepokoić go.

Niepotrzebnie się starałem. Koń spojrzał w górę, dostrzegł mnie, potrząsnął delikatnie łbem i po prostu stał tam, jakby czekał.

- Jesteś dużym koniem, prawda? - powiedziałem spokojnie. Im bliżej podchodziłem, tym stawał się większy, nie gruby jak koń pociągowy czy perszeron, lecz wysoki i masywny niczym koń do polowań z gończymi. Nie potrafiłem określić jakiej jest rasy; w jego długiej głowie nie było nic z araba lub lipicanera. Rząd również był niezwykły: mocny, bogato zdobiony, siodło z wysokimi łękami, lecz nie w kowbojskim stylu, bardziej orientalne, jeśli w ogóle można to było do czegoś przyrównać. Odwinąłem z papierków kostki cukru i podałem mu je na dłoni. Koń powąchał je, wziął delikatnie do pyska, po czym pozwolił poklepać się po rozluźnionej szyi i barku. Widać było, że jest dobrze żywiony i starannie czyszczony. Zwierzę nagle rozejrzało się wokoło i parsknęło, jakby mówiąc: A zatem - na co czekasz? Nie był zbłąkanym zwierzęciem lub nowym chwytem reklamowym. Roztaczał wokół siebie aurę Spirali - aurę magii i tajemniczości. Zdawałem sobie sprawę, że Spirala może być niezwykle niebezpiecznym miejscem, lecz było mi wszystko jedno. Sprawdziłem popręg - był mocno dociągnięty. Chwyciłem za kulę, postawiłem nogę na betonowym krawężniku, drugą włożyłem w strzemię, podciągnąłem się w górę i znalazłem się w siodle. Niemalże od razu trafiłem stopą w drugie strzemię; przyszło mi do głowy, że koń był przeznaczony właśnie dla mnie. Gdy tylko poczuł mój ciężar, wielki koń zarżał cicho, zawrócił i ruszył galopem w stronę szpaleru drzew.

Schyliłem się, gdy listowie rzuciło się w moją stronę i sięgnąłem gorączkowo po wodze; były owinięte wokół kuli. Jednakże nim zdążyłem je ściągnąć, przelecieliśmy wśród drzew i delikatny odgłos kopyt na suchej trawie zmienił się. Nie przeszedł w przytępione uderzenia o asfalt - zamiast tego, gdy wielka bestia przeszła z galopu w cwał, ziemia rozbębniła się, a kamienie zagrzechotały. Spojrzałem w dół - i omal nie spadłem. Ziemia pod nie znającymi znużenia kopytami zniknęła, zagubiona w płynnej, szarej mgle, która otuliła nas niespodziewanie. Mogło by się zdawać, że się prawie nie poruszamy, że pędzimy w miejscu i tylko mgła przepływa wokół nas. Jakby uderzenia kopyt sprawiały, że nabiera na chwilę twardości, tylko po to, by roztopić się po naszym przejściu. Lecz gdy stanąłem w strzemionach i rozejrzałem się wokoło, mogłem wyczuć coś jeszcze; teren wznosił się, a my wspinaliśmy się szybko coraz wyżej i wyżej. Wtem, niespodziewanie, rozbłysła wokół nas jasność i otworzyła się wolna przestrzeń. Oślepiony, nie przestając mrugać oczami, patrzyłem na majaczące powyżej cienie. Czy to wciąż chmury? Jednakże zmuszony byłem odwrócić głowę i spojrzeć ponownie w dół. Nogi wysunęły mi się ze strzemion i z całych sił chwyciłem za kulę siodła.

Podłoże było już wystarczająco solidne. Moim oczom ukazała się nierówna ścieżka jasnoszarych kamieni i zakurzona ziemia z rozrzuconym gdzieniegdzie białym kwarcem. Tuż obok opadających z łoskotem kopyt teren obniżał się gwałtownie, a potrącone kamyki odbijając się spadały w dół turni w przyprawiającą o zawrót głowy pustkę, otchłań, której nie mogłem ogarnąć. Gładka mgła otulała ścianę urwiska niczym jezioro mleka. Tyle że nie była to mgła, bowiem biel rozciągała się od turni aż po nieskończenie odległy lazur nieba; była to chmura, a my znajdowaliśmy się ponad nią, wspinając się po stoku. Otchłań wyciągała po mnie pazury, ręce pokrywał mi pot, lecz trzymałem się kurczowo siodła i litanii wspinaczy: że wysokość nie ma znaczenia, że można przeżyć upadek z tysiąca stóp, a zostać zabitym przez dziesięć. Oddychając z trudem, zmusiłem się, by usiąść prosto i podnieść głowę. Wzrok przystosował się, lecz wiedziałem już, co zobaczę: ten sam krajobraz, te same kamienne ściany i drogę, która prowadziła na przełęcz położoną nie więcej niż kilkaset stóp wyżej drogę, którą tak bardzo chciałem pójść, zagłębiły się we mnie lodowate ostrza podniecenia wzmocnione przelotnym uczuciem lęku. Przenikliwy wiatr tchnął świeżością, wymiótł zanieczyszczony miejski oddech z moich płuc i napełnił je na powrót życiem. Powietrze było stokroć bardziej odświeżające niż najzimniejszy, najtęższy gin. Odrzuciłem strach przed otchłanią, wsunąłem mocniej stopy w zdobione, metalowe strzemiona i przycisnąłem lekko kolana do boków konia, łapiąc ich rytm, sadowiąc się wygodnie w siodle, ciesząc się siłą zwierzęcia, czyniąc ją swoją własną. Ująłem zakończone małymi, srebrnymi stożkami wodze i poczułem natychmiastową reakcję ogiera, który uznał moją władzę. Tego właśnie chciałem, prawda? Nie przejmowałem się tym, co czeka mnie na przełęczy, tak bardzo chciałem zobaczyć drugą stronę.

Droga była nierówna, lecz piękne zwierzę nigdy nie zmyliło kroku, nie wspominając już o potknięciu. Stawiane pewnie kopyta krzesały iskry na kwarcu, uprząż dzwoniła i brzęczała, a grzywa powiewała na wietrze niczym chorągiew. Uświadomiłem sobie, że śmieję się na głos z szaleńczą przyjemnością. Na ostatnim wzniesieniu przed grzbietem ścieżka oddalała się od urwiska; ścisnąłem konia piętami i delikatnie ściągnąłem wodze, chcąc skłonić go do biegu. Niepotrzebnie; koń cwałował w górę zbocza jakby było to ostatnie dwieście metrów gonitwy. Po prostu wzlecieiismy w górę i przez grzbiet, na ścieżkę, która biegła po drugiej stronie. Mijając przełęcz, usłyszałem gdzieś z wysoka natarczywe dzwonienie pojedynczego dzwonu. Wysoka, smukła wieża pasowała do tego krajobrazu, stała na turni oddalonej ściany, wysoko ponad nami; stamtąd dochodził dźwięk; a skądś poniżej nas nadeszła basowa odpowiedź innego dzwonu.

To, co zobaczyłem w dali, sparaliżowało mnie. Stok góry ponownie opadał, już nie tak stromo, lecz ścieżka nie zmierzała w tamtym kierunku. Biegła równo wzdłuż turni, okrążając krzywiznę zbocza, a w oddali lśniło morze. Koń posuwał się naprzód równie pewnie, co przedtem, jakby śpieszył się na jakieś pilne spotkanie; reagował na dotyk, lecz wyglądało, że nie potrzebuje go prawie wcale. Jadąc niemalże automatycznie, starałem się przebić wzrokiem przez chmury, szukając wskazówek dokąd zmierzamy. Nowe kształty rozdarły ich powłokę, kolejne szczyty wznoszące się w postrzępionym rzędzie smoczych zębów. Znajdowaliśmy się pośrodku górskiego łańcucha; lecz bliżej, znacznie bliżej i niżej coś jeszcze wypiętrzało się w górę. Tajemniczy szpic, który ledwie dotykał dachu chmur, zbyt cienki i delikatny, by być kolejnym szczytem, do tego zbyt regularny. Kiedy podążaliśmy ścieżką wzdłuż urwiska, obraz rozdwoił się; to były dwie wieże, blisko siebie, równoległe, tej samej wysokości - identyczne. W ja-kiś sposób niematerialne, mimo iż rzucały wyraźne cienie na oślepiającą biel.

Wtedy coś poruszyło się na granicy mojego widzenia, kolejny cień. Tyle że ten znajdował się poniżej chmur, płynął przez nie niczym ryba, poruszając się równolegle do ścieżki. Całe szczęście, że go spostrzegłem, gdyż mogłem nie mieć tego ostrzeżenia. Wynurzył się z niepokojącą gwałtownością, niczym wieloryb, i zaczął się szybko wznosić. Wybałuszyłem oczy. Był to statek powietrzny, sterowiec, lecz niepodobny do niczego, co widziałem na zdjęciach, bardziej smukły i opływowy niż „Hindenburg” lub inny zeppelin. Jego biały kadłub składał się jedynie z dziewięciu lub dziesięciu segmentów zakończonych żebrowanym ogonem zbudowanym z kwadratowych sekcji niczym olbrzymi skrzynkowy latawiec. Silniki napędowe buchały wyraźnymi, małymi kłębami dymu, a mimo to osiągał imponującą prędkość, wyprzedzał nas z łatwością. Zawieszone poniżej gondole również miały opływowe kształty i wyglądały na przestronne. Prymitywne? Chyba nie. Zacząłem patrzeć na ten statek jak na przykład alternatywnej technologii - wyrafinowany projekt o prostych zasadach działania. Z pewnością była to piękna maszyna, równie funkcjonalna co statek wikingów. Zbliżyła się szybko i usłyszałem ciche, przerywane sapanie - z pewnością jakiś rodzaj maszyny parowej, pomyślałem. Uniosłem się w strzemionach, by pomachać...

Coś przemknęło mi ze świstem obok głowy. Nie był to owad, z całą pewnością. Pochyliłem się, drżąc cały. Zbocze powyżej eksplodowało deszczem kurzu i kamieni. Gapiłem się jak idiota; tego, że będą do mnie strzelali, spodziewałem się najmniej. Spróbowałem pomachać raz jeszcze, by pokazać, że nie jestem uzbrojony; rozległ się kolejny głośny trzask i tym razem ścieżka podskoczyła i bryznęła kamieniami. Przylgnąłem do szyi konia, wbiłem pięty w jego boki i zatęskniłem, co ciekawe, za ostrogami. Nie były potrzebne. Mój wierzchowiec runął cwałem, po prostu pofrunęliśmy. Następna eksplozja była nierówna, a powietrze zabrzęczało niczym rój pszczół. Więcej niż jeden strzał; aż tyle czasu zajęło mi zarejestrowanie tego faktu. Salwa. Oznacza to wyszkolonych ludzi. Jacyś żołnierze strzelali do mnie, nie sprawdziwszy, kim jestem, bez ostrzeżenia. Nawet nie czekali; mogli przecież podlecieć znacznie bliżej i upewnić się. Lecz oddali salwę, gdy tylko znalazłem się w ich zasięgu. Bali się, czy co? Jednego mężczyzny, który nie mógł mieć przy sobie niczego większego niż pistolet? To wszystko nie miało żadnego sensu.

Jednakże nie dawali za wygraną. Podobny do rekina cień prześlizgnął się nad ścieżką przede mną, bardzo blisko góry.

Uniosłem wzrok, spróbowałem dawać sygnały i zorientowałem się, że patrzę prosto na posępny błysk luf wystających z obu gondoli. Zaskowyczałem i rozpłaszczyłem się w siodle; zniknęli w smudze pomarańczowego ognia; ziemia i skały rozprysnęły się wokół nas - za nami! Mknęliśmy zbyt szybko. Statek omal nie roztrzaskał się o górę, puls silników przeszedł niespodziewanie w ryk i nagle w powietrzu znalazło się pełno pyłu wodnego, gdy wyrzucili balast. Nos statku wzniósł się do góry, w bok, obrócili się gwałtownie; silniki ponownie zaryczały i zakrztusiły się. Wyobraziłem sobie ludzi w gondolach, potykających się, przewracających i zsuwających z impetem w jeden róg. Skrzywiłem się mściwie; nie zobaczyłem ani jednej twarzy, lecz znienawidziłem ich, a to dlatego, że strzelali do mnie.

Statek wyrównywał już lot i z sapaniem oddalał się wielkim łukiem od zbocza, gotów uderzyć we mnie od przodu. Poklepałem końską szyję i poczułem przypływ gniewu, który przyprawił mnie o mdłości. Zdałem sobie sprawę, że szybkość nie zdoła nas ocalić; potrzebowaliśmy osłony. Nie mogłem sobie przypomnieć niczego, co mogło by się przydać na tej biegnącej w górę ścieżce, nie byłem też pewien, czy zdołam zawrócić tę wielką bestię. Przy tej prędkości już samo ściągnięcie cugli mogłoby strącić nas w dół zbocza lub wywołać takie zamieszanie, że dopadliby nas jak siedzące kaczki. Wtem, w oddali, tuż za zakrętem, wyłoniły się dwa olbrzymie kamienie górujące nad ścieżką niczym towar drugiego gatunku z fabryki Stonehenge. Najlepsze, co może być - mógłbym się założyć, że jedyne. Trzasnąłem wodzami i syknąłem:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin