- Wydawało mi się, że więcej.
- Chyba nie.
— O, Boże.Przytuliłem ją mocno.
- Dobrze, już dobrze, są zamknięte.
— Uf! — westchnęła.Spike zaczął warczeć.
— Może poszczuć go na nie?
- Nie, nie, nie chce, żeby się do nich zbliżał. Są obrzydliwe. Zabierz j.stamtąd, Alex! Zadzwoń po Morelanda. Mogę je znieść, kiedy są w klatkachale tak...
Pierwsza przybiegła Gladys.
— Insekty? — spytała.
— Ogromne — powiedziała Robin. — Gdzie jest doktor Bili?
— Musiały przyjść z zoo. Nigdy jeszcze nie mieliśmy czegoś takiego.
— Gdzie on jest, Gladys?
- Idzie tutaj. Gdzie one są?Wskazałem łazienkę.Skrzywiła się.
- Nie znoszę robactwa. Małe to, ale takie obrzydliwe.
— Gdyby przynajmniej były małe — powiedziała Robin.
— Nie boisz się tu pracować? — spytałem.
— Ze względu na zoo? Nie. Nigdy tam nie wchodzę- W zoo bywajątylko doktor Bili i Ben.
- Jakoś udało się tym stworom wydostać stamtąd.
— Nigdy jeszcze nie mieliśmy czegoś takiego — powtórzyła.
Za drzwiami rozległy się syki. Wyobraziłem sobie, jak te stwory przegryzają drzwi. A może chowają się w rurach? Gdzież, u diabła, jest Moreland?
- Widzieliście jak wyglądały? — spytała Gladys.
— Jak gigantyczne karaluchy — odpowiedziała Robin.
- Syczące karaluchy z Madagaskaru — przypomniało mi się nagle.
— Nienawidzę karaluchów — powiedziała Gladys. — Na szczęście n*Aruk klimat jest taki suchy, że nie mamy żadnego robactwa.
- A więc przywlekliśmy je z kontynentu — mruknąłem.
— Kuchnie utrzymuję w idealnej czystości. Na innych wyspach liwfc*mają pełno różnego robactwa i muszą ciągle spryskiwać pomieszczeni*-Insekty roznoszą choroby — oczywiście nie te doktora Billa.
— To rzeczywiście pociecha — powiedziałem.
Usłyszeliśmy trzask drzwi i do apartamentu wpadł Moreland, nios* wielką mahoniową skrzynkę z mosiężnym uchwytem. Rozejrzał się dooko*
— Nie rozumiem, w jaki sposób... czy zauważyliście, jaki to gatunet-
- Syczące karaluchy z Madagaskaru — odparłem.^_ Nie zrobiłyby wam krzywdy.
__ Są w środku.
Moreland podszedł do drzwi łazienki.
__ Ostrożnie — powiedziała Robin. — Żeby stamtąd nie wyszły.
__- Wszystko w porządku, moja droga. — Powoli nacisnął klamkę i wyjął t z kieszeni -- kawałek ciasta czekoladowego, które zgniótł w kulkę. fiwałtownie otworzył drzwi, wrzucił przynętę, zamknął drzwi i czekał.
po kilku sekundach znów je otworzył i zajrzał do środka. Skinął głową, ^tworzył drzwi szerzej i wśliznął się do łazienki.
__ Moje świeżutkie ciasto czekoladowe — westchnęła Gladys.
Słychać było, jak w łazience Moreland przemawiał do nich pieszczotliwie.
po chwili wyszedł, niosąc mahoniową skrzynkę. Palce umazane miał czekoladą. Na podłodze pozostały okruchy ciasta.
Ze skrzynki dochodziło głośne stukanie.
I syki.
— Na pewno złapałeś wszystkie? — zapytała Robin.
— Tak, moja droga.
— Nie złożyły żadnych jajek?
— Nie, moja droga — powiedział, uśmiechając się do niej. — Wszystkow porządku.
Zabrzmiało to tak protekcjonalnie, że poczułem, jak ogarnia mnie złość.
- Wcale nie jest w porządku, Bili — powiedziałem. — Czy możeszwytłumaczyć, w jaki sposób tu się dostały?
— Ja... nie wiem... Przepraszam. Jest mi bardzo przykro. Przepraszam was.
- Czy na pewno pochodzą z zoo?
— Na Aruk nie ma...
- A więc, jak się stamtąd wydostały?
— Przypuszczam, że ktoś nie zasunął pokrywy.
- CoŚ takiego zdarzyło się po raz pierwszy — wtrąciła Gladys.
— Zawsze jest kiedyś ten pierwszy raz — powiedziałem.
Moreland szarpnął dolną wargę, potarł mięsisty nos. Zamrugał oczyma.
— Pewnie to moja wina...
- Nie szkodzi — powiedziała Robin, ściskając mnie za rękę. — Już powszystkim.
— Tak mi przykro, moja droga. Może przywabił je zapach jedzenia dlaPsa...
— Jeżeli szukały jedzenia, dlaczego nie poszły do kuchni?
- Bo w kuchni utrzymuje idealną czystość i dokładnie ją zamykam —P°wiedziała Gladys. — Nie ma tam nawet much.
—• Zamknęliśmy drzwi na klucz — powiedziałem. — A jedzenie dla psa st w plastikowych, hermetycznych torbach. Jak mogły tu wejść, Bili?
"odszedł do drzwi, otworzył je i zaniknął kilka razy, ukląkł i pomacał ** wzdłuż progu.
122
123
zbychuk2