Howatch Susan - Bogaci są różni 02 - Grzechy ojcow.pdf

(2565 KB) Pobierz
Susan Howartch
Susan Howartch
Grzechy ojców cz.1
Część pierwsza
Sam 1949 Rozdział pierwszy 1 Owej burzliwej wiosny 1949 roku - wkrótce po moim
powrocie z Niemiec - szef zaproponował mi, bym ożenił się z jego córką. Było to, jak sobie
od razu uświadomiłem, wydarzenie bez precedensu. Wchodziłem już w wiek średni i
bynajmniej nie chowałem się pod kloszem, ale jeszcze nigdy nie oświadczał mi się
potencjalny teść, na dodatek bez wiedzy i zgody przyszłej panny młodej. Na moment
odebrało mi mowę. - No! - rzucił zachęcająco Korneliusz, zanim milczenie zaczęło ciążyć
nam obu. - Co powiesz? Wiedziałem dokładnie, co mam ochotę powiedzieć. Niemcy mają
specjalny zwrot na takie oka- zje: "ohne mich". W podróży słyszałem go wielokrotnie. "Beze
mnie". "Na mnie nie licz". Te cierpkie słowa stały się dla mnie symbolem wyczerpania i
braku złudzeń powojennej Europy. - Ohne mich! - powiedziałem odruchowo. Byłem zbyt
zaskoczony, żeby bawić się w dyploma- cję. Na szczęście Korneliusz nie zna niemieckiego.
Spojrzał na mnie tępo, a ja zdałem sobie sprawę, że zyskałem kilka cennych sekund, i
błyskawicznie wykorzystałem ten czas, by się pozbierać. - Słucham? - zapytał chłodno. - To
znaczy: "Cóż za kusząca propozycja!" - odparłem pewnie i obdarzyłem go moim najser-
deczniejszym uśmiechem. Dwadzieścia trzy lata w banku inwestycyjnym na Wall Street
rozwinęły we mnie, być może nadmiernie, umiejętność radzenia sobie w podbramkowych
sytuacjach. Siedzieliśmy w jego służbowym gabinecie. Za przeszklonymi drzwiami ukośne
promienie popo- łudniowego słońca wlewały się na patio. Bank, potężny relikt
dziewiętnastego wieku w stylu renesan- sowym, stał przy Willow Street numer 1, tuż obok
skrzyżowania z Wall Street, lecz schowane na ty- łach budynku biuro głównego udziałowca
równie dobrze mogło się znajdować o setki mil od hałaśli- wych ulic centrum Manhattanu.
Okryta kwieciem magnolia przywodziła mi na myśl inne, bezpowrot- nie utracone lata - letnie
miesiące w Maine, w posiadłości, gdzie mój ojciec był głównym ogrodnikiem. Piękno
kwiatów magnolii stało się dla mnie nagle nie do zniesienia. Musiałem odwrócić wzrok, ale
kiedy rozejrzałem się po pokoju, zobaczyłem ponure meble, jaskrawy, utrzymany w
podstawowych barwach obraz nad kominkiem, a za biurkiem drobnego niespokojnego
mężczyznę w dyrektorskim fo- telu. - Zrobisz to, Sam? - zdawać się mogło, że za chwilę
zemdleje z ulgi. - Mogę na ciebie liczyć? Pomyślałem o wszystkich przeszłych sytuacjach, w
których zadawał mi te same pytania, a kiedy ponad jego ramieniem znów spojrzałem na patio,
nie zobaczyłem już magnolii, lecz wysoką ceglaną ścianę, czarną od miejskiej sadzy, i
zamurowane dawno temu przejście, ongiś prowadzące na Willow Street. - Nie tak prędko! -
zaprotestowałem ze śmiechem. - To zbyt uroczysta chwila, abyś mnie poga- niał. Nie co dzień
się zdarza, że zatwardziały czterdziestojednoletni kawaler otrzymuje od szefa tak zaskakującą
ofertę... - Sam, ja wiem, po prostu wiem, że to jedyne wyjście. - ...i nie sądź, że cię nie
rozumiem i nie współczuję ci. Mieć osiemnastoletnią córkę, która właś- nie próbowała
romantycznej ucieczki z plażowym fagasem, to gehenna. Ale jako jeden z twoich naj-
starszych przyjaciół i z pewnością najbardziej lojalny współpracownik, czuję się w
obowiązku zazna- czyć, że mogę być nie najlepszym kandydatem do roli twego zięcia.
Oczywiście doceniam ten niesły- chany komplement, jakim mnie obdarzasz... - Och, na
miłość boską! - zdenerwował się Korneliusz - bądźmy ze sobą szczerzy! Co ma zrobić ojciec
pięknej córki, która odziedziczy po nim fortunę? Jeżeli czuje choć szczyptę
odpowiedzialności moralnej, powinien wydać ją za mąż za kogoś, komu może zaufać, zanim
jakiś przeklęty żigolak zmarnuje jej życie! - Tak, ale... - Problem polega na tym, że ludzi,
którym ufam, jest bardzo niewielu. W gruncie rzeczy na sto procent ufam dziś jedynie trzem
facetom, z którymi się przyjaźniłem, jeszcze zanim Paul zostawił mi cały swój majątek. A
ponieważ Jake jest żonaty, a Kevin to odmieniec, pozostajesz ty. Do diabła, Sam, nie
rozumiem, dlaczego dajesz się prosić! Od lat powtarzasz, że chciałbyś się ożenić, a doskona-
1
le zdajesz sobie sprawę, że dołożę starań, aby to małżeństwo ci się opłaciło, i to pod wieloma
wzglę- dami. O co ci chodzi, na litość boską? Istniało kilka powodów, które mógłbym
wymienić, lecz jakakolwiek próba szczerej odpowiedzi zaowocowałaby tylko przedłużeniem
rozmowy, a zdążyłem się już zorientować, że trzeba ją natych- miast zakończyć. Korneliusz
potrzebował czasu, żeby się uspokoić. Najwyraźniej po eskapadzie Vic- ky wpadł w panikę,
jeśli wszakże dam mu szansę na odzyskanie równowagi, wkrótce sam dojdzie do wniosku, że
najlepiej będzie zapomnieć o tych wariackich matrymonialnych rojeniach. Odchrząkną- łem,
niechętnie postanowiwszy zataić prawdę i wyłgać się z kłopotu. - Nie widzę problemu -
powiedziałem uspokajająco. - Taką okazję szkoda byłoby przepuścić, ale chyba dasz mi parę
dni, żebym oswoił się z tą myślą? Jestem człowiekiem, a nie robotem zapro- gramowanym
tak, by reagował we właściwy sposób, kiedy ktoś naciśnie odpowiedni guzik! - No wiesz,
Sam! Nigdy nie traktowałem cię jak robota. I mam nadzieję, że ty nie uważasz mnie za
szalonego naukowca, którego korci naciskanie nieodpowiednich guzików! Spojrzał na mnie z
chłopięcym uśmiechem, jednym z najbardziej uwodzicielskich w jego reper- tuarze, który
nadawał mu całkowicie niewinny wygląd, po czym sprężyście zerwał się z fotela i wy-
ciągnął rękę. Szare oczy błyszczały mu ze wzruszenia. - Stokrotne dzięki, Sam! - oznajmił. -
Byłem pewien, że mnie nie zawiedziesz. Zanim zdążyliśmy uścisnąć sobie dłonie, rozdzwonił
się biały telefon na biurku, przez który łą- czono rozmowy na jego prywatnej linii. - To na
pewno Alicja - Korneliusz w mgnieniu oka był znów równie spięty jak przedtem. - Mó- wiła,
że da mi znać, jeśli Vicky tknie choć trochę jedzenia z tacy, którą zostawia się jej pod
drzwiami. Pozwolisz, że cię przeproszę... Uciekłem. 2 Niełatwo się pracuje u kogoś, kto jest
twoim rówieśnikiem. Nie jest też łatwo pracować u swo- jego najlepszego przyjaciela,
zwłaszcza gdy ta przyjaźń trwa od dwudziestu czterech lat. Korneliusz i ja, dziś obaj po
czterdziestce, spotkaliśmy się po raz pierwszy w roku 1925, kiedy mieliśmy po sie-
demnaście lat. Później związała nas wspólna praca, ale cóż za paradoks: bank zbliżył nas do
siebie, a równocześnie stworzył między nami przepaść. Spędziliśmy w nim razem szmat
życia, ponieważ jed- nak to Korneliusz był szefem, nigdy nie stykaliśmy się na równej
płaszczyźnie. Żywiłem dla niego sza- cunek i nasze stosunki układały się harmonijnie, lecz
czasem (w końcu jestem tylko człowiekiem) mi- mo woli złościła mnie myśl o mojej
podrzędnej pozycji, a już nigdy nie czułem się bardziej rozgory- czony niż tego dnia, gdy
Korneliusz próbował mnie skłonić do małżeństwa z Vicky. Poznaliśmy się za sprawą wuja
Korneliusza, Paula Van Zale'a. Był to szalenie bogaty i potężny człowiek, który posiadał
własny bank inwestycyjny na Wall Street, piękną reprezentacyjną żonę, nie- ruchomości przy
Piątej Alei w Nowym Jorku i letnią rezydencję w Bar Harbor w stanie Maine. W okresie gdy
dorastałem, Paul wywarł na mnie niezatarty wpływ. Byłem synem niemieckich imigrantów;
ojciec pracował jako ogrodnik, matka jako gosposia, oboje zaś opiekowali się posiadłością
Paula w czasie długich miesięcy dzielących jego wizyty. Ponie- waż byłem tylko synem jego
służących, nie spodziewałem się nawet, że w ogóle zwróci na mnie uwa- gę, kiedy latem
pojawił się w Bar Harbor. Jednakże gdy skończyłem siedemnaście lat, zaprosił mnie do siebie
na wakacje. Miałem być jednym z trzech towarzyszy, jakich wybrał dla swojego ciotecznego
wnuka z Ohio, który miał go odwiedzić tego lata. Korneliusz był jego jedynym krewnym płci
męskiej. Nie mając własnych synów, Paul doszedł do wniosku, iż najwyższy czas się
przekonać, czy chłopak ma dość silny charakter, by udźwignąć ciężar fortuny Van Zale'ów i
w przyszłości przejąć po nim bank. Z początku Korneliusz był dla mnie niewiadomą,
podobnie jak dwaj pozostali. Wybrany przez Paula kwartet protegowanych robił dziwaczne
wrażenie, a chociaż wszyscy byliśmy w tym samym wieku - mieliśmy po siedemnaście lat -
poza tym nic nas nie łączyło. Kevin Daly był synem bogatego polityka pochodzenia
irlandzkiego i uczęszczał do ekskluzywnej szkoły, którą od mojego liceum w Bar Harbor
dzieliła przepaść. Jake Reischman pochodził z niemiecko-żydowskiej elity Nowego Jorku i
mieszkał w pałacu przy Piątej Alei, którego ja, wychowany w pawilonie pod bramą
2
posiadłości Van Zale'a, nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. Kevin wydawał się nazbyt
ekstrawertyczny i pewny siebie, Jake - niewiarygodnie ugrzeczniony i przemądrzały. W ich
obecności dotkliwie odczuwałem niższość swojej pozycji towarzyskiej i gdyby nie fakt, że
Korneliusz był przez nich jeszcze bardziej zahukany niż ja, zapewne odrzuciłbym bajeczną
szansę na awans społeczny, którą podsunął mi Paul, i z rozpaczy uciekłbym do domku przy
bramie. Jednakże w krótkim czasie Paul zdołał nas ze sobą oswoić. Pod koniec lata zgodnie
czciliśmy go jak boga i wszyscy bez wyjątku pragnęliśmy odnieść w życiu równie
oszałamiający sukces. Kiedy w 1926 roku ponownie zwołał swoich czterech pupili, wszyscy z
podnieceniem oczekiwali spotkania. Niestety, nasz zjazd nie trwał długo. Wkrótce potem Paul
został zabity. W owych czasach bo- gacze jego klasy byli do tego stopnia narażeni na ataki
bolszewickich fanatyków, że Paul zatrudniał na stałe ochroniarza, ale zamachowcy mieli dość
sprytu, by poradzić sobie z tym powszechnie stosowa- nym środkiem ostrożności.
Oszołomiony wieścią o jego śmierci świat został następnie ogłuszony jego testamentem: Paul
wyznaczył Korneliusza na swego spadkobiercę. Dopiero wtedy po raz pierwszy dał do
zrozumienia, że uznał ciotecznego wnuka za człowieka dostatecznie twardego, by mógł
przyjąć tak znaczną odpowiedzialność. Z biegiem czasu wszyscy stopniowo zdali sobie
sprawę, iż Paul Van Zale postawił na właściwego konia. Korneliusz był chorowity i wyglądał
bardzo delikatnie. W wieku osiemnastu lat miał twarz żyw- cem wyjętą z chłopięcego chóru;
cechował go też szacunek wobec starszych oraz uśmiech, który sprawiał, że kobiety
odczuwały nieodpartą potrzebę matkowania mu. Trudno było sobie wyobrazić kogoś z pozoru
bardziej nieszkodliwego i równocześnie - jak to kiedyś lakonicznie ujął Paul - kogoś, kto z
równą zręcznością potrafił wgryźć się prosto w tętnicę szyjną niczym wampir. Objęcie
stanowiska prezesa zajęło Korneliuszowi parę lat, ale nim jeszcze przekroczył trzydzies- tkę,
jego życie w najdrobniejszych szczegółach stało się lustrzanym odbiciem życia Paula. Miał
swój bank na Wall Street, reprezentacyjną żonę, posiadłość przy Piątej Alei i w Bar Harbor;
odziedziczył po Paulu majątek, karierę i sławę. Mnie także powiodło się nie najgorzej. Po
śmierci Paula w 1926 roku wyjechałem do Nowego Jorku, Korneliusz bowiem, który był
realistą, wiedział, że wkrótce będzie mu potrzebny lojalny sprzymierzeniec, ja zaś - jako
oportunista - nie zamierzałem przepuścić szansy, dzięki której mogłem zrobić karierę i
pieniądze, czyli urzeczywistnić klasyczne amerykańskie marzenie. Rzecz jasna, nikt z
udziałowców u Van Zale'a nie potraktował nas poważnie. Myśleli, że jes- teśmy dwoma
uczniakami, którzy bawią się w bankierów, tak więc ze śmiechem spisali nas na straty
zakładając, że nasze ambicje z góry skazane są na porażkę. Później często myślałem o
ludziach, którzy śmiali się z nas w 1926 roku. Żaden z nich już nie żyje. Kiedy zaczynaliśmy,
najbardziej wpływowym udziałowcem był ulubiony wspólnik Paula, Steve Sullivan, starszy
od nas o jakieś dwadzieścia lat. Potężny, ekstrawagancki, przebiegły, z początku nas
przerażał, lecz już od pierwszego dnia obaj wiedzieliśmy, że właśnie jego trzeba będzie
pozbyć się z banku, jeśli Korneliusz kiedykolwiek ma zasiąść w wyściełanym fotelu prezesa.
- Oczywiście trudno go będzie wyeliminować - powiedział wtedy Korneliusz, wytężając cały
swój strategiczny talent - ale nie widzę powodu, dla którego nie mia- łoby nam się to w końcu
udać. Chcieć to móc. Udało się. Pozbyliśmy się go. Potem umarł. Pośrednio ciążyła na nas
odpowiedzialność za jego śmierć, chociaż Korneliusz nigdy nie dopuszczał do siebie tej
myśli. Twierdził, że to nie nasza wina, że Steve rozbił się samochodem na drzewie po
wypiciu całej butelki whisky. Korneliusz nie był w stanie przyznać, że cokolwiek zaszło z
jego winy. Oświadczał: "Zostałem zmuszony do zrobienia tego, co zrobiłem", a potem
zaczynał mówić o czym innym. Zdawać się mogło, że posiada niewyczerpaną zdolność
odcinania się od przeszłości, o której nie chciał pamiętać. Często mu tego zazdrościłem, bo
cóż by to była za ulga, gdybym potrafił zagłuszyć wyrzuty sumienia nie tylko w związku ze
Steve'em Sullivanem, lecz także z powodu tego, że byłem Amerykaninem niemieckiego
pochodzenia, który nie walczył na wojnie. Właśnie wróciłem z moich pierwszych
3
powojennych wakacji w Niemczech. Myślałem o nich bez przerwy, odkąd znalazłem się z
powrotem w Nowym Jorku, i czułem, że wspomnienia nadal będą mnie prześladować z
nieznośną ostrością: leżące w gruzach miasta, koszmarna cisza spustoszonych wsi, śmiech
alianckich żołnierzy na ulicach, a w końcu ten jankeski szeregowiec, który stał obok mnie i
gwizdał "Lili Marlene"... Tego kwietniowego popołudnia w 1949 roku, kiedy uciekłem z
gabinetu prezesa, miałem wra- żenie, że w porównaniu z upiorną wizją Niemiec idiotyczny
pomysł ożenienia mnie z córką Korneliu- sza zakrawa niemal na żart. Mój przypływ dobrego
humoru był jednak tylko chwilowy. Sytuacja za- częła się robić niezręczna i kiedy wbiegłem
na górę po schodach z tylnego holu, sapałem nie tylko z wysiłku, lecz także ze
zdenerwowania. Wszedłem do gabinetu. Na biurku znalazłem stertę listów do podpisu, sześć
różowych notek z zapisami rozmów telefonicznych i sążniste memorandum mojego asystenta,
ale postanowiłem nie zwracać na nie uwagi. Zrobiłem sobie podwójne martini z lodem i
sięgnąłem po słuchawkę. Po ósmym sygnale Teresa odebrała telefon. - Cześć - powiedziałem.
- To ja. Jesteś zajęta? - Gotuję jambalayę na kolację dla Kevina i właśnie się zastanawiam,
czy starczy mu odwagi, że- by ją zjeść. Jak leci? - W porządku. Możemy się dzisiaj spotkać? -
No... - Skłamałem. Czuję się fatalnie. Może wypijemy szybkiego drinka? Usiądę w kuchni, a
ty bę- dziesz sobie gotować. - Dobra, to czekam. - Jesteś najwspanialszą dziewczyną w
Nowym Jorku. Już jadę. 3 Teresę poznałem cztery miesiące wcześniej u mojego przyjaciela,
Kevina Daly'ego. Doroczne przyjęcia gwiazdkowe Kevina pozostały jedyną okazją, przy
której on, Jake Reischman, Korneliusz i ja znajdowaliśmy się pod jednym dachem. Od czasu
wakacji w Bar Harbor wszyscy przebyliśmy dłu- gą drogę. - Oto bractwo z Bar Harbor! -
wykrzyknął z emfazą Kevin, kiedy czwórka byłych protegowa- nych Paula Van Zale'a zebrała
się ponownie po wojnie. - Czy może winienem rzec: "mafia z Bar Har- bor"? To prawda, że
słowo "bractwo" było nazbyt sentymentalne, by opisać więzy, jakie wciąż nas łą- czyły, a
nawet słowo "przyjaźń" nie oddawało już precyzyjnie specyfiki naszych stosunków. Jake i ja
spotykaliśmy się wyłącznie w interesach, a odkąd Jake został szefem własnego banku
inwestycyjnego, wolał je załatwiać bezpośrednio z Korneliuszem. Korneliusz widywał się
regularnie z Kevinem na ze- braniach rady Fundacji Sztuk Pięknych Van Zale'a, natomiast
rzadko stykał się z nim towarzysko. Po- nieważ dla mnie sztuka mogłaby nie istnieć,
praktycznie straciłem kontakt z Kevinem do czasu, gdy poznałem Teresę. Komuś z zewnątrz
mogło się wydawać, że Korneliusz i ja jesteśmy sobie najbliżsi, ja jednak podejrzewałem, że
Korneliusz najlepiej rozumiał się z Jakiem. Oczywiście zawsze, a zwłasz- cza po lampce
szampana, gotów był przysięgać, że kocha mnie jak brata. Nigdy też nie zaniedbywał okazji,
by delikatnie umocnić swoją władzę podkreślając, jaki to ja jestem niezastąpiony, aczkolwiek
żaden z nas nie miał złudzeń co do rzeczywistego charakteru naszych układów. Była to
zresztą ich ciemna strona, którą obaj nauczyliśmy się akceptować w milczeniu i która nigdy
nie stała się przed- miotem dyskusji. Nie ma ludzi niezastąpionych. Wiedziałem o tym, tak
samo jak wiedziałem, że Kor- neliusz zawsze będzie szefem, a ja, jeśli będę grzeczny,
zaledwie jego prawą ręką. Roztrząsanie tej sprawy byłoby stratą czasu. Stanowiła fakt, z
którym należało się pogodzić - spokojnie i bez rozdzie- rania szat. - Ech, wy bankierzy! -
rzekł kiedyś Kevin, gdy przypadkiem upiliśmy się na tyle, by zacząć przy nim wspominać
niektóre mniej głośne epizody z naszej wspólnej przeszłości. Kevin nie robił tajemnicy ze
swojej pogardy dla Wall Street, mimo to śledził rozwój naszych karier z zachłanną
ciekawością li- terata, który wszędzie szuka natchnienia. W 1929 roku, gdy porzucił
harvardzki wydział prawa i przeniósł się do Nowego Jorku, zamierzał być powieściopisarzem,
lecz stworzył w życiu tylko jedną powieść. Już od lat pisywał sztuki teatralne, początkowo
zabawne, później coraz bardziej kontrower- syjne, i już dawno przeprowadził się z modnej
kawalerki w Greenwich Village do równie modnego domu z czerwonej cegły, położonego w
tej samej dzielnicy, na zachód od placu Waszyngtona. Kevin uwielbiał swój dom. Korneliusz
wysunął kiedyś tezę, iż był on dla niego substytutem ro- dziny, która nigdy nie wybaczyła
4
Kevinowi trybu życia, zasługującego w ich oczach na wieczne potę- pienie. Teza ta nie
została ostatecznie dowiedziona, trudno było jednak zaprzeczyć, że Daly wydał mnóstwo
pieniędzy na pokazową chałupę. Ponieważ nie lubił zostawiać domu bez opieki, sporym na-
kładem sił i środków przekształcił górne piętro w mieszkanie z atelier dla dozorczyni.
Dozorczynie utrzymywały się na posadzie przeciętnie pół roku. Młode, atrakcyjne,
nieodmiennie jasnowłose i za- wsze płci żeńskiej, bywały pisarkami, malarkami lub
rzeźbiarkami. Adeptek gry na wszelkich instru- mentach nie wpuszczano, bo robiły za dużo
hałasu. Dziewczęta były szczęśliwe, że mają mieszkanie za darmo i jasne układy z
pracodawcą, który nie ma najmniejszej ochoty zaglądać im do sypialni. Problemy zaczynały
się wtedy, kiedy Kevin odmawiał pożyczenia pieniędzy. Potrafił być twardy. Podobno równie
bezwzględnie pozbywał się z domu młodych chłopców, choć na ogół wolał mieszkać sam.
Mieszkał sam, jeśli nie liczyć aktualnej dozorczyni, kiedy zaprosił mnie do siebie na bibę w
cza- sie ubiegłych świąt Bożego Narodzenia. Jak się okazało, z trójki jego starych przyjaciół
tylko ja jeden przyjąłem zaproszenie. Jake był w Kalifornii, a Korneliusz, któremu nie
podobało się poprzednie przy- jęcie, znalazł sobie jakąś wymówkę. - Nie rozumiem, po co
chcesz się zadawać z tą bandą zboczeńców - powiedział, lecz ja tylko się roześmiałem.
Seksualne upodobania bliźnich były mi obojętne, poza tym Kevin wydawał najlepsze
przyjęcia w mieście. Kiedy przybyłem na miejsce, około czterdziestu osób wytwornie
zdzierało sobie gardła pod kryształowymi kandelabrami w wielkim staroświeckim salonie.
Aby zadośćuczynić konwencjonalnym gustom, gospodarz serwował tradycyjny zestaw
koktajli, choć znakiem firmowym zabaw u Daly'ego było to, że goście mieli okazję upić się
szampanem. Na nieszczęście tego samego dnia podczas lunchu wdzięczny klient uparcie
pompował we mnie szampana. - Poproszę szkocką z lodem - powiedziałem do wynajętego
lokaja i właśnie przymierzałem się do półmiska z kawiorem, kiedy ktoś obok mnie
wykrzyknął: - Pan chyba jest stuknięty! Kto odmawia darmowego francuskiego szampana?
Odwróciłem się. Zobaczyłem pulchną młodą kobietę o rozwichrzonych włosach, wielkim
nosie i szerokich ustach, która uśmiechała się do mnie. Ubrana była w źle dopasowaną
szkarłatną sukienkę, a na szyi zwisał jej złoty łańcuszek z krzyżykiem. Oczy miała bardzo
wąskie, bardzo ciemne i bardzo błyszczące. - Chyba nie jest pan z show-biznesu! - dodała ze
śmiechem. - Ci zawsze piją szampana! - Prawdę mówiąc, myślałem, że się w nim kąpią. Czy
pani też jest aktorką, panno... - Kowalewski. - Słucham? - Teresa. Jestem nową dozorczynią.
Byłem zdumiony. Ta dziewczyna diametralnie różniła się od wiotkich wykształconych
blondy- nek, które zwykle zatrudniał Kevin. - A co się stało z tą Szwedką... Ingrid? -
zapytałem o pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy. - Ingrid pojechała do Hollywood. -
Moja rozmówczyni patrzyła na mnie z takim samym zdzi- wieniem, z jakim ja patrzyłem na
nią. - Nie należy pan do tej tłuszczy, która zwykle tu bywa, prawda? Czy nie jest pan
przypadkiem adwokatem Kevina albo kimś w tym rodzaju? - Niezły strzał. Jestem bankierem.
- Kim? Jezu, co za potworny hałas! Przez moment wydawało mi się, że mówi pan:
"bankierem"! - Tak właśnie powiedziałem. A pani, Tereso? - Maluję. Rany, naprawdę pracuje
pan w banku? To znaczy, że przez cały dzień sterczy pan w kasie i wypłaca forsę? Byłem
oczarowany jej ignorancją. Później odkryłem, że ona była oczarowana moją. - Nigdy nie
słyszał pan o Edwardzie Munchu? Ani o Paulu Klee? - Nie - odparłem - ale z największą
rozkoszą czegoś się o nich dowiem. Po kilku randkach napomknąłem jej o swojej pracy. - To
znaczy, że nie mogę przynieść do was dziesięciu dolców, żeby otworzyć rachunek? - Taką
klientelą zajmuje się nasz bank komercyjny, Van Zale Manhattan Trust. P.C. Van Zale i
spółka to bank inwestycyjny. Zbieramy kapitał dla wielkich krajowych korporacji,
wypuszczając pa- piery wartościowe, w które może inwestować zwykły obywatel. - Nie
wierzę w kapitalizm - oświadczyła stanowczo Teresa. - Uważam, że jest niemoralny. -
Moralność jest jak futro z norek - powiedziałem. - Dobrze, jeśli człowieka na nie stać.
Roześmiała się, od tej pory jednak unikałem w rozmowie tematów zawodowych. Tymczasem
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin