Clive Cussler
Cyklop
Ośmiuset Amerykanom z transportowca “Leopoldville”, którzy zginęli wraz ze statkiem u wejścia do portu Cherbourg w Wigilię Bożego Narodzenia 1944 roku. Zapomnianym przez wielu, przez nielicznych wspominanym.
Prolog
5 marca 1918 Morze Karaibskie
Cyklopowi pozostała niespełna godzina życia. Jeszcze czterdzieści osiem minut, a stanie się wspólnym grobowcem trzystu dziewięciu osób - pasażerów i załogi. Pośród, jak na ironię, pustego morza i pod diamentowo czystym niebem nastąpi nie przewidziana i niczym nie zwiastowana tragedia. Nawet mewom, które przez ostatni tydzień podążały uparcie kilwaterem statku to nurkując lotem błyskawicy, to znów szybując z ospałą obojętnością ponad falami, dobra pogoda przytępiła silnie wyczulony instynkt.
Od południowego wschodu wiała lekka bryza ledwie poruszając amerykańską flagą wywieszoną na rufie statku. O trzeciej trzydzieści nad ranem większość nie pełniących wachty członków załogi i pasażerów spała. Kilka osób, którym parna duchota pasatów nie dawała zmrużyć oka, stało na górnym pokładzie i opierając się o reling obserwowało, jak dziób statku tnie z sykiem wybrzuszające się leniwie masy wody. Główne natarcie morza zdawało się szykować pod gładką powierzchnią, gdzie w głębinach wzbierały potężne siły.
W sterówce Cyklopa porucznik John Church gapił się półprzytomnie przez jeden z wielkich okrągłych iluminatorów. Miał psią wachtę od północy do czwartej rano i nie przychodził mu do głowy inny sposób walki z sennością. Poprzez mgłę otępienia rejestrował, że fale rosną, dopóki jednak były rzadkie i niezbyt strome, nie widział powodu do redukowania szybkości.
Ciężko wyładowany węglowiec, popychany sprzyjającym prądem, wlókł się mimo to z szybkością zaledwie dziewięciu węzłów. Jego maszyny stanowczo wymagały kapitalnego remontu i w tej chwili pracował tylko lewy motor. Prawy nawalił wkrótce po wypłynięciu z Rio de Janeiro i pierwszy mechanik zameldował, że maszynę można naprawić dopiero po wejściu do portu Baltimore.
Porucznik Church piął się mozolnie po szczeblach kariery osiągając w końcu stopień oficerski. Był chudym, przedwcześnie posiwiałym mężczyzną pod trzydziestkę. Pływał już na wielu różnych statkach i cztery razy okrążył kulę ziemską. Ale Cyklop był najosobliwszą jednostką, z jaką się zetknął w ciągu dwunastu lat służby w marynarce wojennej. Odbywał na tym ośmioletnim statku swój pierwszy rejs, w trakcie którego zdążyło już zajść kilka dziwnych incydentów.
Zaraz po opuszczeniu przez statek portu macierzystego prawa śruba posiekała na miazgę marynarza, który wypadł za burtę. Potem doszło do kolizji z krążownikiem Raleigh, z której obie jednostki wyszły z lekkimi uszkodzeniami. Bryg miał na pokładzie pięciu więźniów. Jednego z nich, skazanego za brutalne zamordowanie kolegi z tego samego statku, odstawiano do więzienia marynarki wojennej w Portsmouth w stanie New Hampshire. Wpływając do portu Rio Harbor, statek był o włos od wejścia na rafę, a kiedy pierwszy oficer zarzucił kapitanowi narażenie statku na niebezpieczeństwo wskutek zmiany kursu, nałożono nań areszt i zakazano opuszczania kajuty. Do tego dochodziły nieustanne problemy z silnikiem prawej burty, utyskująca załoga i zapijający się do nieprzytomności kapitan. Kiedy Church podsumował w myślach te niefortunne zdarzenia, dręczyło go przeczucie nadciągającego nieszczęścia.
Z ponurej zadumy wyrwał go dobiegający z tyłu odgłos ciężkich kroków. Odwrócił się i zesztywniał na widok kapitana przekraczającego próg sterówki.
Komandor porucznik George Worley był postacią żywcem wyjętą z kart powieści “Wyspa skarbów”. Brakowało mu tylko przepaski na oku i drewnianej nogi. Budową przypominał byka. Szyi właściwie nie miał, a jego wielka głowa zdawała się wyrastać wprost z ramion. Ręce o dłoniach tak potężnych, że rozmiarem mogły się równać z tomem encyklopedii, zwisały luźno wzdłuż tułowia. Worley nigdy nie przejmował się zbytnio regulaminem marynarki wojennej i nosił zazwyczaj na pokładzie uniform złożony z laczków, małego kapelusika oraz bielizny. W przepisowym mundurze Church widywał kapitana tylko podczas postojów Cyklopa w portach, kiedy Worley schodził na brzeg w sprawach służbowych.
Z chrząknięciem, które miało zastąpić słowa powitania, Worley podszedł do barometru i postukał w szybkę wielkim knykciem. Wpatrywał się kilka sekund we wskazówkę, po czym skinął głową.
- Nie tak źle - powiedział z lekkim niemieckim akcentem. - Wygląda na to, że na następne dwadzieścia cztery godziny mamy spokój. Przy odrobinie szczęścia morze będzie gładkie jak stół, chyba że da nam popalić podczas mijania przylądka Hatteras.
- Każdemu statkowi daje popalić przy przylądku Hatteras - mruknął bezbarwnie Church.
Worley wszedł do kabiny nawigacyjnej i popatrzył na wykreśloną ołówkiem linię wyznaczającą kurs Cyklopa i jego przybliżoną pozycję.
- Zmienić kurs o pięć stopni na pomoc - polecił wracając do sterówki. - Opłyniemy Wielką Ławicę Bahamską.
- Już jesteśmy dwadzieścia mil na zachód od głównego kanału - zauważył Church.
- Mam swoje powody, by unikać uczęszczanych szlaków żeglugowych - odparł szorstko Worley.
Church dał po prostu znak głową sternikowi i Cyklop wszedł w zwrot. Ta niewielka zmiana kierunku sprawiła, że fale nacierały teraz na dziób od lewej strony i statkiem zaczęło silnie kołysać.
- Nie bardzo mi się podoba stan morza - stwierdził Church. - Fale robią się jakby bardziej strome.
- To częste na tych wodach - odparł Worley. - Zbliżamy się do miejsca, gdzie Prąd Północnorównikowy spotyka się z Prądem Zatokowym. Widywałem tu już powierzchnię płaską jak stół, a kiedy indziej wysokie na dwadzieścia stóp fale, przepiękne bałwany wślizgujące się pod kil.
Church zaczął coś mówić, ale przerwał i nadstawił ucha. W sterówce rozległ się zgrzyt metalu szorującego o metal. Worley zdawał się niczego nie słyszeć, ale Church podszedł do tylnego bulaja i wyjrzał na długi pokład ładunkowy Cyklopa.
Jak na owe czasy był to wielki statek. Miał 542 stopy długości i 65 stóp szerokości. Zbudowano go w Filadelfii w roku 1910 i pływał w służbach pomocniczych marynarki wojennej wchodzących w skład Floty Atlantyckiej. W siedmiu przepastnych ładowniach mogło się pomieścić l0 500 ton węgla, ale w tym rejsie przewożono w nich 11 000 ton magnezu. Kadłub grzązł głęboko w falach, a zanurzenie o dobrą stopę przekraczało znak Plimsolla. Zdaniem Churcha statek był niebezpiecznie przeciążony.
Spoglądając w kierunku rufy Church rozróżniał majaczące w ciemnościach dwadzieścia cztery żurawie do bunkrowania węgla z gigantycznymi dwuszczękowymi chwytakami zabezpieczonymi na wypadek pogorszenia się pogody. Dostrzegał tam coś jeszcze.
Pokład w okolicach śródokręcia zdawał się unosić i opadać w rytmie przechodzących pod kilem fal.
- Boże - mruknął. - Kadłub przegina się na falach.
Worley nie zadał sobie nawet trudu, by spojrzeć.
- Nie ma się czym przejmować, synu - burknął. - Niewielkie naprężenia mu nie zaszkodzą.
- Nigdy nie widziałem, żeby statek tak się naddawał - nie ustępował Church.
Worley opadł w wielki trzcinowy fotel, który trzymał na mostku, i wsparł nogi o szafkę na busole.
- Synu, nie martw się o starego Cyklopa. Będzie żeglował po morzach i oceanach, kiedy nas już dawno nie będzie na tym świecie.
Beztroska kapitana nie rozproszyła niepokoju Churcha. Wzmogła tylko dręczące go od jakiegoś czasu przeczucie zbliżającego się nieszczęścia.
***
Przekazawszy wachtę innemu oficerowi, Church zszedł z mostka i zatrzymał się w kabinie radiowej, by wypić filiżankę kawy z dyżurnym radiooperatorem. Gdy wchodził, radio, jak na każdym statku nazywają fachowca od łączności bezprzewodowej, podniósł na niego wzrok.
- Dzieńdoberek, poruczniku.
- Jest coś interesującego z pobliskich jednostek?
Radio zsunął słuchawkę z jednego ucha.
- Że co proszę?
Church powtórzył pytanie.
- Nic, tylko radiowcy z dwóch statków handlowych grają w szachy na odległość.
- Powinieneś się przyłączyć dla zabicia nudy.
- Wolę warcaby - stwierdził radio.
- Jak daleko od nas są te handlowce?
- Sygnały są bardzo słabe... będzie jakieś sto mil.
Church usiadł okrakiem na krześle, złożył ramiona na oparciu i wsparł na nich podbródek.
- Połącz się z nimi i spytaj, jaki jest u nich stan morza.
Radio wzruszył bezradnie ramionami.
- Nie da rady.
- Nadajnik ci szwankuje?
- Jest w porząsiu, jak szesnastoletnia dziwka z Hawany.
- No to nie rozumiem.
- Rozkaz kapitana Worleya - odparł radio. - Kiedy wychodziliśmy z Rio, wezwał mnie do swojej kajuty i przykazał, żebym przed zawinięciem do Baltimore nie przekazywał żadnych depesz bez jego wyraźnego polecenia.
- Podał powód?
- Nie, sir.
- Cholernie dziwne.
- Na mój rozum, ma to coś wspólnego z tym ważniakiem, którego zabraliśmy w Rio w charakterze pasażera.
- Z konsulem generalnym?
- Dostałem ten rozkaz, jak tylko wszedł na pokład...
Radio urwał i docisnął słuchawki do uszu. Potem zaczął notować na kartce treść nadchodzącego komunikatu. Po kilku chwilach spojrzał ze ściągniętą twarzą na Churcha.
- Sygnał SOS.
Church wstał.
- Jaka pozycja?
- Dwadzieścia mil na południowy wschód od Anguilla Cays.
Church przeliczył to sobie w pamięci.
- To by było mniej więcej pięćdziesiąt mil przed nami. Jest coś jeszcze?
- Nazwa jednostki Crogan Castle. Rozwalony dziób. Poważnie uszkodzona nadbudówka. Nabierają wody. Konieczna natychmiastowa pomoc.
- Rozwalony dziób? - powtórzył Church tonem niedowierzania. - Od czego?
- Nie powiedzieli, poruczniku.
Church ruszył do drzwi.
- Powiadomię kapitana. Nadaj do Crogan Castle, że idziemy do nich pełną parą.
Radio popatrzył na niego ze zbolałą miną.
- Błagam, sir, nie wolno mi.
- Rób, co mówię! - rozkazał Church. - Biorę na siebie pełną odpowiedzialność.
Odwrócił się, przebiegł korytarzyk i wspiął się po drabince do sterówki. Worley nadal siedział w trzcinowym fotelu bujając się w rytm przechyłów statku. Okulary miał zsunięte na czubek nosa i czytał wyświechtany numer czasopisma “Liberty”.
- Radio złapał sygnał SOS - oznajmił Church. - Niecałe pięćdziesiąt mil od nas. Kazałem mu potwierdzić odbiór i powiadomić ich, że zmieniamy kurs i idziemy z pomocą.
Worley wytrzeszczył oczy, zerwał się z fotela i ścisnął zaskoczonego Churcha za ramiona.
- Czyś pan zwariował? - ryknął. - Kto, u diabła, dał panu prawo uchylania moich rozkazów?
Ramiona Churcha eksplodowały bólem. Miał wrażenie ze te ogromne łapska zaciskające się niczym imadła rozgniatają mu bicepsy na miazgę.
- Dobry Boże, kapitanie, jakże możemy nie pospieszy z pomocą jednostce znajdującej się w niebezpieczeństwie?!
- Jeśli ja tak mówię, to możemy, do cholery!
Wybuch Worleya ogłuszył Churcha. Widział jego podeszłe krwią, rozbiegane oczy i czuł zajeżdżający whisky oddech.
- To podstawowe prawo morza - nie ustępował. - Musimy udzielić im pomocy.
- Toną?
- W komunikacie było, że “nabierają wody”.
Worley odepchnął od siebie Churcha.
- Diabła tam. Niech się skurczybyki przyłożą do pomp i zaprztalają, póki jakiś statek nie obroni im dupy; ale nie będzie to Cyklop.
Sternik i oficer wachtowy gapili się oniemiali na Churcha i Worleya wściekle mierzących się wzrokiem. Atmosfera w sterówce pełna była napięcia. Wszelkie urazy narosłe między tymi dwoma w ciągu ostatnich tygodni znalazły wreszcie ujście.
Oficer wachtowy wykonał ruch, jakby chciał się wtrącić. Worley rzucił mu wściekłe spojrzenie.
- Pilnuj swojego nosa i patrz dokąd płyniesz - warknął.
Church rozcierał posiniaczone ramiona i wpatrywał się w kapitana.
- Protestuję przeciwko pańskiej odmowie reakcji na sygnał SOS i domagam się stanowczo zapisania tego w dzienniku okrętowym.
- Ostrzegam pana...
- Żądam również, by odnotowano tam zakaz nadawania, który otrzymał od pana radiooperator.
- Panie, przeciągasz pan strunę - wycedził zimno Worley. Jego usta zacisnęły się w wąską linię, twarz miał zlaną potem. - Czuj się pan aresztowany z zakazem opuszczania kajuty.
- Aresztuj jeszcze paru swoich oficerów - warknął Church tracąc panowanie nad sobą - a będziesz pan musiał sam prowadzić tę łajbę.
Nagle, zanim Worley zdążył odpowiedzieć, Cyklop zwalił się w głęboką dolinę między falami. Chcąc utrzymać się na nogach, wszyscy obecni w sterówce odruchowo, wiedzeni instynktem wykształconym w ciągu wieloletniej służby na morzu, złapali się najbliższego solidnie zamocowanego obiektu. Płyty poszycia kadłuba zajęczały pod naporem fal i dało się słyszeć kilka trzasków.
- Matko Boska - mruknął sternik głosem bliskim paniki.
- Przymknij się! - warknął Worley, kiedy Cyklop prostował się na falach. - Ta balia nie takie już harce wytrzymywała.
Churchowi zaświtała teraz w głowie przyprawiająca o mdłości myśl.
- Crogan Castle, ten statek, który wzywał pomocy, zgłaszał, że ma wyrwę w dziobie i uszkodzoną nadbudówkę.
Worley spojrzał na niego spode łba.
- I co z tego?
- Nie rozumie pan? Musiał się nadziać na jakąś gigantyczną, zdradliwą falę.
- Bzdury pan pleciesz. Idź pan do swojej kabiny. Nie chcę oglądać pańskiej gęby do czasu zawinięcia do portu.
Church, niezdecydowany, stał przez chwilę zaciskając pięści. Potem, doszedłszy do wniosku, że dalsza dyskusja z Worleyem to strata czasu, rozluźnił powoli dłonie. Odwrócił się i wyszedł bez słowa ze sterówki.
Znalazłszy się na pokładzie przystanął i spojrzał przed dziób. Powierzchnia morza sprawiała zwodniczo spokojne wrażenie. Wysokość fal zmniejszyła się do dziesięciu stóp i masy wody nie przelewały się już przez pokład. Przeszedł na rufę i stwierdził, że kiedy statek unosi się i opada na długich, leniwych martwych falach, przewody rurowe doprowadzające parę do wyciągarek i sprzętu pomocniczego ocierają się o nadburcia.
Następnie zszedł na dół i zlustrował dwie ładownie rudy przesuwając snop światła latarki po zainstalowanych tam masywnych stemplach i podporach, które miały uniemożliwić przesuwanie się ładunku magnezu. Jęczały i trzeszczały z wysiłku, ale sprawiały solidne wrażenie. Nie zauważył żadnych śladów rozsypywania się rudy na skutek przechyłów statku.
Choć dręczył go wciąż dziwny niepokój, był tak zmęczony, że z największą radością poszedłby do swojej kajuty, zagrzebał się w koi, zamknął z rozkoszą oczy i zapomniał o wszystkich problemach. Musiał zmobilizować całą siłę woli, by nie ulec tej pokusie. Jeszcze tylko inspekcja znajdującej się w dole maszynowni. Trzeba sprawdzić, czy nie zgłaszano czasem podniesienia się poziomu wody w zęzach. Nie. Wynik obchodu zdawał się uzasadniać wiarę, jaką Worley pokładał w Cyklopie.
Gdy szedł korytarzem w kierunku mesy oficerskiej na filiżankę kawy, otworzyły się drzwi kabiny, a wychodzący z nich amerykański konsul generalny w Brazylii, Alfred Gottschalk, zatrzymał się na chwilę w progu mówiąc coś do osoby znajdującej się w środku.
Church zerknął Gottschalkowi przez ramię i zobaczył, jak lekarz okrętowy pochyla się nad wyciągniętym na koi mężczyzną. Twarz pacjenta sprawiała wrażenie znużonej i pożółkłej - jej młode rysy zdecydowanie kontrastowały z siwizną gęstej szopy włosów nad czołem. Otwarte oczy odbijały strach pomieszany z cierpieniem i udręką; był to wzrok człowieka, który zbyt wiele już w życiu widział. Scenka ta stanowiła tylko kontynuację całej serii dziwnych incydentów, w jakie obfitował rejs Cyklopa.
Pełniąc przed wypłynięciem statku z Rio de Janeiro funkcję oficera pokładowego, Church zaobserwował wjeżdżającą do doku kolumnę samochodów. Z limuzyny prowadzonej przez kierowcę wysiadł konsul generalny i kazał wyładować swoje kufry i walizy. Następnie podniósł głowę i uważnym spojrzeniem ogarnął sylwetkę Cyklopa od prostopadłego, niezgrabnego dziobu, do pełnej gracji rufy przypominającej kształtem kielich do szampana. Pomimo że konsul był przysadzisty, pulchny i wyglądał niemal komicznie, emanowała z niego nieokreślona aura właściwa osobie nawykłej do obracania się wśród ludzi z najwyższych szczebli władzy. Srebrzystoblond włosy miał przystrzyżone na pruską modłę, aż za krótko. Wąskie brwi niemal idealnie współgrały ze starannie przyciętym wąsikiem.
Drugim pojazdem w kolumnie była sanitarka. Church widział, jak wyciągają z niej i wnoszą na pokład kogoś na noszach, ponieważ jednak twarz tego człowieka przykryta była gęstą siatką przeciw moskitom, nie udało mu się wypatrzyć rysów. Chory należał najwyraźniej do świty konsula. Gottschalk jednak niewiele się nim interesował, poświęcając całą swą uwagę zamykającej kolumnę ciężarówce marki Mack.
Przypatrywał się z niepokojem, jak jeden z bomów ładunkowych statku unosi w powietrze i opuszcza do ładowni dziobowej wielką, podłużną skrzynię. Jak na zawołanie na pokładzie pojawił się Worley, by osobiście nadzorować operację uszczelniania luku. Kiedy dobiegła końca, przywitał Gottschalka i odprowadził do przydzielonej mu kabiny. Niemal natychmiast rzucono cumy, statek odbił od nabrzeża i wyszedł w morze.
Gottschalk odwróciwszy się zobaczył stojącego w korytarzu Churcha. Mrużąc podejrzliwie oczy, wyszedł z kabiny i zamknął za sobą drzwi.
- Mogę w czymś pomóc, poruczniku...
- Church, sir. Kończyłem właśnie obchód statku i szedłem do mesy oficerskiej na filiżankę kawy. Dotrzyma mi pan towarzystwa?
Przez twarz konsula generalnego przemknął ledwie dostrzegalny wyraz ulgi, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu.
- Z przyjemnością. Nigdy nie potrafię spać dłużej niż kilka godzin. Żonę doprowadza to do szału.
- Tym razem została w Rio?
- Nie, wysłałem ją przodem do naszego domu w Maryland. Zakończyłem swoją misję w Brazylii. Resztę mej służby dla departamentu stanu mam nadzieję spędzić w Waszyngtonie.
Gottschalk wydał się Churchowi zbytnio nerwowy. Rzucał ukradkowe spojrzenia w górę i w dół korytarza i bez przerwy przykładał do małych ust płócienną chusteczkę. W pewnej chwili ujął Churcha za ramię.
- Czy byłby pan tak uprzejmy, poruczniku, i zanim napijemy się kawy, zaprowadził mnie do ładowni bagażowej?
- Proszę bardzo, sir, jak pan sobie życzy - odparł Church spoglądając mu w oczy.
- Dziękuję - powiedział Gottschalk. - Chcę coś wyjąć z jednego z moich kufrów.
Jeśli nawet Church uznał to życzenie za niezwykłe, nie skomentował go ani słowem. Skinął po prostu głową i ruszył w kierunku dziobowej części statku, a mały, gruby konsul generalny posapując podreptał jego śladem. Wspięli się na pokład i wkroczyli na pomost biegnący od pomieszczeń rufowych, pod nadbudówką mostka spoczywającą niezgrabnie na szczudlastych podporach, do dziobówki. Spomiędzy dwóch przednich masztów, które wspierały ażurową konstrukcję łączącą wysięgnice do bunkrowania węgla, sączyła się niesamowita poświata zawieszonej tam latarni pozycyjnej odbijając się tajemniczym blaskiem w nadpływających leniwie falach.
Zatrzymawszy się przy luku Church odsunął rygle i oświetlając drogę latarką, gestem wskazał Gottschalkowi prowadzącą w dół drabinkę. Kiedy dotarli na dno ładowni, Church odszukał kontakt i włączył górne oświetlenie. Pomieszczenie zalała nieziemsko żółta poświata.
Gottschalk przecisnął się obok Churcha i podszedł prosto do skrzyni zabezpieczonej łańcuchami, których krańcowe ogniwa przytwierdzono kłódkami do śrub oczkowych wkręconych w podłogę ładowni. Stał tam dłuższą chwilę i w nabożnym skupieniu wpatrywał się w skr...
alex.32