szklana zupa (1).pdf

(1209 KB) Pobierz
938572232.001.png
Prolog
S IMONA D OM S ZMINKI
Haden znów był w tarapatach. Stara śpiewka, no nie? Nic nowego pod słońcem, hę? Haden nie
wiedziałby nawet, że ma tętno, dopóki by go nie osaczyli chłopcy z IRA, była żona nie nadciągnęła
z armią prawników albo wściekły pies nie ugryzł go w kutasa.
Kiedy rano otworzył oczy, natychmiast zdał sobie sprawę, że nie ma pieniędzy, aby zapłacić
leżące na biurku rachunki. Jego samochód umierał na trzy rodzaje motoryzacyjnego raka. Haden
miał dziś oprowadzić po mieście wycieczkę, a jeśli tym razem nie zrobi tego jak należy, najpewniej
go wyleją.
Dawniej nie było problemu. Gdy tracił pracę, zawsze się coś znalazło. Ale obecna posada była
niczym ostatnia para skarpet na dnie szuflady; musiał ją nosić z wielką dziurą na paluchu — lub
chodzić na bosaka. To zaś oznaczało dalsze kłopoty.
Westchnął i zrzucił z siebie cienki fioletowy kocyk, który kupił w chińskim sklepie z taniochą
po tym, jak żona odeszła, zabierając z sobą wszystko, łącznie z pościelą. Miała zresztą rację, bo
zachował się wobec niej jak pies, tyle że niewierny. Nie, to nie tak: nazwanie Hadena psem byłoby
obrazą psiego rodu. Zasłużył sobie raczej na miano szczura albo łasicy; chodzącej choroby z ładną
buźką. Simon Haden był nader niesympatycznym człowiekiem, choć nadzwyczaj przystojnym.
Jego twarz zgubiła nie tylko niezliczone rzesze ufnych kobiet, ale również byłych przyjaciół,
dilerów używanych aut, którzy dawali mu zbyt dobre okazje, i dawnych szefów, którzy przez
chwilę czuli się dumni, że zatrudniają takiego przystojniaka.
Dlaczego zawsze, ale to zawsze dajemy się złapać na urodę? Czemu nie jesteśmy na nią
odporni? Optymizm czy głupota? Może chodzi o nadzieję — widzisz śliczną osobę i jej widok
przekonuje cię, że skoro ona może istnieć, sprawy tego świata idą w dobrym kierunku.
Akurat!
Haden zwykł mówić, że kobiety nie chcą się pieprzyć z nim, tylko z jego twarzą, i miał zupełną
słuszność. Ale to już minęło. Teraz mało która kobieta miała ochotę się pieprzyć z jakąkolwiek
częścią jego ciała. Nie, no jasne — czasem siedziała taka przy barze, wypiła tyle, że dwoiło jej się
w oczach, i widziała dwóch Hadenów; no i brała go za gwiazdora filmowego, którego nazwiska nie
mogła sobie akurat przypomnieć. To jednak zdarzało się rzadko. Zwykle Haden pił sam i sam
wracał do domu. Był płytkim, zapatrzonym we własny pępek mężczyzną w średnim wieku, z
przygasłą twarzą i wyzerowanym kontem bankowym; oprowadzał wycieczki po mieście, które
przestało być jego przyjacielem.
Dlaczego przewodnik? Dlatego że taka praca nie wymaga namysłu, wystarczy raz się jej
nauczyć. Poza tym turyści chłonęli każde jego słowo. Haden wciąż nie mógł uwierzyć, jacy są mu
wdzięczni. Jakby im podarowywał swoje miasto, a nie tylko pokazywał zabytki.
Od czasu do czasu w grupie turystów znajdowała się ładna kobieta. Była niczym ekstranapiwek,
który wpadał mu do kieszeni. Jakim genialnym przewodnikiem stawał się wtedy Haden! Tryskał
dowcipem i erudycją, wiedział wszystko, co ludzie chcieli wiedzieć. To, czego nie wiedział,
zmyślał. Przychodziło mu to z łatwością, bo w ciągu całego życia nabrał wprawy. Ludzie ani razu
się nie połapali. Poza tym jego kłamstwa były takie ciekawe i twórcze. Po wielu latach,
przeglądając zdjęcia z podróży, ludzie mówili: „Widzisz tego psa na portrecie? Dożył dwudziestu
ośmiu lat, a książę tak go kochał, że postawił mu nagrobek równie wielki jak własny”.
Kłamstwo, rzecz jasna, ale niebanalne.
Może i dziś napatoczy się jakaś ślicznotka. Trzymając się oburącz umywalki, Haden wgapił się
w łazienkowe lustro i zmówił krótką modlitwę: Niech pojawi się dziś piękna kobieca twarz w tym
tłumie niebieskich włosów, aparatów słuchowych i wielkich jak telewizory okularów. Miał to
wszystko przed oczami: gumowe obcasy butów w kształcie miniaturowych wodolotów, wyjściowe
garnitury z niemnących się materiałów, które wyszły z mody tysiąc lat temu. Słyszał ich
wrzaskliwe głosy, niezadowolone i ciągle pytające: o zamek, o ubikację, restaurację, o autobus.
Czy jedna piękna twarz to taka wielka prośba? Towarzysząca w podróży córka, wnuczka na
wydaniu, czyjaś pielęgniarka, byle uratować ten dzień spędzony z Domem Szminki. Haden modlił
się do lustra jak aktor uczący się roli. Co to za Dom Szminki? Sklep handlujący kredkami do ust?
Firma, która je produkuje? Dowie się szczegółów, gdy otworzy kopertę.
Uśmiechnął się, wyobrażając sobie dwadzieścia grubo uszminkowanych staruszek,
przysłuchujących się bacznie jego słowom. Czerwone usta lśniące jak klaunowski nos albo
gumowa piłka należąca do psa. Westchnąwszy, sięgnął po szczoteczkę do zębów i rozpoczął
przygotowania do czekającego go dnia.
Ponieważ Simon Haden był człowiekiem próżnym, jego niewielka szafa wręcz pękała od
markowych ubrań. Kaszmirowe swetry Avon Celli, cztery garnitury od Richarda Jamesa, paski za
sto pięćdziesiąt dolarów. Bez wątpienia miał dobry gust i styl, ale jak dotąd nie zdały mu się one na
wiele. Owszem, pomogły mu nabrać paru ludzi. Prędzej czy później jednak wszyscy, nawet
najwięksi frajerzy, przejrzeli Hadena na wylot, co zawsze kończyło się jego wylotem — z pracy, z
małżeństwa, z wygodnego życia.
Jeszcze ciekawsze niż ich śliczne buzie jest to, że tego typu ludzie nie rozumieją, dlaczego świat
w końcu ich nienawidzi. Haden skrzywdził wielu ludzi. A jednak ni w ząb nie mógł pojąć, czemu
wylądował tutaj: w ciasnym, obskurnym mieszkaniu, sam jak palec, bez perspektyw na lepszą
pracę, gapiąc się godzinami na byle jaki program w telewizorze. Znał wszystkich zapaśników w
wolnej amerykance. Całkiem serio zastanawiał się nad zakupem tych japońskich noży do krojenia
steków, które reklamowano w telezakupach. Pieczołowicie nagrywał na wideo swoje ulubione
opery mydlane, jak gdyby miał opuścić jakiś odcinek.
Jak mógł się tak stoczyć?
Gdyby ktoś powiedział Hadenowi, że jest gigantycznym kretynem, i wyjaśnił mu, dlaczego nim
jest, ten by się zdziwił. Nie zaprzeczyłby. Po prostu by nie zrozumiał. Urodziwym ludziom wydaje
się, że świat powinien wybaczyć im grzechy, ponieważ oni istnieją.
Skończył się myć i poszedł do sypialni. Koperta z dzisiejszym planem zajęć leżała na nocnym
stoliku. Stojąc w samych gatkach i czarnych skarpetach, podniósł ją i rozerwał.
Z koperty wymaszerował człowieczek wielkości batonika i stanął na jego dłoni.
— Jak się masz, Haden.
— Broximon! Kopę lat. Co u ciebie?
Broximon, ubrany w piękny garnitur w błękitne prążki, otrzepał ramiona, jakby się pobrudził
we wnętrzu koperty.
— Nie narzekam, nie narzekam. A co z tobą?
Haden postawił go ostrożnie na stoliku i podsunął sobie krzesło.
— Ej, Simon. Weź narzuć coś na siebie. Nie będę gadał z facetem w gaciach.
Haden uśmiechnął się i poszedł do szafy wybrać strój na dzisiejszy dzień. Czekając na niego,
Broximon wyjął maleńkiego discmana i włączył płytę Luthera Vandrossa.
Podczas gdy muzyka grzmiała mu w uszach, Broximon podreptał na krawędź stolika, usiadł i
majtał nogami w powietrzu. Haden mieszkał skromnie, fakt. W jego mieszkaniu nie było widać
oznak życia. Żadnej faktury, duszy, niczego, co by mogło zaimponować. Broximon opowiadał się
za zasadą „każdy sobie”, ale jak człowiek się znajdzie w czyimś domu, trudno się nie rozejrzeć,
no nie? No a jak się widzi, że wnętrze — oprócz kaloryfera — świeci pustkami, prawda sama
wychodzi na jaw. Nikogo nie osądzasz, po prostu opisujesz to, co widzisz. Czyli prawie nic.
Cholera.
— Oprowadzam dziś Dom Szminki, zgadza się? — Haden pojawił się ubrany w urzędową białą
koszulę rozpiętą pod szyją i eleganckie czarne spodnie, na które musiał wydać sporą sumę.
— Zgadza. — Broximon włożył rękę do kieszeni i wydobył stamtąd złożoną na pół karteczkę.
— Dwunastoosobowa grupa.
Niemal same kobiety, czyli coś dla ciebie. Średnia wieku około trzydziestki.
Twarz Hadena rozjaśniła się. Jego modlitwa została wysłuchana! To się nazywa mieć szczęście.
— Co to za kobiety?
— Słyszałeś kiedyś o „Mallvelousie” w Secaucus w New Jersey?
— Nie. — Haden spojrzał na Broximona, podejrzewając, że tamten robi sobie żarty.
— To największe centrum handlowe w Trzech Stanach. Ktoś podłożył tam ogień i zamienił je w
największy pożar centrum handlowego w Trzech Stanach.
Haden przeszukał kieszenie, aby się upewnić, że zabrał klucze i portfel. Po chwili zapytał bez
większego zainteresowania:
— Ile osób zginęło?
— Dwadzieścia jeden, z czego ponad połowa z Domu Szminki. Ogień wybuchł tuż obok ich
sklepu, nie miały szans na ucieczkę.
— Co to było, jakiś sklep z kosmetykami?
— Tak. Facet, który był właścicielem — zobaczysz go dzisiaj — rozkręcił dobry interes. Nie
sprzedawał niczego innego. Wiesz zresztą, jak ludzie wariują dziś na punkcie specjalistycznych
sklepów. Facet miał pomadki z całego świata, z najdziwniejszych krajów, nawet z Paragwaju.
Ludzie zapominają o tym, że kobiety w Paragwaju też się malują, rozumiesz?
Haden zatrzymał się pośrodku pokoju i wlepił wzrok w Broximona.
— Czemu?
Mały Człowieczek momentalnie wpadł w zakłopotanie.
— Nie wiem. Bo to coś no, nie wiem. Bo to pierdolony Paragwaj.
— Co z tego?
Zamiast odpowiedzieć, Broximon wstał i ponownie otrzepał rękawy. Potem zapytał drżącym
głosem:
— Idziemy czy nie?
Haden gapił się na niego jeszcze chwilę; jego mina wskazywała na to, że uważa człowieczka za
idiotę. Komunikat był jasny i wyraźny. Wreszcie skinął głową.
— Dobrze! No to w drogę, hę?
Haden podniósł Broximona i posadziwszy go sobie na prawym ramieniu, wyszedł z mieszkania.
Zawsze witał się z wycieczką przed kawiarnią, w której jadał śniadania. Kierowca był jednym z
tych ćwoków, którzy poddali się urokowi Hadena, i chętnie objeżdżał kilka przecznic, żeby zabrać
przewodnika.
Drzwi otworzyły się z sykiem. Simon Haden raźno pokonał stopnie, rozpalony od środka przez
dwie filiżanki mocnego cappuccino oraz optymizm, płynący ze świadomości, że spędzi dzień w
otoczeniu młodych kobiet.
Kierowca autobusu, Fleam Sule, pomachał Simonowi na powitanie jedną ze swoich macek.
Drugą wcisnął guzik zamykający drzwi. Haden zawsze uwielbiał ośmiornice. A może Fleam Sule
był kałamarnicą? Kiedyś będzie go musiał o to spytać, ale nie teraz. Wszakże na pokładzie są
kobiety!
Puścił oko do ośmiornicy za kółkiem, uśmiechnął się swoim najbardziej zniewalającym
uśmiechem i obrócił się ku pasażerom.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin