Delalande Arnaud - Pułapka Dantego.doc

(1421 KB) Pobierz

 

 

 

 

ARNAUD DELALANDE

PUŁAPKA DANTEGO

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z francuskiego przełożyła

KRYSTYNA SZEŻYŃSKA-MAĆKOWIAK

 

 

 

 

KRĄG PIERWSZY

 

PIEŚŃ I

Mroczny las

 

Maj 1756

Francesco Loredan, Książę Republiki, sto szesnasty doża Wenecji, zasiadł w Sali Kolegium, gdzie zwykł był przyjmować posłów. Od czasu do czasu wznosił oczy ku ogromnemu malowidłu Veronesego, upamiętniającemu Wiktorię pod Lepanto, chwilami zdawał się skupiać myśli na złoceniach plafonu lub wpatrywał się w Marsa i Neptuna czy wreszcie Wenecję panującą w Sprawiedliwości i Pokoju, lecz powaga i pilny charakter zajmującej go sprawy nie pozwalały mu na dłuższą chwilę spokojnej kontemplacji.

Francesco był mężem w podeszłym wieku, a jego blada jak pergamin twarz ostro kontrastowała z połyskliwą purpurą otaczającej ją tkaniny. Kosmyki rzadkich włosów wymykały się spod dożowskiej czapki. Siwe brwi i broda pogłębiały patriarchalny charakter jego oblicza, jakże stosowny dla człowieka pełniącego tak ważne dla Republiki funkcje. Na stojącym przed Franceskiem biurku, nad którym wznosił się baldachim, królował skrzydlaty lew z wysuniętymi pazurami, wcielenie siły i majestatu. Doża, człowiek przy tuszy, ubrany był w kosztowne szaty. Płaszcz przystrojony narzutką z gronostajowego futra i okazałymi guzami opadał luźno, odsłaniając szatę z delikatniejszej tkaniny, sięgającą łydek obleczonych w czerwone pończochy. Bacheta, berło symbolizujące władzę doży, spoczywała leniwie na przedramieniu mężczyzny. Dłonie, smukłe i ruchliwe, nerwowo zaciskały się na sprawozdaniu z ostatniego posiedzenia Rady Dziesięciu. Na palcu połyskiwał pierścień z herbem Wenecji i wagą. Do sprawozdania załączono list opatrzony pieczęcią Rady. Spotkanie, ze względu na wyjątkowe okoliczności, odbyło się tego ranka, a Francesca poinformowano o sprawie, którą oględnie można by nazwać ponurą.

 

Chmury gromadzą się nad Republiką - pisano w podsumowaniu - groźne chmury; to zabójstwo jest zaś, Jaśnie Oświecony Panie, ledwie jednym z licznych nieszczęść, jakie niosą. Wenecja ginie, ohydni złoczyńcy skradają się jej ulicami niczym wilki w mrocznym lesie. Omiata ją niosący zagładę wiatr. Czas spojrzeć prawdzie w oczy.

 

Doża odchrząknął, uderzając palcami w brzeg listu. A zatem doszło do straszliwego dramatu.

* * *

Tradycja weneckiego karnawału sięgała dziesiątego wieku.

Teraz trwał już przez sześć miesięcy w roku: od pierwszej niedzieli października do piętnastego grudnia, następnie zaś od Trzech Króli do Wielkiego Postu. A potem przychodził czas Sensy, Wniebowstąpienia Pańskiego, i znów karnawał rozkwitał z pełną mocą.

W mieście aż wrzało, wszyscy czynili przygotowania.

Wenecjanki zaczynały się stroić - osłaniając twarz maskami, podkreślały idealną biel cery pięknymi szatami, broszkami, wisiorami, perłami, drapowanymi pelerynami z satyny, a krągłość piersi śmiałymi dekoltami ciasno zasznurowanych staników. Szturmowały stragany i sklepy z koronkami i szarfami. Ich włosy, w tak niespotykanym odcieniu blondu, były upięte w misterne koki lub podtrzymywane diademami, osłonięte kapeluszem, rozpuszczone i falujące niby to swobodnie albo ufryzowane, karbowane, kręcone, ułożone w zadziwiające, często ekstrawaganckie fryzury. Ponieważ weneckie ślicznotki pojawiały się w przebraniach, każda pozowała na wielką damę - chodziły z wysoko podniesioną głową, jak nakazywały zasady portamento, dumne niczym szlachetnie urodzone panie, dając wyraz pewności siebie postawą i strojem, a także wdziękiem i władczymi spojrzeniami. Czyż bowiem w czas karnawału nie były najbardziej pożądanymi, najgoręcej wielbionymi - słowem - najpiękniejszymi kobietami świata? Ta niczym niezmącona wiara w siebie była też podstawą ich śmiałych pomysłów. Miastem zawładnęły piękności, rozbłysła nad nim tęcza zachwycających barw - jedna dama pojawiła się w mocno pasowanej sukni z białego linonu, delikatnego, ale nieprześwitującego, przystrojonej falbanami i koronkami; druga swą suknię ozdobiła bufami z włoskiej gazy i przepasała niebieską szarfą, której końce powiewały daleko za nią; jeszcze inna, trzymająca w ręku parasolkę, miała na szyi plisowaną chustę związaną nad biustem tak, że jedwabne rogi splatały się znowu nad szeroką spódnicą na fiszbinach. Któraś z dam poprawiła morettę, przytrzymując zębami czarną maskę dzięki niewielkiemu wewnętrznemu noskowi. Inna wygładzała kreację, jeszcze inna wprawnym ruchem rozkładała wachlarz. Najpiękniejsze kurtyzany przechadzały się niemal ramię w ramię z najpospolitszymi dziewkami. Catalogo di tutte le pńncipal e più onorate cortigiane di Venezia, a także traktat La tariffa delle puttane di Venezia, opatrzone komentarzami o talentach tych kochanek na jedną noc, ukradkiem wędrowały spod jednej peleryny do następnej.

Mężczyźni najczęściej przywdziewali białą maskę zjawy, larve, a do niej trój graniasty kapelusz, lub bautę, która osłaniała całą sylwetkę. Zwolennicy bardziej klasycznego stroju wybierali czarną pelerynę czy tabarro, wszędzie zaś roiło się od barwnych postaci rodem z krainy bajek i baśni, teatru i marzeń. Truffaldino, arlekin, pantalon, dottore, poliszynel - ich oczywiście nie mogło zabraknąć, byli tu zawsze, byli wieczni; ale pojawiały się też diabły z workami, Maurowie „ujeżdżający” jarmarczne koniki i osły, Turcy z fajkami w zębach, francuscy, niemieccy i hiszpańscy oficerowie, a także całe gromady piekarzy, kwiaciarzy, węglarzy, kominiarzy, wieśniaków... Szarlatani, handlarze oferujący cudowne napoje, zapewniające nieśmiertelność albo powrót ukochanego, żebracy, obszarpańcy i chłopi bez grosza przy duszy, którzy ściągali tu z całego regionu, ślepcy i paralitycy - kalecy w rzeczywistości czy też zwykli oszuści - wszystko to pieniło się w całym mieście. Kawiarnie i niezliczone namioty, ustawione na tę okazję, zachęcały włóczęgów kolorowymi tablicami do oglądania „potworów”: karłów, olbrzymów, kobiet o trzech głowach. Tam gromadziły się tłumy, tam dochodziło do przepychanek.

Nadszedł czas najwyższej euforii, pełnej swobody, gdy byle prostak mógł przeistoczyć się w króla, szlachcic zaś w kanalię, kiedy wszystko nagle stawało na głowie, gdy odwracały się role, gdy chodziło się na rękach, a każde szaleństwo i każdy wybryk były dozwolone. Gondolierzy w najszykowniej szych strojach wozili po kanałach swoich pasażerów. Miasto przystrojono w niezliczone łuki triumfalne. Gdzieniegdzie grano w pelotę, w meneghellę, stawiano kilka drobnych monet, które z brzękiem wpadały do miseczek. Zabawiano się też, wrzucając pieniądze do worków z mąką, by potem zanurzać w nich ręce w nadziei na wygraną, która przewyższy stawkę. Na straganach piętrzyły się pączki i smażona sola. Rybacy z Chioggii przywoływali przechodniów z tartany. Jakaś matka wymierzyła siarczysty policzek córce, którą zbyt śmiało obłapiał zadurzony młodzian. Handlarze pchali wózki pełne ubrań, by rozłożyć towar na straganach. Na campi stały wiklinowe kosze pełne łakoci i suszonych owoców. Włóczący się grupkami frombolatori, weseli chłopcy w budzących strach maskach, ciskali cuchnącymi jajami w suknie dam i staruch spoglądających na ulicę z balkonów, i uciekali, śmiejąc się do rozpuku. W całym mieście trwały najdziwaczniejsze, najbardziej groteskowe zabawy - tu pies latał na linie, tam mężczyźni wspinali się na szczyt słupa szczęścia, żeby zdobyć pęto kiełbasy albo butelkę wódki, gdzieś indziej znowu śmiałkowie nurkowali w kadzi mętnej wody, próbując chwycić zębami węgorza. Na Piazzetcie drewniana machina w kształcie ciastka z kremem kusiła łakomczuchów. Gromady ludzi zbierały się wokół linoskoczków, scen komediowych, teatrzyków marionetek. Stojąc na taboretach i wskazując palcem gwiazdy, które nie rozbłysły jeszcze na niebie, jarmarczni astronomowie obwieszczali nadciągającą apokalipsę. Rozbrzmiewały okrzyki, westchnienia, śmiechy, ludzie tryskali radością życia.

I wtedy z cienia wyłoniła się ta, którą zwano Damą Kier.

Dotąd stała pod arkadami, teraz zaś przeszła kilka kroków, rozkładając wachlarz. Jej długie rzęsy zatrzepotały pod maską. Czerwone usta zaokrągliły się. Wygładzając fałdy sukni, upuściła chusteczkę. Gdy pochylała się, by ją podnieść, rzuciła spojrzenie agentowi, stojącemu nieco dalej, na rogu Piazzetty, by upewnić się, czy dobrze ją zrozumiał. Jej gest miał oznaczać: „On tu jest”.

*

I rzeczywiście był tutaj, w tłumie.

Człowiek powołany do spełnienia najważniejszej misji - zgładzenia doży Wenecji.

Dwa rogi z imitacji kości słoniowej sterczały nad jego głową. Łeb gniewnego byka z wysuniętymi, groźnie rozdętymi nozdrzami. Posępne oczy błyszczące spod ciężkiej maski. Zbroję, już prawdziwą, utkano ze srebrnych kółek i płytek, dość lekkich, by nie krępować i nie spowalniać ruchów. Pod krwistoczerwoną peleryną kryły się dwa skrzyżowane na plecach pistolety - potrzebne, żeby wypełnić zadanie. Metalowe nagolenniki osłaniały nogi nad skórzanymi butami. To był olbrzym, potężna istota, której gorący oddech zdawał się świstać przez nozdrza.

Minotaur.

Gotów pożerać dzieci Wenecji w labiryncie rozgorączkowanego, kipiącego życiem miasta, czyhał, by odmienić bieg historii.

Karnawał rozpoczął się na dobre.

* * *

Kilka miesięcy wcześniej, ciemną nocą, przejmujący krzyk Marcella Torretone rozdarł ciszę panującą w teatrze San Luca.

Cień był tuż obok. Zawładnął miastem, przeleciał ponad dachami Republiki. W blasku zachodzącego słońca wśliznął się do teatru. Ojciec Caffelli nazywał go II Diavolo, wcielonym diabłem, a Marcello w swoim raporcie użył przydomku, jaki nadali mu zwolennicy: Chimera. Ksiądz próbował uprzedzić Marcella, ten zaś musiał pogodzić się z rzeczywistością. Działo się tu coś groźnego. Tego wieczoru wpadł w pułapkę. Tajemniczy nieznajomy wyznaczył mu spotkanie w San Luca, po premierze L’Impresario di Smirne, która okazała się wielkim sukcesem. Właściciele San Luca, Vendraminowie, wyszli jako ostatni. Nieznajomy ukrywał się za kulisami, dopóki teatr nie opustoszał.

Marcello zwinął sceniczny kostium, który leżał tuż za kurtyną. Jeszcze raz przeczytał opatrzony pieczęcią list, który mu dostarczono. Podpisał go niejaki Wergiliusz. Obiecywał przekazać informacje najwyższej wagi. Zagrożenie dotyczyło władz weneckich, a także samej osoby doży. Marcello postanowił nazajutrz udać się do Emilia Vindicatiego - należało jak najszybciej powiadomić Radę Dziesięciu o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Jednak teraz mógł tylko przeklinać swój brak rozwagi.

Wiedział - do nikogo już nie pójdzie.

Nie zobaczy najbliższego wschodu słońca.

Ktoś go ogłuszył, przywiązał do desek i okładał pięściami. Na pół przytomny, Marcello widział kręcącą się koło niego zakaprurzoną postać, nie był jednak w stanie dojrzeć twarzy tajemniczego osobnika. Nagle spostrzegł młotek, gwoździe, rzemienie, cierniową koronę i niezwykłe szklane narzędzie, które połyskiwało w dłoni nieznajomego. Ogarnęło go przerażenie.

- Kim... kim jesteś? - wybełkotał.

Spod kaptura wydobył się szyderczy śmiech. A potem Marcello słyszał już tylko własny oddech - ciężki, głęboki. Nieznajomy kończył przywiązywanie go do drewnianej konstrukcji, której kształty miał wkrótce zdradzić cień na podłodze. Krzyż.

- Czyżbyś... czyżbyś był Il Diavolo? Chimerą, tak? Zakapturzona postać na chwilę zwróciła się ku niemu.

Marcello na próżno usiłował dojrzeć rysy ukrytej w mroku twarzy.

- A zatem istniejesz? A ja myślałem... Znów rozległ się śmiech.

- Vexilla regis prodeunt inferni... - odrzekł Chimera. Głos nieznajomego był niski, przerażający. Prawdę mówiąc, brzmiał jak zza grobu.

- C... coo?

- Vexilla regis prodeunt inferni, Marcello Torretone!

I przytknął czubek pierwszego gwoździa do unieruchomionej więzami nogi Marcella... a potem jego ręka uniosła wysoko młotek.

- Nieee!

Marcello wył nieludzkim głosem.

Vexilla regis prodeunt inferni.

Tak, słychać już było łopot sztandarów króla Piekieł...

* * *

Francesco Loredan, na którego twarzy malowała się zaduma, szybkim krokiem przemierzał korytarze Pałacu Dożów.

Trzeba za wszelką cenę pojmać tego człowieka.

Francesco należał do grona patrycjuszów doskonale obeznanych z tajnikami władzy. Objął funkcję w roku 1752 i był dożą od ponad czterech lat. Młodzi arystokraci weneccy przygotowywali się do służby państwowej od dwudziestego piątego roku życia. Wtedy to zgodnie z prawem otwierały się przed nimi drzwi do Wielkiej Rady. Francesco był jednym z nich. Zgodnie z panującą w Wenecji tradycją, uczył się sztuki służby państwowej poprzez kontakt z doświadczonymi urzędnikami. Taka praktyka była konieczna zwłaszcza dlatego, że konstytucja Republiki opierała się głównie na przekazie słownym. Na ogół ambasadorowie zabierali ze sobą synów, by wprowadzić ich w tajniki dyplomacji; niektórzy młodzi szlachcice, Barbarini, wylosowani w dniu świętej Barbary, mieli prawo przysłuchiwać się obradom Wielkiej Rady przed osiągnięciem wyznaczonego wieku. W ten sposób ludzie będący u władzy zapewniali swoim dzieciom naukę poprzez praktyczne poznanie struktury i funkcjonowania instytucji państwa. W szlacheckich dynastiach kariera była wytyczona z góry - Wielka Rada, Senat, Signoria lub Urząd Stałego Lądu, ambasady, Rada Dziesięciu, aż po urząd prokuratora, a nawet doży, pierwszego w mieście. Ta kultura polityczna była jednym z filarów potęgi laguny, która umacniała się dzięki talentom swych przedstawicieli i sprawnej organizacji. I działo się tak, mimo że czasami kalkulacje weneckich dygnitarzy obracały się przeciwko Serenissimie, której nieobce było mroczne oblicze dyplomacji. Przymierze dożów z Florencją przeciwko Mediolanowi, przypieczętowane przed trzema wiekami pokojem zawartym w Lodi, umożliwiło Republice opowiedzenie się za wolnością Italii, zarazem jednak zachowanie własnej niezależności. Wzorem ambasady w Konstantynopolu, najświetniejszej ze wszystkich, mnożyły się inne, niezwykle sprawne poselstwa weneckie w Paryżu, Londynie, Madrycie czy Wiedniu. Podział Morza Śródziemnego między Turcję a floty katolickie - sygnał zachwiania dominacji tej pierwszej - także przyczynił się do umocnienia pozycji Wenecji. Republika nie stworzyła zupełnie nowej polityki, a jednak, jako pani mórz, pośredniczka między różnymi kulturami i mistrzyni gry pozorów, przydała jej szlachetnych rysów, które z pewnością spodobałyby się takim włoskim autorytetom, jak Machiavelli z Księciem czy florenccy Medyceusze.

Francesco był pragmatykiem, obdarzonym talentami nieodzownymi w życiu publicznym i zręcznością w interesach, czy szło o handel, czy też finanse, ponadto doskonale radził sobie na polu dyplomacji i prawa, co czyniło zeń godnego dziedzica tradycji weneckiej arystokracji. Zmierzając z listem w ręce do Sali Kolegium, powtarzał sobie po raz kolejny, że urząd doży Wenecji nie należy do najłatwiejszych. Od czasu do czasu pałacowy wartownik cofał się, ustępując mu z drogi i wznosząc halabardę, by po chwili znów stanąć sztywno z kamienną twarzą. Dziesięciu ma rację, myślał Loredan. Trzeba działać bardzo szybko. Od dwunastego wieku uprawnienia doży nieustannie rosły, a inwestytura pod sztandarem świętego Marka, zgodnie z tradycją karolińskich laudów, bizantyjski baldachim i purpura, korona nad czepcem książęcym symbolizowały tę silną pozycję. Mimo to Wenecjanie zawsze czuwali, by pierwszy pośród nich nie zdołał zagarnąć pełni władzy. Jego rządy, najpierw ograniczone przez osobę prawną, jaką była wspólnota Wenecji, wkrótce zostały poddane swoistej kontroli Signorii, zgromadzenia elit rządzących miastem. Jeszcze dziś wielkie rody, których tradycja sięgała czasów ekspansji na półwysep, dbały o zachowanie wpływu na najważniejsze decyzje Republiki, i choć Wenecja wystrzegała się wszelkich form zbliżonych do monarchii absolutnej, państwo wyraźnie wytyczało granicę między tak zwaną władzą ludu, która trwała krótko jak letni sen, a dominacją rodów, którym miasto zawdzięczało swą potęgę.

Francesco, jak wszyscy Wenecjanie, z nostalgią myślał o złotym wieku, o czasach rozkwitu Wenecji i jej kolonii. Mógłby wszak być - jeśli nie jedynym, to przynajmniej jednym z twórców tego wielkiego dzieła podboju. Rzecz jasna, z niewypowiedzianą satysfakcją przyjął zaszczytny tytuł, a potem cieszył się nieustannym ceremoniałem otaczającym jego osobę, czasami jednak czuł się więźniem oficjalnego urzędu, rex in purpura in urbe captivus, „królem spowitym w purpurę i uwięzionym w mieście”... Gdy proklamowano go dożą w pobliskiej bazylice, stanął przed radosnym tłumem na placu Świętego Marka, potem na Schodach Olbrzymów nałożono mu zakończoną rogiem czapkę. Ledwie jednak ogłoszono go Księciem Wenecji, już musiał złożyć przysięgę, iż nigdy nie przekroczy uprawnień, jakie daje mu promissio ducalis, którą odczytywano mu na głos co rok, przypominając o charakterze jego władzy.

Francesco, wybrany dożywotnio na dożę, członek wszystkich rad, osoba znająca najpilniej strzeżone tajemnice państwowe, lepiej niż ktokolwiek inny uosabiał z racji swej funkcji władzę, potęgę, a nawet ciągłość Republiki - Serenissimy. Przewodniczył Wielkiej Radzie, Senatowi, Quarantii, w dni „otwarte” wraz z sześcioma członkami swej Rady przyjmował prośby i skargi. Co tydzień odwiedzał jedną z niemal trzystu magistratur funkcjonujących w Wenecji. Sprawdzał, jakie podatki i w jakiej wysokości uiszczają obywatele, zatwierdzał bilans finansów publicznych, a oprócz tego musiał uczestniczyć w niezliczonych przyjęciach i spotkaniach. Doża nie miał praktycznie życia prywatnego. Zdarzało się, że nieustanna gonitwa odbijała się na zdrowiu piastujących urząd starców, bo dożą można było zostać dopiero po ukończeniu sześćdziesięciu lat. Może dlatego uznano, że tron w Sali Wielkiej Rady należy wyposażyć w pokrytą aksamitem podpórkę, która pozwalała Jaśnie Oświeconemu nieco się zdrzemnąć, gdy nie miał już sił przysłuchiwać się obradom.

Francesco dotarł do celu drogi: wszedł do ogromnej sali Maggior Consiglio, Wielkiej Rady, ozdobionej portretami jego godnych poprzedników. W innych okolicznościach przystanąłby na chwilę, żeby, jak to czasami robił, odnaleźć w rysach dawnych dożów jakieś symboliczne powinowactwo. Myślałby o Zianim - sędzim, radcy, padewskim podeście, najbogatszym człowieku w Wenecji, którego „nowe” rody, wzbogacone dzięki rozkwitowi Republiki, zmusiły do usunięcia się z życia publicznego; przysiadłby przy portrecie Pietra Tiepola, armatora i kupca, diuka Krety, podesty Trewiru, ambasadora Wenecji w Konstantynopolu, który, nieusatysfakcjonowany powołaniem Senatu i spisaniem w roku 1242 statutów miejskich, przyczynił się również do przywróconej jedności Wenecji i umocnienia wpływów oraz niezależności Republiki. Przed wyjściem z sali Francesco zerknąłby też na czarny woal okrywający portret doży Faliera, którego losy były niezwykle dramatyczne - żył w czasach wszechwładzy arystokracji, marzył o powrocie do rządów przedstawicielskich, mobilizujących także prosty lud. Został stracony. Francesco zastanawiał się, co on sam zdoła po sobie zostawić i jak zapiszą się w pamięci przyszłych pokoleń jego wysiłki.

Mam wszak powody, by zadawać sobie to pytanie, pomyślał z niepokojem.

Tego kwietniowego dnia bowiem Francesca gnębiły ponure myśli. Wkrótce miał przyjąć Emilia Vindicatiego, członka Rady Dziesięciu. Nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji i nie wiedział, jak zareagować na dość szczególną propozycję, którą ten złożył mu rankiem. Francesco dotarł do Sali Kolegium: usiadł na chwilę. Nie zdołał jednak długo pozostać na miejscu. Podenerwowany, podszedł do okna. Z balkonu widać było tamę przed laguną, po której płynęło kilka gondoli, okręty wojenne Arsenału i barki transportujące towary. Nieco dalej rysowała się sylwetka uskrzydlonego lwa z nabrzeża Świętego Marka i Kampanili wznoszącej się niczym sztylet w świetle dnia. Francesco przetarł oczy i głęboko odetchnął. Obserwował taniec statków na falach, wpatrywał się we wzburzone wody, które pozostawiała za sobą każda większa łódź. Westchnął jeszcze i po raz ostatni przeczytał zakończenie listu Rady Dziesięciu.

 

Chmury gromadzą się nad Republiką, groźne chmury; to zabójstwo jest zaś, Jaśnie Oświecony Panie, ledwie jednym z licznych nieszczęść, jakie niosą. Wenecja ginie, ohydni złoczyńcy skradają się jej ulicami niczym wilki w mrocznym lesie. Omiata ją niosący zagładę wiatr. Czas spojrzeć prawdzie w oczy.

 

Po chwili oznajmił jednemu z pałacowych strażników, że gotów jest przyjąć Emilia Vindicatiego. - Si, Jaśnie Oświecony Panie.

Czekając na niego, znów zapatrzył się w grę świateł na lagunie.

*

Wenecjo...

Po raz kolejny trzeba cię będzie ocalić.Iluż trzeba było walk, by dożowie zdołali uchronić „Wenus wód” przed naporem fal i mułu. Francesco często rozmyślał nad tym cudem. Bo przetrwanie jego miasta graniczyło z cudem. Dawniej na pograniczu dwóch imperiów - bizantyjskiego i karolińskiego - Wenecja krok po kroku zdobywała niezależność. Święty Marek został patronem laguny w roku 828, gdy dwaj kupcy z dumą przywieźli do Rialto wykradzione z Aleksandrii relikwie ewangelisty.

Jednak to pierwsza krucjata i zdobycie Jerozolimy oznaczały dla półwyspu początek złotego wieku. Położona na styku światów - zachodnioeuropejskiego, bizantyjskiego, słowiańskiego, islamskiego i dalekowschodniego - Wenecja stała się miejscem trudnym do ominięcia: drewno, żelazo z Brescii, Karyntii i Styrii, miedź i srebro z Czech, złoto ze Śląska i Węgier, len, wełnę, konopie, jedwab, bawełnę, barwniki, futra, przyprawy, wina, zboże i cukier przewożono szlakiem, na którym się znajdowała. Równocześnie rozwijała własne rzemiosła, specjalizowała się w budowie statków, wyrobach luksusowych, produkcji szkła i kryształu, handlu solą. Otwierała morskie szlaki dla potężnych konwojów galer - na wschód, do Konstantynopola i nad Morze Czarne, na Cypr, do Trebizondy i Aleksandrii; na zachód, w kierunku Majorki, Barcelony, Lizbony, Southampton, Brugii i Londynu. Państwo zbroiło galery, starało się okiełznać morze, sprzyjało handlowi. Marco Polo i jego Opisanie świata rozbudzały marzenia Wenecjan o odległych krainach; Odorico da Pordenone przemierzył Krainę Tatarów, Indie, Chiny i Indonezję, przywożąc z podróży sławne Descriptio terrarum. Niccolo i Antonio Zeno rozszerzali kontakty Wenecji aż po nieznane obszary północy - wybrzeża Nowej Ziemi, Grenlandii i Islandii, a Ca’ Da Mosto wyruszył na podbój Rio Grandę i wysp Zielonego Przylądka.

Wiele bym dał, by móc być świadkiem tych wydarzeń.

Wenecja, „nijakie miasto” zagubione na lagunie, wyrastała na prawdziwe imperium! Mnożyły się faktorie i osady na Krecie, w Koryncie, Smyrnie, w Tesalonikach, wciąż dalej i dalej za morzem. Tak powstały kolonie i myślano już nawet o stworzeniu nowej Wenecji, Wenecji Wschodu. I wszędzie, na tych odległych ziemiach, Wenecja zyskiwała poddanych. Lecz zdominowana ludność często cierpiała nędzę, a to stworzyło podatny grunt dla dążeń i propagandy Turków, ku którym zwróciły się w końcu najbardziej pognębione kraje. Sprawowanie kontroli nad tak rozległym państwem i próba skutecznej eksploatacji kolonii zmuszały do rozbudowy sieci administracyjnej i handlowej, co w rezultacie zaburzyło równowagę imperium i osłabiało je. I od tamtej pory...

Wenecja zdołała zachować świetność do szesnastego wieku. Potem dawny blask zaczął z wolna przygasać. Problemy Wenecji po bitwie pod Lepanto, hegemonia Hiszpanii na terytorium Włoch, a także ścisłe związki papiestwa z Hiszpanią były jaskrawymi przejawami tej sytuacji. W roku 1718, na mocy pokoju zawartego w Pożarevacu, Wenecja utraciła kolejne tereny na korzyść Turków. Odtąd Miasto Dożów przyjęło postawę życzliwej neutralności, równocześnie trwoniąc ogromne pieniądze na unowocześnienie Arsenału. Rozkwit sztuki przez jakiś czas przysłaniał rzeczywisty stan rzeczy, odwracając uwagę od oznak podupadania państwa - freski Tycjana, Veronesego i Tintoretta prześcigały się w pięknie, Canaletto ukazywał drganie powietrza nad laguną i spowijał miasto mgiełką barw. Lecz Francesco wiedział, że dziś, w obliczu najwyższej potrzeby utrzymania rangi miasta w oczach świata i wobec wciąż żywej groźby upadku, Wenecja nie może dłużej ukrywać słabości. Najsurowsi krytycy porównywali ją do próchniejącej trumny, do czarnej gondoli, która jeszcze pruje wody, ale już zaczyna się w nich pogrążać. Reputacja miasta, Serenissimy, która swym credo uczyniła ekspansję, była zagrożona. Przemyt, hazard, lenistwo, zbytek doprowadziły do upadku dawnych cnót. Słowa świadków, których Francesco wysłuchiwał przez cztery minione lata, dowodziły, że transport morski nieustannie malał. Konkurując z Livorno, Triestem i Ankoną, port tracił na znaczeniu. Starano się co prawda zachęcić szlachtę, by powróciła do kupiectwa, które uznawała teraz za zbyt „plebejskie”, biorąc przykład z Anglików, Francuzów czy Holendrów, lecz na próżno: merkantylizm kwitł, a mimo to szlachetnie urodzeni nie chcieli pójść drogą dawnych wartości.

Od tego do prawdziwej dekadencji był już zaledwie krok.

Vindicati ma rację... Kraj toczy gangrena.

 

Emilio Vindicati wreszcie pojawił się w Sali Kolegium.

Szerokie drzwi otwarły się przed nim.

Francesco Loredan odwrócił się w stronę gościa.

Vindicati zrezygnował tego dnia z galowego stroju i przybył w obszernym czarnym płaszczu. Jego owalną twarz wieńczyła upudrowana peruka. Był mężczyzną wysokim i tak szczupłym, że zdawał się pływać w ubraniach. W jego przenikliwych, ruchliwych oczach raz po raz rozpalały się ogniki ironii, widocznej też w lekkim uniesieniu kącika ust, tak wąskich, jakby były ledwie blizną po cięciu ostrza. Od czasu do czasu jego wargi układały się w sarkastyczny uśmiech. Zdecydowanie i spokojna siła emanowały z twarzy podobnej do tafli jeziora, którego głębie skrywają wiele tajemnic i poruszenia. Skłonny do gniewu, pełen pasji, o surowym charakterze - Emilio był człowiekiem krewkim i tylko ktoś taki jak on mógł silną ręką okiełzać Radę Dziesięciu, kładąc kres próżnym deliberacjom. Z urodzenia Florentyńczyk, dorastał w Wenecji i został wybrany na swe stanowisko ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin