Krentz Jayne Ann - Uśmiech losu.pdf

(1572 KB) Pobierz
Krentz Jayne Ann - Uśmiech losu
Krentz Jayne Ann
Uśmiech losu
Tytuł oryginalny: Sweet Fortune
116286217.007.png 116286217.008.png
d
Rozdział pierwszy
- Nic nie widzę.
- Proszę się nie niepokoić. Oczy są w idealnym porządku. - Jessie Benedict
pochyliła się nad kruchą postacią Irene Valentine; która leżała na szpitalnym łóżku, i
poklepała uspokajająco jej dłoń wczepioną kurczowo w prześcieradło. - To był na-
prawdę fatalny upadek, więc złamała pani kilka żeber i doznała wstrząsu, ale oczy nie
ucierpiały. Proszę je otworzyć i popatrzeć na mnie.
Pani Valentine podniosła powieki i spojrzała na Jessie wyblakłymi, niebie-
skimi oczami.
- Nie rozumiesz. Ja nie widzę.
- Przecież pani na mnie patrzy. Poznaje mnie pani, prawda? - Jessie zaniepo-
koiła się i uniosła dłoń. - Ile palców pokazuję?
- Dwa. - Siwa głowa pani Valentine poruszyła się niespokojnie na poduszce.
- Na miłość boską, nie o to mi chodzi. Nie rozumiesz. ]a nie widzę. Jessie doznała
olśnienia i spojrzała na panią Valentine z przerażeniem. - Och, nie. jest pani pewna?
Skąd pani wie? Starsza pani westchnęła i znów przymknęła powieki.
- Nie potrafię tego wytłumaczyć - powiedziała niewyraźnie ochrypłym gło-
sem. - Ale wiem, że coś się stało. Czuję się tak, jakbym straciła zmysł smaku i dotyku.
Tak, jakbym naprawdę oślepła. Dobry Boże! Nie mam już po co żyć.
- To dlatego, że uderzyła się pani w głowę. Kiedy szok minie, na pewno
wszystko wróci do normy. - Bez turbanu, marszczonych spódnic i brzęczących korali-
ków, pani Valentine wydała się Jessie krucha i maleńka.
A ona milczała. Leżała nieruchomo na łóżku, ściskając prześcieradło.
- Wszystko w porządku? - spytała szeptem Jessie.
- Ja nie spadłam - mruknęła pani Valentine.
- Słucham?
- Wcale nie spadłam z tych schodów. Ktoś mnie zepchnął.
- Zepchnął? - powtórzyła trwożliwie Jessie. - jest pani pewna? Komu jeszcze
pani o tym mówiła?
- Nie chcieli mi wierzyć. Powiedzieli, że nikogo oprócz mnie tam nie było.
Co ja teraz zrobię? A firma? Co będzie z firmą?
Jessie wyprostowała plecy. Nadeszła jej wielka szansa, której w żadnym wy-
padku nie zamierzała zmarnować.
116286217.009.png 116286217.010.png
- Ja się wszystkim zajmę. Proszę się nie martwić. jestem przecież pani asy-
stentką, prawda? I jak każdy asystent muszę pilnować interesów szefa.
Irene Valentine zerknęła na Jessie z powątpiewaniem. - Może lepiej na razie
zawiesić działalność, kochanie. Sam Pan Bóg wie, że nie miałyśmy ostatnio zbyt
wielu klientów.
- Doskonale dam sobie radę - odparła dziewczyna z animuszem.
- Nie jestem taka pewna. Znam cię zaledwie od miesiąca. Nie zdążyłaś się
jeszcze dowiedzieć bardzo wielu rzeczy o moich interesach.
W tej samej chwili do separatki wkroczyła pielęgniarka i uśmiechnęła się
znacząco do Jessie..
- Myślę, że pora kończyć wizytę - powiedziała. - Pani Valentine musi prze-
cież odpocząć.
- Rozumiem. - Jessie po raz ostatni poklepała szefową po ręku. - Przyjdę do
pani jutro. Proszę się nie martwić i wracać do formy. Wszystko będzie dobrze.
- O mój Boże - westchnęła pani Valentine i znowu zamknęła oczy. Rzuciw-
szy stroskane spojrzenie na wymizerowaną postać, Jessie odwróciła się i wyszła na
korytarz. Tam dopadła pierwszego napotkanego pracownika szpitala.
- Pani Valentine uważa, że została zepchnięta ze schodów w swoim własnym
domu. Czy powiadomiono policję?
Lekarz - młody człowiek o szczerym wejrzeniu uśmiechnął się do niej
współczująco.
- Tak. I to natychmiast po wypadku. Słyszałem, że nie znaleziono śladów
najścia. Pani Valentine straciła po prostu równowagę na najwyższym stopniu i stoczy-
ła się na sam dół. Takie rzeczy się przecież zdarzają, szczególnie starszym ludziom.
Może zresztą pani sprawdzić na policji. Sporządzili raport.
- Ale jej się wydaje, że ktoś tam był. Ktoś, kto ją zepchnął.
- Pacjenci z urazami głowy często zapominają wszystko, co działo się tuż
przed wypadkiem.
- I nie odzyskują już pamięci?
- Bardzo często - przytaknął doktor. - Tak więc, nawet gdyby ktoś rzeczywi-
ście ją napadł, nie mogłaby odtworzyć tego zdarzenia.
- Sęk w tym, że pani Valentine różni się nieco od innych ludzi - zaczęła
Jessie i natychmiast doszła do wniosku, że lekarzowi na pewno nie spodoba się opo-
wieść o zdolnościach parapsychicznych jej chlebodawczyni. Cały świat medyczny był
bardzo sceptycznie nastawiony do tego rodzaju zjawisk. -Nieważne. Dziękuję. Do
zobaczenia.
Jessie obróciła się na pięcie i pospieszyła do wind, myśląc intensywnie o no-
wych obowiązkach, jakie czekały na nią w gabinecie. Z przyzwyczajenia odgarnęła za
uszy czarne, obcięte na pazia włosy, które zasłaniały jej wysokie kości policzkowe, a
na karku układały się w trójkąt. Długa, spadająca na czoło grzywka stanowiła oprawę
lekko skośnych, zielonych oczu i uwydatniała delikatne rysy twarzy dziewczyny,
nadając jej dziwnie egzotyczny, prawie koci wygląd.
Wrażenie to potęgowało jeszcze jej smukłe ciało kipiące energią, gdy się po-
ruszała, i zmysłowo rozluźnione, kiedy siadała niedbale na krześle. Czarne dżinsy,
116286217.001.png 116286217.002.png
czarne buty i biała bufiasta koszula w stylu poetów romantycznych pasowały znako-
micie do całości.
Czekając niecierpliwie, aby winda dotarła wreszcie na parter, Jessie zmarsz-
czyła brwi i zatopiła się w rozmyślaniach. Przejmując tymczasową odpowiedzialność
za gabinet pani Valentine, wzięła na siebie wiele nowych obowiązków. A przede
wszystkim musiała zacząć od odwołania umówionego wcześniej spotkania.
Ta myśl przyniosła jej natychmiast zarówno ogromną ulgę, jak i uczucie za-
wodu. Na razie pozbyła się kłopotu.
Nie była jednak do końca przekonana, czy naprawdę chce się go pozbyć.
Ostatnio miewała dość często mieszane uczucia i nic nie wskazywało na to,
by ten nieprzyjemny stan mógł ulec poprawie. Intuicja podpowiadała Jessie, że dopóki
Sam Hatchard nie zniknie z jej życia, nie ma szans na rozwiązanie problemu.
Jessie szła szybko ulicą, stukając żwawo obcasami o chodnik. l choć nad Se-
attle rozpostarły się jasnożółte opary, był to naprawdę bardzo piękny wiosenny dzień.
W tym wspaniałym, tętniącym życiem mieście niechętnie wspominano o smogu. Lu-
dzie ignorowali go za każdym razem, gdy miał czelność się pojawić. W takich razach
zazwyczaj rozprawiali żywo o słońcu, które tak rzadko gościło w Seattle. Smog zresz-
tą znikał natychmiast w strugach ulewnego deszczu, a tu na szczęście padało często.
Nad głowami przechodniów rozpościerał się baldachim soczystej zieleni drzew zasa-
dzonych gęsto po obu stronach chodnika. Na tle srebrzystych wód Zatoki Elliotta
rozciągała się przybierająca wciąż nowe kształty sylwetka miasta, w którym budowa-
no ostatnio coraz więcej wieżowców. Promy i tankowce wyglądały z daleka jak łó-
deczki z który na ciemnoniebieskiej tafli stawu. W jasnożółtej mgle trudno było nawet
dostrzec zarys dzikich Gór Olimpijskich.
Jessie zmrużyła oczy, sięgnęła do torebki i wyjęła z niej ciemne okulary. Na
północno-wschodnim wybrzeżu Pacyfiku słoneczne dni psuły ludziom szyki.
Droga do punktu konsultacyjnego pani Valentine, położonego w cichej,
bocznej uliczce, zajęła jej dwadzieścia minut. Nieduża firma mieściła się w dwupię-
trowym budynku z cegły, kilka przecznic od szpitala First Hill, gdzie zabrano panią
Valentine z samego rana.
Na drzwiach wejściowych prowadzących do tej starzejącej się posesji znaj-
dował się szyld pani Valentine oraz stylizowany rysunek gila, logo małej, kiepsko
prosperującej firmy komputerowej, z którą dzieliła lokal. Jessie nacisnęła klamkę i
weszła do ciemnego holu. Natychmiast otworzyły się matowe, szklane drzwi po pra-
wej stronie i pojawiła się w nich potargana głowa młodzieńca dwudziestopięcioletnie-
go .Młody człowiek wyglądał tak, jakby spał w ubraniu, co zapewne nie było dalekie
od prawdy. Ubrany był w dżinsy, adidasy oraz biały podkoszulek z krótkim rękawem.
Z kieszonki na piersiach wystawało plastikowe etui na długopisy i drobne akcesoria
komputerowe. Chłopak łypał na Jessie zza szkieł okularów w rogowej oprawie. W tle
połyskiwał tajemniczo ekran mruczącego komputera.
Jessie uśmiechnęła się.
- Cześć, Alex.
- Ach, to ty - powiedział Alex Rabin. - A już miałem nadzieję , że przyszedł
klient. jak się czuje pani V.
116286217.003.png 116286217.004.png
- Wyzdrowieje. Połamane żebra i szok. Lekarze chcą zatrzymać ją na obser-
wacji przez parę dni, a potem pojedzie do siostry. Ale powinno być dobrze. Alex po-
drapał się bezmyślnie po głowie i nastroszył sobie włosy.
- Biedna staruszka. Ma szczęście, że żyje. Co będzie z jej firmą?
Jessie uśmiechnęła się buńczucznie.
- Ja się wszystkim zajmę.
- Naprawdę? - Alex znów przymrużył oczy. - No cóż, powodzenia. W razie
czego, wpadnij. Chętnie służę pomocą.
Jessie zmarszczyła nos.
- Prawdę powiedziawszy, przydałoby nam się po prostu paru nowych klien-
tów.
- Mnie też. Słuchaj, a może byśmy dali wspólne ogłoszenie? - Alex wyszcze-
rzył zęby w uśmiechu. - Robin i Valentine: Psychotroniczne konsultacje komputero-
we.
- Wiesz, to wcale niegłupi pomysł - rzuciła Jessie, ruszając po schodach na
górę. - Powiem więcej: całkiem niezły. Muszę o tym pomyśleć.
- Daj spokój, przecież żartowałem - zawołał za nią Alex.
- Mogłoby się udać - wrzasnęła Jessie z podestu drugiego piętra, otwierając
drzwi, na których widniała wywieszka: PSYCHOTRONICZNE KONSULTACJE
PANI VALENTINE. - Nawet wymyśliłam dla nas slogan reklamowy: Intuicja i inteli-
gencja na usługach naszych klientów.
- Oszalałaś? Natychmiast zleciałyby się tutaj wszystkie czuby.
- Wcale by mi to nie przeszkadzało, gdyby mieli forsę.
- W zasadzie racja.
Jessie weszła do tandetnie urządzonego biura i rzuciła okulary słoneczne oraz
torbę na sofę z wypłowiałym perkalowym obiciem. Potem poszła w przeciwległy kąt
pokoju i stanęła przy staroświeckim biurku z żaluzjowym zamknięciem, wmawiając
sobie, że najlepiej będzie, jeśli zakończy sprawę, zanim opuści ją odwaga.
Opadła na duże drewniane krzesło obrotowe i położyła nogi na biurku, nie
zdejmując nawet butów. Krzesło zaskrzypiało na znak protestu, kiedy Jessie wychyliła
się trochę do przodu, żeby wystukać prywatny numer telefonu ojca - prezesa firmy
Benedict Fasteners.
- Biuro pana Benedicta, słucham. - Spokojny, obojętny głos należał niewąt-
pliwie do doświadczonej sekretarki.
- Cześć, Grace. Tu Jessie. jest tata?
- Jak się masz, Jessie. - W profesjonalny ton wkradła się przyjazna nuta wy-
wołana długoletnią znajomością. Owszem jest, ale jak zwykle nie życzy sobie, żeby
mu przeszkadzano. Chcesz z nim rozmawiać osobiście?
- Koniecznie. Powiedz, że to ważne.
- Zaczekaj. Zobaczę, co się da zrobić. - Grace wcisnęła guzik na interkomie.
W chwilę później w słuchawce odezwał się głos ojca Jessie. Był mocno po-
irytowany.
- Jessie? - spytał pan Benedict zniecierpliwionym tonem. - Właśnie omawiam
kontrakt. Co się dzieje?
116286217.005.png 116286217.006.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin