Conran Shirley - Koronka 2.doc

(1589 KB) Pobierz
Shirley Conran

Shirley Conran

Koronka II

 

 

 

PROLOG

31 sierpnia 1979

Oto najdroższe piersi na świecie, pomyślała Lili namydlając je starannie. Cienkie, delikatne jak koronka strużki piany opływały jej krągłe ciało. Dotknęła brodawki o barwie cynamonu i zadrżała od uczucia zmysłowej przyjemności. Sięgnęła stopą o wylakierowanych na różowo paznokciach do staroświeckiego kurka z kości słoniowej i dopełniła wannę gorącą wodą. Musnęła gąbką drugą brodawkę; i tym razem jej ciało odpowiedziało lekkim dreszczem, jakby czubki piersi stanowiły część jakiegoś zamkniętego obwodu elektrycznego, łączące­go je bezpośrednio z głównym ośrodkiem zmysłów. To porównanie przyszło Lili na myśl, kiedy patrzyła, jak różowe pączki sztywnieją i wynurzają się nad powierzchnię piany o zapachu goździków.

Lili była w doskonałej formie; jej ciało przedstawiało pełną gotowość działania, jak mawiali technicy sprawdzający stan re­kwizytów na planie. Jednakże łagodne, aksamitne wypukłości, zaczynające się tuż poniżej kości obojczyków, stanowiły dla Lili coś więcej - były jej dowodem tożsamości, gwarancją zatrudnienia, źródłem utrzymania, a także jej fortuną, bowiem ten krągły jędrny biust był teraz ubezpieczony na siedmiocyfrową sumę przez wytwór­nię filmową Omnium Pictures, która właśnie wynegocjowała dla Lili rekordową gażę za rolę Heleny Trojańskiej.

Teraz moje piersi są znacznie cenniejsze dla innych niż dla mnie, pomyślała Liii z zadumą. Przez ostatnie piętnaście lat cały jej los zależał od tych właśnie części ciała, które znała równie dobrze jak własne kolana i które wcale nie wydawały jej się od kolan ważniejsze.

Z westchnieniam odrzuciła gąbkę i podniosła się z przepełnionej wanny, nie zwracając uwagi na olbrzymią kałużę rozlewającą się na różowej marmurowej posadzce. Owinąwszy się żółtym ręcznikiem przeszła do salonu. Na tacy śniadaniowej stała miseczka z figami; każdy owoc rozcięty był na ćwiartki ukazując czerwony miąższ. Lili podniosła do ust cząstkę figi i zajęła się przeglądaniem gazet. Rok 1979 jak dotąd nie był najlepszy dla prezydenta Cartera, pomyślała czytając o oblężeniu amerykańskiej ambasady i zakładnikach trzy­manych w Iranie. Dobrze wiedziała, co znaczy nagłe zetknięcie się z przemocą.

Urodzona w Szwajcarii Lili nie znała prawdziwej matki. Mając sześć lat znalazła się ze swoją przybraną rodziną na Węgrzech. Był rok 1956, powstanie skierowane przeciwko komunistycznej władzy uniemożliwiło im legalny wyjazd z kraju; Lili widziała śmierć swoich przybranych rodziców, zastrzelonych przez straż graniczną podczas ucieczki, która tylko jej jednej się powiodła. Z obozu dla uchodźców w Austrii wysłano ją do Paryża, gdzie została adoptowana przez starzejące się bezdzietne małżeństwo. W wieku siedmiu lat stała się praktycznie darmową służącą państwa Sardeau, zahukanym dzieckiem tęskniącym za miłością, bezpieczeństwem i szczęściem, jakie kiedyś znała i o jakim marzyła.

Nietrudno było amerykańskiemu playboyowi uwieść Lili, jeszcze łatwiej przyszło mu ją porzucić, kiedy okazało się, że dziewczyna jest w ciąży. Wyrzucona z domu przez państwa Sardeau, Lili opłaciła zabieg usunięcia ciąży pieniędzmi zarobionymi pozowaniem nago do zdjęć, które miały ozdobić kalendarz przeznaczony dla kierowców ciężarówek. Z dnia na dzień stała się sławna jako zmysłowa kobieta-dziecko z erotycznych fotografii. Dopiero Jo Stiarkoz, bogaty grecki armator, wyratował zastraszoną, bezradną Lili z rąk wykorzys­tującego ją „opiekuna" i pomógł jej rozwinąć wrodzone zdolności aktorskie i malarskie. Dzięki niemu Lili z nieufnego dziecka rynsztoka, dla którego seks miał niewiele wspólnego z miłością, stopniowo przeobraziła się w kulturalną, świadomą swych walorów piękną kobietę.

Kiedy Jo zginął w wypadku samochodowym, Lili szukała pocie­szenia w karierze filmowej, a potem wdała się w romans z Abdullahem, królem Sydonii, naftowego państewka nad Zatoką Perską.

Związek przetrwał rok, lecz w końcu Liii miała dość sytuacji, w której przez jednych określana była jako nieoficjalna konkubina, przez innych wręcz jako dziwka z Zachodu. Wróciła więc do swego domu w Paryżu, by od nowa szukać godności, miłości i spokoju. Dotąd jednak ich nie znalazła.

Lili z westchnieniem odrzuciła „Herald Tribune" i rozsuwając rzeźbione cedrowe okiennice wyszła na balkon, zawieszony nad zielonymi wodami Bosforu. Kopuły i ostre wieżyczki stambulskich minaretów błyszczały w przymglonym słońcu sierpniowego poranka. Odgłosy miasta, stłumione i niewyraźne, niosły się nad wodami cieśniny; dzwonki rowerów, okrzyki przechodniów, pobekiwanie kóz mieszały się z szumem ulicznych pojazdów. Lili owinęła się mocniej ręcznikiem; wpatrzona w rozpościerający się przed nią widok chłonęła odgłosy Turcji. Są gorsze miejsca na świecie na poszukiwanie miłości, spokoju i szczęścia.

Po drugiej stronie cieśniny, na azjatyckim brzegu, to samo słońce oświetlało grubą szarą lufę pistoletu Magnum 357 firmy Smith & Wesson, dziewięciomilimetrowy karabin UZI, Kałasznikowa i dwa ręczne granaty. Broń leżała na kulawym stole w niewielkim pomieszczeniu, w którym powietrze miało zapach palonej marihuany.

Nie mógł ryzykować przechodzenia ze sprzętem przez odprawę celną, ale od czasu przybycia do Stambułu ściśle stosował się do instrukcji i wszystko poszło gładko. Zamówił od razu dwie kawy w małej kafejce na bazarze, a potem obie odesłał pod zarzutem, że są zbyt słabe. Po paru minutach śniady, ubrany na czarno człowiek pojawił się przy jego stoliku. Szedł za nieznajomym przez labirynt wąskich uliczek, potem brudnymi schodami na górę do małego ciemnego pokoju, gdzie okazał swój paszport. Ze skromnej oferty uzbrojenia, jaką mu przedstawiono, wybrał trzy sztuki, zdając sobie sprawę, że nie może mieć zbyt dużych wymagań.

Spore nadzieje wiązał z Magnum 44, które potrafiło sobie poradzić z każdym - kładło trupem na miejscu nawet potężnego mężczyznę. Półautomatyczne UZI było łatwo osiągalne na całym Bliskim Wschodzie, jako że stanowiło wyposażenie izraelskiej piechoty. Ważyło niecałe osiem funtów i było najkrótszym karabinem półau­tomatycznym (dwadzieścia cali po złożeniu), co pozwalało na ukrycie go w nogawce spodni. Wyrzucało z siebie sześćset naboi na minutę, mogło również wydawać pojedyncze strzały, a ładowane było typową amunicją dziewięciomilimetrową, najłatwiejszą do zdobycia. Wybrał także Kałasznikowa dla jego poręczności i niezawodności. Był wolniejszy niż UZI, ale dłuższa lufa dawała większą precyzję strzału. Bóg jeden wie, skąd ten egzemplarz wziął się w Stambule, ponieważ był to chiński model z pięćdziesiątego szóstego roku, z drewnianą kolbą i przymocowanym na stałe składanym bagnetem, który mógł się okazać użyteczny.

Obok broni na stole znajdowała się jeszcze kupka naboi, dwa magazynki, zwój nylonowej liny, pół litra rozpuszczalnika w szklanej butelce, rolka trzycalowej białej taśmy chirurgicznej, dwa plany miasta, pompa wodna z kilkoma okruchami przypalonej żywicy w zbiorniku i egzemplarz czasopisma „People".

Mężczyzna podszedł do okna o pordzewiałej metalowej ramie i zaczął obserwować przeciwległy brzeg przez mocną wojskową lornetkę. Zobaczył łagodne wzgórza porośnięte cyprysowo-sosnowym lasem. Za daleko, pomyślał i poprawił ustawienie soczewek. Tym razem dojrzał rozmyte zarysy budynków, poznaczone gdzieniegdzie wyraźniejszymi sylwetkami minaretów. Nadal nie to, co trzeba. Wreszcie udało mu się nastawić właściwą ostrość, ale jednolicie szarobrązowe domy były tak do siebie podobne, że jedynie większe kształty meczetów, świątyń i pałaców pozwalały się zorientować w obserwowanym terenie. Niecierpliwie sięgnął po turystyczną mapę i przyjrzał się zdjęciu. Znowu zapatrzył się przez lornetkę na przeciwny brzeg, tym razem skupiając się na części wybrzeża bezpośrednio stykającej się z wodą.

Nakierowawszy szkła na most nad Złotym Rogiem dotąd regulował ostrość, aż mógł rozróżnić twarze pasażerów promu, który właśnie odbijał z przystani. Uważnie przyjrzał się wyładowanej łodzi powoli zbliżającej się w jego kierunku, następnie zatoczył lekki łuk w prawo, na lśniącą w słońcu fasadę pałacu, niewielki park porośnięty drzewkami judaszowymi i ruiny wieży. W końcu chrząknął z zado­woleniem, bo udało mu się trafić na duży budynek w kolorze terakoty stojący na skraju wody. Zaczął sprawdzać okno po oknie, od niewielkich kwater na najwyższym poziomie do wysokich francuskich drzwi na pierwszym piętrze, z których część wychodziła na zaokrąglone balkony, zawieszone nad wodą jak białe klatki dla ptaków. Podczas tej obserwacji na jednym z balkonów otwarły się żaluzje i ukazała się Lili owinięta w żółty ręcznik.

Mężczyzna opuścił lornetkę i podniósł do oczu okładkę czasopisma „People". Te brązowe oczy o kształcie migdałów, gęste czarne loki, wyzywająco sterczące piersi - nie ma mowy o pomyłce. Było lepiej, niż mógł się spodziewać.

Lili wróciła do salonu swojego apartamentu, wzięła do ust jeszcze jedną cząstkę figi i przeszła do garderoby, gdzie włożyła na siebie luźną białą koszulę, jedyną rzecz, w której miała szansę przedrzeć się przez tłum Wielkiego Bazaru nie będąc podszczypywaną ze wszystkich stron. Poprzedniego dnia, gdy odwróciła się gwałtownie po takim szczególnie lubieżnym dotknięciu, z nieopisanym zdumie­niem stwierdziła, że sprawcą był na oko dziesięcioletni chłopiec. Lili wsunęła stopy w sandałki z wężowej skóry, podpięła włosy antycz­nymi szylkretowymi grzebykami i nałożyła lekki makijaż, jako że, na szczęście, tego dnia nie czekały jej żadne sesje fotograficzne. Pozostawiła rozrzucone w nieładzie ubrania i kosmetyki, opuściła apartament i zastukała do sąsiednich drzwi.

- To ty, Lili? Wejdź, moja droga, czekam, aż to wyschnie. - Pełen przejęcia głos miał lekki akcent z Luizjany. Sandy Bayriver (rodowe nazwisko Flanagan) kończyła właśnie precyzyjną akcję naprawczą. Pole operacyjne zostało oczyszczone i starannie przygotowane, i teraz Sandy, za pomocą specjalnej szybko schnącej siateczki ratowała złamany paznokieć. Dziewczyna o pozycji Sandy nie mogła sobie pozwolić na żadne tego rodzaju uchybienia, musiała zawsze prezen­tować nieskazitelnie wypielęgnowane dłonie.

Lili spacerowała po wytwornym pokoju. Urządzenie stanowiły meble obite brokatem. Z marmurowego ucha Aleksandra Wielkiego zdjęła tandetną błyszczącą koronę i włożyła ją sobie na głowę.

- Jakim cudem trzyma ci się to na włosach, Sandy?

- Przypinam spinkami, złotko. Raz, kiedy byłam Królową Ostryg, zapomniałam o spinkach i to cholerstwo spadło mi w najmniej oczekiwanym momencie. - Podniosła wzrok na przyjaciółkę. Dobrze ci w tym, Liii. Może byś mnie zastąpiła w roli międzynarodowej Miss Piękności, a ja bym sobie poszła na zakupy...

- Ty ją zdobyłaś, to ty ją noś. - Lili zarzuciła koronę z powrotem na głowę posągu. Sandy zawsze wykorzystywała okazję, żeby powiedzieć coś miłego, tak jak niektórzy ludzie nigdy nie przegapiają możliwości popisania się złośliwością. Trudno uwierzyć, że brała udział w zażartej walce o tę błyskotkę, pomyślała Lili, patrząc, jak Sandy wkłada czerwone sandałki.

- Okulałabym na takich wysokich obcasach. Mają chyba ze cztery cale - zauważyła.

- Cóż, złotko, jestem do nich przyzwyczajona. - Sandy przeszła do łazienki, by ostrożnie ściągnąć podgrzewane lokówki. Jej gęste ciemne włosy kręciły się naturalnie, lecz Sandy wolała mieć na głowie uporządkowany szereg lśniących kędziorów. - Chodźmy poszukać twojej mamuśki - zachichotała Sandy, zawsze mająca na uwadze obie towarzyszki podróży.

U szczytu ogromnych podwójnych schodów, prowadzących do głównego holu hotelu Harun al Rashid, Sandy uczepiła się ramienia Lili i zaczęła ostrożnie schodzić po śliskich marmurowych stopniach. Na dole czekała na nie niewysoka, szczupła kobieta w czerwonej jedwabnej sukni.

Judy Jordan, założycielka czasopisma PRZEBOJEM! przeznaczo­nego dla kobiet pracujących, nie była zachwycona rolą towarzyszki podróży dwóch najpiękniejszych kobiet świata, z których jedna była w dodatku jej odnalezioną po latach córką.

Przewodnik ubrany w szerokie czarne szarawary wyprowadził je z eleganckiego, dosłownie obsypanego różami hotelu, który służył niegdyś jako letni pałac królowej, wybudowany tuż nad wodą ze względu na pożądany chłód.

- Dokąd się dziś wybieramy? - spytała Lili, kiedy wszystkie trzy usiadły już w ocienionej baldachimem łodzi.

- Tam. - Judy wskazała ręką kierunek. - Do pałacu Topkapi, gdzie mieszkali otomańscy królowie. To te ogromne budowle na wzgórzu. Będziecie obie fotografowane w pałacowym haremie.

- O nie, ja na pewno nie - zaoponowała Lili. - Nie mam makijażu. Judy spojrzała na nią myśląc o tym, że cierpliwość jest podstawową cechą niezbędną każdej matce, i powiedziała:

- Lili, wczoraj wieczorem mówiłam ci, że potrzebujemy twoich zdjęć, podobnie jak Sandy. Zresztą, wyglądasz całkiem dobrze.

Rzecz jasna, że Lili wyglądała dobrze. Lili zawsze dobrze wygląda, dodała w myślach Judy. Ja też zawsze dobrze wyglądałam, jak byłam w jej wieku. Teraz, jeśli przestrzegam diety, ćwiczę codziennie i piję wino wyłącznie raz do roku na Boże Narodzenie, też wyglądam dobrze, choć nie aż tak dobrze jak wtedy, gdy byłam w wieku Lili. Judy miała świadomość, że w tej czerwonej sukience od Chloe, z ukośnie odcinanym marszczonym dołem, jej figura nadal sprawia wrażenie dziewczęcej smukłości, a cała postać mimo upływu czasu zachowała wdzięk zabłąkanej sierotki. Nie byłabym zamieszana w całą tę wątpliwą sprawę z wyborem królowej piękności, rozmyślała Judy, gdybym nie była taka spłukana, gdyby Lili była bardziej dyskretna, a Tom nie zrobił o jeden ryzykowny krok za dużo.

Istniał jeszcze jeden problem. Po roku matkowania Lili i tygodniu podróżowania z osiemnastoletnią Sandy Judy zdała sobie sprawę, że należy do innego pokolenia i wprawiło ją to w pewnego rodzaju niepokój. Nie zazdrość, ma się rozumieć, po prostu niepokój. A skoro ona odczuwała niepokój, to i miliony jej czytelniczek musiały czuć to samo. Wykorzystując doświadczenia własnego życia w redagowa­niu czasopisma i umiejętnie zdając się na instynkt, Judy zarobiła pierwszy milion dolarów.

Lili okazała się tą bardziej kłopotliwą z towarzyszek podróży, ponieważ według Judy elegancja oznaczała staranną fryzurę i po­rządne ubranie, a nie drogie ciuchy, które z założenia miały wyglądać niechlujnie, i włosy stylizowane na swobodny nieład. Niemniej jednak od czasu zyskania córki Judy zaprzestała kłótni ze swym redaktorem działu mody, kiedy proponował rozkładówkę z modelkami odzianymi w to, co widywało się na ulicach, lub owiniętymi w jakieś dziwnie udrapowane perkale.

Siedząc z plecami odwróconymi w stronę Bosforu Lili serdecznie żałowała, że zapomniała o planowanych zdjęciach. Pochyliła się do matki ze skruszoną miną.

- Przepraszam, że nie pamiętałam. Tak się cieszę, że namówiłaś mnie na tę wycieczkę.

Judy zdobyła się na uprzejmy uśmiech przyjmując przeprosiny. W ich stosunkach zawsze była uprzejmość, ale Judy po prostu nie nie umiała być inna. Prawdziwa matka nie jest uprzejma - krzyczy na swoje dzieci, złości się, kiedy córka podbiera jej pończochy, by równocześnie wyrzec się nowego płaszcza na zimę po to, żeby córka mogła mieć naprawdę ładną pierwszą wieczorową suknię. Matka pierze swoim dzieciom ubrania, wkłada czas i serce w przygotowanie każdej kanapki na lunch. Matka zawsze pamięta o twoich kaloszach (o tym, byś je włożyła, zdjęła i odstawiła na swoje miejsce), a ty jej nie słuchasz albo złościsz się wzruszając ramionami, ale jej zrzędzenie daje ci poczucie bezpieczeństwa, bo wiesz, że oznacza troskę o ciebie. Codziennie między matką i córką, która przy niej dorasta, występują dziesiątki sytuacji tworzących pełne miłości porozumienie, bliskość podobną do uczucia, jakie daje szczeniakowi wyścielone jego własnym kocykiem legowisko. Bez wątpienia matka wie, że lubisz ser z koziego mleka, a nie znosisz ciotki Berty. Matka zna twoje ataki gniewu, wie, co je powoduje, i umie im odpowiednio wcześniej zapobiec. Pomiędzy Lili i Judy istniała sympatia, szacunek, nawet początek serdecznej przyjaźni, ale obie były świadome, że powinna być miłość, a tego nie było... jak dotąd. Obie żywiły nadzieję, że kiedyś jednak się pojawi.

Lili z drugiego końca łodzi przyglądała się, jak wiatr rozwiewa krótkie jasne włosy matki. Zawsze sobie wyobrażała swoją tajemniczą nieznana matkę jako cichą, łagodną madonnę, o krągłej figurze opiętej fartuszkiem, mieszającą jakieś smakołyki na staroświeckim piecu kuchennym, a kiedy niemal rok temu udało jej się trafić na jej ślad, odnalazła tę olśniewającą, światową kobietę zamiast postaci ze swych marzeń.

Obie, Lili i Judy, prowadziły samotny tryb życia i obie pragnęły to zmienić, więc starały się pełnić swoje role zgodnie z tym, jak według nich powinny się zachowywać matka z córką. Czyniły drobne, czasem nieudolne kroki w stronę nawiązania stosunków, jakie wydawały im się właściwe. Jednak mimo całego wysiłku włożonego w poznanie matki, Lili nie do końca była pewna uczuć, jakie do niej żywiła. Czuła się aktorką z krwi i kości, jej sława była wynikiem posiadania wrodzonego talentu, potem stopniowo nabywa­nych umiejętności i wreszcie doskonalenia efektów. Zawsze musiała w życiu postępować zgodnie z wyczuciem, instynktowne reakcje odgrywały u niej ważną rolę, ale nie czuła się pewnie, kiedy musiała udawać. Nie chciała udawać miłości. Pragnęła prawdziwej matczynej miłości, której zawsze czuła się boleśnie pozbawiona. Wiedziała, że jej nie dostaje, czuła to w głębi serca i duszy, ale nie mogła się z tym pogodzić i wciąż szukała po omacku, nie tracąc nadziei.

Bała się, że coś może zniszczyć jej związek z matką, na którym tak jej zależało. Wiedziała z własnego aktorskiego doświadczenia i z obserwacji innych osób na planie, że kiedy reżyser każe aktorowi grać uczucie, czasami wynikiem tych usiłowań jest zaprawiona goryczą wściekłość, prowadząca nieodmiennie do łez i załamania. To był jeszcze jeden powód, dla którego Lili obawiała się podświadomie odgrywania miłości do matki. Nie chciała wzbudzić w sobie trudnej do przezwyciężenia urazy za to, że matka ją porzuciła.

Różowe frędzle baldachimu kołysały się poruszane wiatrem. Łódź sunęła po szarozielonej wodzie cieśniny. Lili pochyliła się w stronę Judy.

- Czy po zdjęciach będę mogła pójść na zakupy? Chcę kupić dywan na Wielkim Bazarze.

- Pójdę z tobą, we dwójkę łatwiej się targować. Zapłacisz mniej, jeśli będę stać za tobą z surową miną. Zaproponuj jedną trzecią tego, co zażądają, a zgódź się na połowę.

- Niezupełnie tak to planowałam. Chcę ci kupić prezent, Judy. Chcę kupić dla ciebie najpiękniejszy dywan na całym bazarze.

- To miło z twojej strony, Lili, ale wiesz, że nie trzeba.

Nie zdając sobie z tego sprawy, Lili spodziewała się, że jej prawdziwa matka będzie dokładną kopią szwajcarskiej chłopki, Angeliny, jej ukochanej przybranej matki, i że podobnie jak Angelina będzie biedna. Lili miała nadzieję, że będzie mogła okazać swoje uczucie pomagając matce finansowo. Lubiła sobie wyobrażać, jak zabiera matkę do najlepszego sklepu w mieście i kupuje jej pierwsze w życiu futro. Ale prawdziwa matka okazała się milionerką. Lili nie rezygnowała jednak z kupowania kosztownych prezentów, co wpra­wiało Judy w zakłopotanie. Każdy przejaw uczucia krępował Judy, szczególnie jeśli był wyrażony dotykiem. Jej surowi rodzice, po­chodzący z Południa baptyści, nigdy się wzajemnie nie dotykali, nigdy nie całowali ani nie przytulali swoich dzieci. W rezultacie Judy zawsze zachowywała dystans w związkach z innymi ludźmi, ponieważ w jej odczuciu dotyk wiązał się z seksem, nie z uczuciem.

Lili wyczuwała samotność, do której matka za nic by się nie przyznała. Judy osiągnęła wszystkie zewnętrzne znamiona sukcesu - była sławna, zabiegano o jej względy, miała wytworne, projekowane specjalnie dla niej ubrania, służbę, sekretarki, mieszkanie w East Side, posiadłość na Long Island, mnóstwo męskich przyjaciół i trzy przyjaciółki. Ale nikogo... naprawdę bliskiego. Może wynikało to z poczucia winy.

Przez wiele lat Judy czuła się winna z powodu porzucenia dziecka, a nawet odpowiedzialna za jego śmierć, winna, że jej życie nie układa się tak, jak sobie kiedyś zaplanowała, a wszystko dlatego, że nie odniosła wielkiego sukcesu w Nowym Jorku.

Choćby Judy nie wiadomo jak próbowała się przed sobą usprawied­liwiać, przy pełnym zrozumieniu i poparciu przyjaciółek, w odczuciu Lili nic nie zmieniało faktu, że kiedy miała trzy miesiące, matka ją porzuciła. Istniało wiele okoliczności łagodzących winę Judy: była zaledwie szesnastoletnią kelnerką, pracującą na czesne za naukę w laboratorium językowym w Gstaad w Szwajcarii, kiedy została zgwałcona. Trzy zamożne przyjaciółki Judy z miejscowej szkoły dla dziewcząt pomogły zapłacić za poród i późniejsze utrzymanie dziecka. Jednak niezależnie od tego, jak bardzo Judy się starała, osiągnięcie sukcesu w interesach, przynajmniej z początku, wydawało się nieosiągalne. W którąkolwiek stronę się zwróciła, trafiała w ślepą uliczkę. Przez cały czas nie opuszczała jej świadomość, że musi osiągnąć cel jak najszybciej, ponieważ, pomijając względy ambi­cjonalne, nie mogła utrzymać córki nie zarabiając odpowiednich pieniędzy. Początkowy brak powodzenia w interesach sprawiał, że czuła się bezsilna i nie kochana, miała przy tym poczucie życiowej porażki.

Z właściwą młodości arogancją Judy liczyła na szybki sukces jako wynik zdolności popartych ciężką pracą. Nie przychodziło jej do głowy, że ludzie przeciętnie atrakcyjni, choćby dawali z siebie wszystko, po prostu nie otrzymują możliwości, na jakie swoim zdaniem zasługują. A gorzki do przełknięcia jest fakt, że inni, mniej utalentowani i pracowici, mają przed sobą szanse, które ty umiałabyś wykorzystać.

Lili cierpiała, bez wątpienia, lecz miała to wszystko, czego Judy brakowało w jej wieku: urodę, dar przyciągania mężczyzn, pieniądze i czas. Czas na zabawę, czas na to, by wyjść wieczorem nie padając z nóg ze zmęczenia, czas dla mężczyzn. Judy pamiętała, jak zastanawiała się wówczas, czy uda jej się osiągnąć powodzenie, dopóki jeszcze zachowa atrakcyjność, czy kiedykolwiek będzie mogła sobie pozwolić na włożenie eleganckiej sukni i pójście w jakieś wytworne miejsca, gdzie miałaby szansę spotkać jakiegoś interesującego mężczyznę.

Może wszystko poszłoby łatwiej, gdyby była choć trochę ładniejsza. Judy wstydziła się, że jest zazdrosna o urodę Lili.

Po drugiej stronie cieśniny, w azjatyckiej części miasta, mężczyzna z lornetką wciąż zawieszoną na szyi rozpychając chłopców sprzeda­jących gumę do żucia i talizmany z koralików ruszył biegiem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin