Guy N. Smith - Kraby 03 - Kleszcze Śmierci.rtf

(801 KB) Pobierz

GUY N. SMITH

KLESZCZE ŚMIERCI

Przełożyła Monika Kazimierczak

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991

Błąd w eksperymencie genetycznym powołał do życią oszałałe żądzą mordu bestie w postaci KRABÓW, Rozpoczyna się bezwzględna walka, której wynik jest nie do przewidzenia.,.

Cykl KRABY jest przeznaczony wyłącznie dła doro­słych, czytelników o mocnych nerwach.

Konstrukcja i akcja cyklu nawiązuje do słynnego hor­roru" Szczęki*.

KRABY zostały już wydane we Francji, Niemczech, Szwecji, USA.

Ofiarami krabów stają się piękne kobiety, bogaci mężczyźni, którzy przybyli na małą wyspę z nadzieją oderwania się od cywilizacji. Znajdują relaks, przyrodę i Erosa... ale ich marzenia szybko przeradzają się w koszmar.

PROLOG

Z nadejściem stycznia ławice dorszy zaczęły opuszczać posępne Wyspy Lofoten i przesuwać się ku Vestfiorden. Za nimi ruszyły w morze łodzie rybackie, których załogi składa­ły się przeważnie z farmerów, szukających odmiany w pracy na morzu.

Zwyczaj ten zachował się od czasów panowania Wikin­gów i nie zaniknie, póki w morzach będą ryby. W ciągu trzech miesięcy na pokładach owej floty znajdzie się około pięćdziesięciu milionów funtów ryb. Nie chęć zarobku jednak pchała nieubłaganie tych ludzi przez sztormy i wzbu­rzone morze, a tradycja, będąca sposobem ich życia.

Szyper Ol Larsen stał na mostku swojej Suelt, wpatrując się melancholijnie w zachmurzone, ołowiane niebo. Ledwo spojrzał na napełnione sieci, które załoga właśnie wyciągała na pokład. Był to jego ostatni rejs i nie miałoby to już żadnego znaczenia, gdyby wrócił z pustymi rękami.

Przygnębienie, które odczuwał, rozumieli tylko ci, którzy go znali i pływali z nim przez ostatnie półwiecze. Ciemno­niebieskie oczy dawno straciły swój blask, stając się prawie obojętne wobec życia. Minęły czasy, kiedy wysoki i wypros-  towany przemierzał pokład, nadzorując robotę. Jego ramio­na znacznie się przygarbiły, a w gęstej, jasnej brodzie coraz wyraźniej przeświecały srebrne nitki.

Obserwował właśnie małe sylwety kutrów, odcinające się wyraźnie od szarej toni. Zazdrościł ich szyprom; nieraz

jeszcze dane im będzie powrócić na morze. Zacisnął palce na poręczy, aż pobielały kości nadgarstków. Szare niebo nad nim zaczynało ciemnieć. Zapadała noc.

Skurcz nagłego bólu przeszył mu pierś. Minął tak nagle, jak przyszedł, pozostawiając go drżącego jeszcze z wrażenia, ale i uspokojonego. Stwórca podarował mu następnych kilka chwil życia. Stał tak, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, i bezdźwięcznie poruszył ustami. cicha modlitwa, nie tylko podziękowania, ale i prośba. chciał zakończyć życie, tak jak je rozpoczął - na morzu.

Powoli zszedł do swojej kajuty na niższym pokładzie. Dobrze znał objawy, wiedział, co znaczył ten ból. Angina. Stwardnienie arterii, dziedziczne w wielu przypadkach. Wszyscy Larsenowie uskarżali się na te same symptomy. Jego dziad, ojciec i trzej bracia umarli w ten sam sposób. Bóle w ramionach pewnego dnia obejmą całą klatkę piersiową. Wtedy pozostawała nadzieja, że życie potrwa jeszcze trzy tygodnie.

Ciągle ubrany w grubą marynarską bluzę i wodoodporne spodnie położył się na koi. Zasnął prawie natychmiast, bo ostatni atak był o wiele bardziej wyczerpujący niż poprze­dnie.

Ze snu wyrwało go walenie do drzwi, które stawało się tym bardziej natarczywe im dłużej ociągał się ze wstawaniem. Czuł się słaby i chory, i prawie osunął się na ziemię, próbując się podnieść.

- Co tam?

Drzwi otworzyły się i na tle nocnego nieba zobaczył ciemną postać farmera będącego po raz pierwszy na morzu. Lecz Larsen nie mógł przypomnieć sobie jego imienia.

-    Kapitanie Larsen - głos mężczyzny dobiegał z ze­wnątrz, gdy ten usiłował dojrzeć cokolwiek w ciemnościach

-  czy wszystko w porządku?

-    O co chodzi, chłopcze? - burknął Larsen, próbując jakoś ukryć swój stan. Za wszelką cenę pragnął pozostać sobą do końca i nie okazywać słabości przed swymi ludźmi.

-   Krab, szefie. - Farmer wskazał na pokład za sobą.

-  Złapaliśmy kraba.

-   I obudziłeś mnie, by mi o tym powiedzieć!

Marynarz przełknął ślinę. O starym krążyła opinia, że

głupoty nie tolerował.

-    Zawsze łapiemy kraby - ryknął Larsen wstając, co ponownie wywołało falę zawrotów głowy. - Podczas połowu zwykle zaplącze się coś w sieci. Wyrzuca się je. Idź teraz i...

-   Ale to nie jest zwykły krab, kapitanie.

-   Nie jest zwykły? - Larsen z trudem powstrzymywał się od oparcia o ścianę. - O co ci chodzi, chłopcze? Krab to krab...

-   Ten jest duży, sir. Bardzo duży. Ma ze cztery stopy, a został złowiony na głębokości trzystu stóp.

-   Pokażcie go - Larsenowii jakby wróciły siły i ci, którzy spoglądali nań znad roboty przy ostatnim wyładunku, nie zauważyli niczego dziwnego, gdy podążał za chłopakiem po śliskim pokładzie.

Noc zapadła szybko. Lampy naftowe oświetlały stosy świeżo złowionych ryb, beczki, liny i sieci, rozciągnięte na pokładzie. Larsen głęboko wciągnął powietrze i ostry po­wiew zdawał się go orzeźwić. Zapomniał o strachu.

-   Tutaj, szefie. - Proszę spojrzeć, to prawdziwy olbrzym. Szyper zatrzymał się na rufie pokrytej włokiem, prawie

pustym z wyjątkiem paru ryb i kraba. Grupa rybaków obserwowała wszystko z bezpiecznej odległości.

-    Dobry Boże! - Larsen wytrzeszczał oczy myśląc przez chwilę, że choroba uszkodziła pracę mózgu. To, co widział, jednak istniało. Krab o czterech stopach długości. Nie jego rozmiar przecież ani nawet szczękające kleszcze kazały mu szukać oparcia na balustradzie, to sposób, w jaki . stwór patrzył, jego małe nieruchome oczy lśniące w świetle naf­towych lamp. To, i coś, czego nie umiał wytłumaczyć, mimo że życie spędził na połowach. Było coś złego w tym krabie. W ogóle się nie bał. Zwykle stwory morskie uciekały od ludzi. Ten nie. Próbował nawet zbliżyć się do patrzących, powstrzymywała go jednak ciężka sieć. Syczał gniewnie.

-   To potwór, kapitanie.

Larsen nie odpowiedział. Nie trzeba było mówić, wszyscy to widzieli.

-   Wyrzucić go z powrotem, szefie?

Ol Larsen zawahał się, zanim odpowiedział.

-   Nie - powoli rozejrzał się po twarzach marynarzy.

-  Weźmiemy go ze sobą. Przenieście go ostrożnie do mniej­szej sieci i zawleczcie na tył. Jutro o tej porze dobijemy już do Narviku.

Wrócił na koję, ale tym razem nie mógł zasnąć. Był spocony mimo chłodu. Zastanawiał się nad połączeniem z Zarządem Portu w Narviku ale to niewiele by zmieniło. W ciągu doby sami zobaczą. Przypomniał sobie podobny wypadek sprzed kilku miesięcy, podczas połowu w Vadso. Przywieźli wtedy ze sobą podobnego kraba. Miał dwanaście i pół funta, a długość prawie całego jarda. Złowiony na dwustu siedemdziesięciu stopach; został uznany za okaz rekordowy. Prawdopodobnie trafił do muzeum, a o całym wypadku wkrótce zapomniano.

Dzisiejszy krab był jednak znacznie większy - stwierdził

- ale to odkrycie wcale go nie ucieszyło. Stwór leżący w sieci

nie był starym mieszkańcem oceanu, który urósł do niezwykłych rozmiarów. to był nowy gatunek! Coś wyraźnie zaczynało psuć się w naturze.

Stary kapitan krzyknął nagle z powodu nowej fali bólu. Jego śmiertelny jęk zagłuszyły jednak fale, miarowo uderza­jące o burtę.

Usiłował wstać, by połączyć się z władzami portu. Powinni o tym wiedzieć, ale jego stan dawał nikłe szanse na zrelacjonowanie faktów osobiście. Nie mógł tak zostawić załogi, szczególnie teraz.

Odczekał chwilę, mając nadzieję, że ból i tym razem ustąpi. Na próżno.

Modlitwy kapitana Larsena pozostały bez odpowiedzi, ból narastał, aż czerwone plamy przed oczami zmieniły się w zupełną ciemność. Upadł na koję. Wstrząsnął nim jeszcze jeden wielki spazm i odtąd leżał już bez ruchu.

Dniało, kiedy młody marynarz zapukał nieśmiało do drzwi kajuty. Po kilku minutach odważył się wreszcie i wszedł, stając oko w oko ze śmiercią już po raz drugi tej nocy. Ogarnięty paniką pobiegł na pokład, wzywając pomo­cy.

Mężczyźni na pokładzie odwrócili się nagle słysząc krzyk, a twarze ich jeszcze bardziej pobladły. Szeptali między sobą, wpatrując się z przerażeniem w porwaną sieć i leżącą nieopodal zakrwawioną ludzką nogę.

Stwierdzili, że była to noga Olsena, ponieważ tylko jego brakowało, a został wyznaczony do przeniesienia kraba. Co gorsza, stwór zniknął także.

W tydzień później kapitan Larsen został pochowany w morzu, zgodnie z rodzinną tradycją. Jego ciało zniknęło na zawsze w głębinach, a władze Narviku otrzymały stosowną informację.

Rozdział I

Podwodny świat wokół australijskiej Wielkiej Rafy Ko­ralowej jest najwspanialszym na ziemi skupiskiem korali i życia oceanicznego. Ciemnoniebieska woda jest tutaj tak przejrzysta, że wyglądając z łodzi można dojrzeć na głęboko­ści stu pięćdziesięciu stóp bajkowy świat koralowych two­rów. Wśród błękitu, czerwieni i zieleni przemykają ryby jak stada ptaków pomiędzy gałęziami. Ale w całej tej doskonało­ści toczy się wciąż bezlitosna walka o przetrwanie. Drapież­niki gonią swe ofiary, słabsze gatunki kryją się w popłochu przed napastnikami. Jedynie tylko rekin - biały olbrzym - pozostaje niezwyciężony.

Mniej więcej osiemdziesiąt mil od Mackay, na wybrzeżu Queensland, leży wyspa Hayman. Jest to jedna z grupy wysepek, takich jak Brampton, Lindeman, Long, Southe Molle i Daydream. W odróżnieniu od sąsiednich lądów pozbawiona jest majestatycznych granitowych szczytów i gęstych zalesionych zboczy. Pagórkowatą powierzchnię, porośniętą sawanną, okalają spękane skały, ozdobione tu i ówdzie porostami. Od strony wybrzeża toną w bogatej roślinności dżungli i zielonych sosnach. Wszystko to góruje nad rozległą plażą, koralowymi skałami i zdradliwymi głębinami. Wody wokoło Hayman opanowały rekiny, toteż stale patrolujące helikoptery ostrzegają amatorów kąpieli

i sportów wodnych o obecności owych atakujących drapież­ników, stanowiących zagrożenie dla ludzkiego życia.

U brzegów zatoki Barbecue wybudowano Royal Hay­man Hotel, najbardziej luksusową rezydencję na całym archipelagu. Otaczają ją małe domki letniskowe, przycup­nięte między palmami i wybujałą wiecznie zieloną roślinnoś­cią. Ten najnowocześniejszy z kurortów, zaopatrzony został także w każdy rodzaj sprzętu do sportów wodnych, poło­wów, czy rafowania. Oferuje też nocne życie, porównywalne z londyńskim lub nowojorskim. Samoloty i helikoptery, codziennie obsługujące turystów, przewożą ich z Mackay i Prosperine na ten opalizujący pośród głębin morskich, klejnot.

Podwodne życie niewiele zmieniło się w ciągu milionów lat. Człowiek objął panowanie na lądzie; nie potrafił jednak podbić oceanu, by korzystać z jego dobrodziejstw. Więk­szość urlopowiczów przebywających na Hayman, wykazuje małe zainteresowanie morskim królestwem. Ludzie reagując na ostrzeżenie przed rekinami, zadowalają się leniwym, bezpiecznym plażowaniem.

Nikt tak naprawdę nie wiedział, jak długo Klin mieszkał na wyspie. Starzy bywalcy nie wyobrażali sobie Barbecue Bay bez wysokiego  krzepkiego mężczyzny, o spalonej słońcem, mahoniowej skórze. Rozczochrana czupryna i ster­cząca broda okalały surową twarz z ciemnymi oczyma, skrywającymi nieznane myśli. Nie sposób było określić jego wieku z dokładnością do piętnastu lat. Gibkie ciało, które chroniły tylko wystrzępione spodenki khaki i sandały, poruszało się ze zwinnością młodego atlety. Oczy jednak zdradzały dojrzałość czterdziestoletniego mężczyzny.

Nawet mieszkańcy wyspy niewiele wiedzieli o pochodze­niu Klina. Pewien stary rybak opowiadał, że kilkanaście lat

temu dobił do brzegu amerykański statek, aby dokonać naprawy, a kiedy w końcu odpłynął, na brzegu pozostał chudy wyrostek. Przez kilka tygodni ukrywał się w górach, aż któraś z tubylczych rodzin ulitowała się nad nim i przyjęła do siebie. Ale były to tylko plotki i nikt nie wierzył fantazjom rybaka. W każdym razie Klin był częścią Hayman, jej legendą, tak jak i rafy koralowe.

W zasadzie Klin był rybakiem, choć pracował na stałym etacie w hotelu jako przewoźnik turystów przez niebezpiecz­ne wody zatoki. Do małej pensji klienci z reguły dołączali jeszcze napiwki. A połów z Klinem gwarantował bezpieczny powrót, i rzadko z pustymi rękami, chociaż bezpieczeństwo i sport z trudem mogły iść ze sobą w parze pośród raf.

W wolnym czasie Klin brał swoją łódkę i wyruszał na połowy tuńczyków i krabów. Z materialnego punktu widze­nia był to lepszy kąsek, gdyż błotne kraby z Queensland słynęły u koneserów jako największy rarytas spośród stwo­rów morskich.

Pomiędzy owymi zajęciami asystował czasami Shan- nonowi - dowódcy patroli, wyprawiając się z nim helikop- terem na poszukiwanie rekinów.

-   Mógłbym cię zatrudnić na stałe - powiedział kiedyś Shannon. - Masz oko jak rybołów.

-   Twoi ludzie mają lornetki - Klin pokręcił głową. - Zresztą woda jest tu tak czysta, że rekiny widać na głębokość dwustu stóp.

-    Możliwe - oficer pogłaskał się po kwadratowej szczęce. Nie miał sposobu, by go przekonać. - Ale to nie tylko widoczność. Ty czujesz rekina na trzysta stóp. Diabelnie dobrze.

Klin rzeczywiście znał podwodny świat wkoło wyspy. Czasami zabierał fotografów i nurków na wyprawy pomię-

dzy rafy i nie zdarzyło mu się jeszcze utracić człowieka z powodu rekinów lub węży morskicłi.

Najbardziej lubił jednak samotne wyprawy w pełni księżyca, długie połowy błotnych krabów i powroty o brzas­ku.

-   Można tu zgubić serce - powiedział kiedyś Corderowi, australijskiemu dziennikarzowi, przygotowując się do wy­płynięcia tuż przed zachodem słońca. - Wszystko wokół jest oceanem albo zostało przezeń stworzone. Człowieka poznaje się tutaj lepiej niż w barze hotelowym.

-    chciałbym się kiedyś wybrać z panem na nocną wycieczkę - Corder zsunął swój kapelusz z szerokim rondem na tył głowy, ukazując czerwoną, świeżą opaleniznę twarzy.

-    Może którejś nocy - odparł Klin zwijając cumę - lecz nie dziś. I jeszcze jedno, panie Corder. Warto by obsmarować tych cholernych japońskich kłusowników. Każdego tygod­nia zgarniają po pięćdziesiąt tysięcy dolców za same kraby, a jeszcze dochodzą tuńczyki. W ten sposób opustoszą Hayman w ciągu roku.

-   Władze tokijskie zabroniły połowów na głębokości mniejszej niż czterysta sążni - Corder powtarzał zasłyszane zapewnienia prasowe.

-    Bzdura - Klin splunął za burtę. - Robią was w jajo. - Oczy zwężyły mu się, a wargi utworzyły cienką kreskę. Zdenerwował się.

-    Mogę uprawiać tę propagandę, ale w rzeczywistości pieprzę to wszystko. Rząd australijski nie chce interwenio­wać. Dlaczego? Powiem ci, Corder. Ponieważ trzęsą port­kami przed Japońcami, tak jak w tej pieprzonej wojnie. Mogłoby to popsuć układy handlowe lub doprowadzić do międzynarodowego konfliktu. siedzą za swoimi biurkami

i pasą dupy, bojąc się awantur o kilka krabów czy tuń- czyków. Bo co znaczy dla nich Hayman i inne wyspy? Cholernie mało. Chyba nie myślisz, że pozwolimy żółtkom na opróżnienie naszych wód, co, Corder?

Reporter cofnął się o krok. Każdy na wyspie wiedział, że kiedy Klin przestawał kogoś tytułować, to czas najwyższy, aby się wycofać.

-   Z całą pewnością dopilnuję, żeby dowiedział się o tym kto trzeba na Queesland - obiecał.

-   Nie będziemy tu siedzieć i czekać, aż coś postanowią

- Klin schylił się po strzelbę leżącą na dnie łodzi. - Widzisz to, Corder? Znana jako „świder”. Dubeltówka kaliber szesnaś­cie, z dodatkową lufą 7 ‘ 3 mm poniżej. Niemiecka. Facet, który mi ją podarował, pływał ze mną w zeszłym miesiącu. Mówił, że dziurawi dzika z dwustu jardów. Nie sprawdzałem na razie, ale założę się, że ci cholerni kłusownicy będą zwiewać gdzie pieprz rośnie. Może nawet uszkodzić łódź.

Corder przełknął ślinę.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin