GRZĘZAWISKO_Anna Kłodzińska.doc

(706 KB) Pobierz

Anna Kłodzińska

 

 

 

Grzęzawisko

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

- Więc kto?

Pytanie zawisło w powietrzu i wyraźnie czekało na odpowiedź. Ale trzej mężczyźni, siedzący w pobliżu dyrektorskiego biurka, nie śpieszyli się. Ich skupione twarze wyrażały głęboki namysł. W rzeczywistości myśleli tylko o tym, jak urwać się z narady w to sobotnie popołudnie. Jednakże zwierzchnik od pewnego czasu wymagał, aby dzielili z nim odpowiedzialność za decyzje. Ktoś kiedyś takich jak oni nazwał decydentami.

- Panowie! - zniecierpliwił się dyrektor Zdzierski.

Był to mężczyzna wysoki, o ciężkiej, zwalistej postaci, głowę z krótko na jeża ostrzyżonymi włosami nosił lekko uniesioną, często przy tym poprawiając zsuwające się okulary w złoconej oprawie. Zdjął z ręki zegarek, położył przed sobą na biurku.

- Daję wam cztery minuty, ani sekundy więcej. Czy naprawdę mamy wracać do tej sprawy w poniedziałek?

- Sikorecki - powiedział naczelnik. - Ma duże doświadczenie.

Zdzierski pomyślał, skrzywił się.

- Za stary, po pięćdziesiątce.

- Górniak - bąknął radca. - Oblatany, sprytny. Da sobie radę.

- Górniaka zabiera nam Zjednoczenie. Poznali się na nim wcześniej niż my.

- Lisowski? - spytał nieśmiało zastępca naczelnika. Był wiecznym zastępcą, już przy piątym naczelniku, i miał z tego powodu kompleksy.

- On jest jakiś taki... niemrawy. Ja potrzebuję człowieka na poziomie. No, więc?

Dyrektor rozejrzał, się po obecnych, jakby teraz dopiero zobaczył swoich „decydentów”. Nagle radca ożywił się, poruszył w fotelu.

- Mam! - powiedział z zadowoleniem. - Barański.

Zapadła cisza. Naczelnik uniósł w górę brwi, jego zastępca chciał gwizdnąć wymownie, ale się powstrzymał.

- Barański - powtórzył Zdzierski wolno, z zastanowieniem.

- Tak. Zdzisław Barański, starszy referent w wydziale organizacyjnym. Młody, ale nie za młody, bo ma trzydzieści sześć. Inteligentny, umie się zachować, ma dobrze w głowie.

- Co skończył?

- Ekonomię. Energiczny, pracowity.

- A jeżeli chodzi o...

Zdzierski spojrzał na niego przelotnie, porozumieli się wzrokiem i widać oczy radcy powiedziały to, czego nie chciały lub nie mogły usta, dość że dyrektor uśmiechnął się.

- No, tak. Więc Barański? - Popatrzał na tamtych.

- Chyba za młody - mruknął naczelnik. - W ogóle, nie wydaje mi się odpowiedni.

Radca zaczerwienił się, nie lubił opozycji.

- A pan go zna? - rzucił zaczepnie. - Barański od początku jest u mnie. To znaczy - poprawił się szybko - pod moim kierownictwem, chociaż formalnie przydzielono go do organizacyjnego. Mam o Zdzisławie najlepszą opinię.

Dyrektor spojrzał jeszcze na zastępcę naczelnika, ale ten schylił głowę i poprawiał sznurowadło. Nie chciał sobie zrażać bezpośredniego szefa, a tym bardziej dyrektora. Przezorniej było przeczekać ten moment w pobliżu nogi od krzesła.

- Decydujemy, że Barański zostanie kierownikiem filii w Gniewczycach - powiedział Zdzierski. - Kadry... z kadrami załatwię. Ze Zjednoczeniem również, zresztą zostawili mi wolną rękę.

Podniósł się z fotela, tamci też wstali. Kiedy naczelnik ze swoim pechowym zastępcą opuścili gabinet, radca roześmiał się cicho.

- Wiesz, Kaziu, ja od początku o nim myślałem - rzekł do dyrektora, zapalając papierosa. - Tylko byłem ciekaw co tamci powiedzą.

- Trzeba było mnie uprzedzić. Sam bym wysunął jego kandydaturę.

Radca zaprzeczył ruchem głowy. Miał sępią twarz, trochę pożółkłą, dolna warga szła w górę, a czubek nosa w dół, co robiło wrażenie, że się stykają. Niedbale strzepnął popiół na podłogę i odparł:

- Byłoby to niewskazane. Z różnych względów.

Zdzierski przyglądał mu się chwilę w zadumie.

- Więc jaki ten Barański jest naprawdę?

- Taki, jakiego nam trzeba. Ja się znam na ludziach.

- Gniewczyce to niełatwy teren. Mam na myśli załogę.

- Jak to rozumiesz?

- Za mądra. Pytanie, czy Barański da sobie radę.

- O to bym się nie obawiał. Raczej, jeżeli już... - zawahał się.

- No?

- Że kiedyś on będzie za mądry.

- Wobec załogi? - zdziwił się dyrektor.

- Nie. Wobec nas.

Zdzierski roześmiał się, wzruszył ramionami. Zamknął biurko i szafę pancerną, w której przechowywał najważniejsze dokumenty, mimo iż część z nich powinna była znajdować się w tajnej kancelarii. Kiedy wychodzili z gabinetu, radca zauważył:

- Nie odpowiedziałeś na moje zastrzeżenie.

- Bo nie wymaga odpowiedzi. Jest bezsensowne.

- Tak sądzisz?

Dyrektor przystanął w progu, sekretariat był pusty od godziny. Popatrzał na radcę trochę z góry, był o głowę wyższy, i spytał:

- Znasz człowieka, który by mnie przechytrzył?

- Owszem, znam.

- Bzdura! Któż to jest?

- Ja.

Roześmieli się, ale oczy radcy pozostały chłodne. Był w nich wyraz ogromnej pewności siebie, czego Zdzierski nie zauważył. Ani w tej chwili, ani przedtem.

 

Sekretarka spóźniła się kilka minut, czego Zdzierski nie lubił i w zasadzie nie tolerował. Tłumaczenie, że znowu jakiś berliet zepsuł się po drodze, było banalne.

- Wymyśl coś ciekawszego - mruknął. W gruncie rzeczy był ze swoją sekretarką zaprzyjaźniony nie tylko służbowo, co osłabiało nieco jego autorytet naczelnego dyrektora FIREX-u.

- Kiedy naprawdę te cholerne autobusy... - zaczęła, ale machnął ręką niecierpliwie.

- Nudzisz. Wezwij do mnie Zdzisława Barańskiego. Pracuje w organizacyjnym. Jak przyjdzie, chcę z nim porozmawiać bez telefonów i interesantów.

- Zrobić kawy?

- Zrób.

- Koniak też podać?

Nie znała Barańskiego, może był to ktoś, komu w gabinecie dyrektora koniaku się nie podaje, ot, taki tam zwyczajny urzędas. Ku jej zdziwieniu Zdzierski odparł, że owszem, może być.

- Ale nie francuski? - wolała się upewnić.

- Francuskie są dla gości - pouczył ją. - Ważnych.

W kilka minut później Zdzisław Barański, magister ekonomii, starszy referent, żonaty, bezdzietny, zajął krzesło po drugiej stronie dyrektorskiego biurka i trochę niespokojnie czekał wyjaśnienia, po co go tu wezwano. Jak dotąd nie miał zaszczytu pić kawy ani alkoholu w tym gabinecie. Zdzierskiego znał właściwie tylko z twarzy i z dość rzadkich zebrań załogi FIREX-u. Sumienie urzędnicze miał czyste, nigdy nie wiadomo jednak, co szefom przyjdzie do głowy i czego się uczepią.

- Jak długo pan u nas pracuje? - spytał Zdzierski, przyglądając się człowiekowi siedzącemu przed nim i niepewnie mieszającemu kawę.

- Dwa lata i miesiąc, panie dyrektorze - odparł. Nieznacznie uniósł się przy tym na krześle, jakby odpowiadanie najwyższemu zwierzchnikowi wymagało pozycji stojącej:

- Gdzie pan przedtem pracował? Niechże pan siedzi!

- W Energopolu. Również w wydziale organizacyjnym.

- A jak pan się dostał do FIREX-u?

- Starałem się, panie dyrektorze. Tutaj lepsze warunki i... pan radca Waliński mi pomógł. Tam nie miałem szansy na awans, wszystkie wyższe stanowiska były zajęte. Nie wydawało mi się, żebym mógł... - zająknął się, umilkł. Jego okrągła, rumiana twarz miała wyraz zatroskania.

- Sądzi pan, że u nas jest taka szansa? - uśmiechnął się Zdzierski.

- Cóż, staram się, panie dyrektorze, dobrze pracować.

- Owszem, opinie o panu są pozytywne. Dlatego chcę panu dzisiaj zaproponować kierownictwo naszej filii w Gniewczycach. Co pan o tym myśli?

Barański poczerwieniał, a później zbladł. Na czole wystąpiły mu kropelki potu.

- Pan nie żartuje? - spytał naiwnie.

- Mówię zupełnie serio - odparł Zdzierski ubawiony. - Ale muszę pana uprzedzić, że to stanowisko wymagać będzie dużego wysiłku, po prostu ogromnej pracy twórczej. Zakład jest dość zaniedbany przez poprzedniego kierownika, który odszedł na emeryturę. Zastanawiam się więc, czy pan podoła.

- Na pewno, panie dyrektorze! Będę się bardzo starał. Tylko - zafrasował się - czy ja tam znajdę jakieś mieszkanie? Bo dojeżdżać się nie da, za daleko. I... ja jestem żonaty, nie chciałbym rozstawać się z żoną. Samochodu jeszcze nie mamy.

- Dostaniecie służbowe mieszkanie po dawnym kierowniku, on wyjechał z Gniewczyc. To są, jeżeli pamiętam, trzy pokoje z wygodami, w parterowym domu, może jest tam i ogród. Otrzyma pan uposażenie, z wszystkimi dodatkami - zerknął do notesu - dziesięć tysięcy sześćset. Na początek. Jak się pan wciągnie, podwyższymy do czternastu. Wszystkie sprawy administracyjne, przewóz mebli i tak dalej trzeba załatwić z naszym wydziałem. Tak. - Zamyślił się, a Barański patrzał na niego wzrokiem rozradowanego psa i czekał cierpliwie. - Do Gniewczyc pojadę z panem, powiedzmy, w piątek. Zna pan ten zakład?

- Nie, panie dyrektorze. Tylko ze słyszenia i sprawozdań. Ale orientuję się, co produkują, jakie plany i program rozwoju. Zdaje się, że w grę wchodzi również eksport?

- Wchodziłby. A raczej: musi wejść po uporządkowaniu zakładu. Przewiduję modernizację filii, zakup maszyn za granicą. Może licencji. Zna pan obce języki?

- Niemiecki, trochę rosyjski. Angielskiego nie.

- Angielski będzie panu potrzebny.

Wstał, wyciągnął rękę do oszołomionego wciąż jeszcze starszego referenta, a in spe dyrektora zakładu. Uśmiechnął się i dodał:

- Jutro proszę tu, na miejscu, zapoznać się z filią w Gniewczycach na ile się da. Resztę omówimy w trakcie wyjazdu. No, do zobaczenia!

*

Irena Barańska najpierw z radości rzuciła się mężowi na szyję, a zaraz potem wpadła w rozpacz.

- Przecież my nic nie mamy! - krzyknęła, rozglądając się po pokoju. - Te stare graty będziemy zabierać? Tę szafę po dziadkach? - Kopnęła mebel i syknęła z bólu. - Tę komodę z odłamaną listwą, te fotele z wytartym pluszem? Jeżeli tam są trzy pokoje, to co wstawimy do dwóch?

- Trzeba będzie kupić nowe meble - mruknął z wahaniem. - Wezmę pożyczkę.

Trochę uspokojona, otworzyła szafę i zaczęła lamentować od nowa.

- A ubrania? Przecież ty nie masz nawet porządnego czarnego garnituru, bo ten od pogrzebów za krótki i rękawy przetarte. Nie masz futra, a widziałeś dyrektora bez futra?

- Widziałem. Latem.

- Nie żartuj! To są poważne sprawy. Musisz mieć kilka ubrań, może nawet frak. A ja? - Zajrzała w głąb szafy i załamała ręce. - Nie mam ani...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin