HENNING MANKELL--WALLANDER 06.PIĄTA KOBIETA (1996).pdf

(1398 KB) Pobierz
1042313400.001.png
Henning Mankell
Piąta kobieta
Tytuł oryginału : Den femte kvinnan 1996
WALLANDER 6
Przełożyła Halina Thylwe
Widziałem we śnie Boga, miał dwie twarze.
Jedna była łagodna i czuła jak twarz matki,
a druga przypominała twarz Szatana.
z Upadku imama Nawala el Saadawiego
Pajęczyna oplata pająka miłością i troską.
afrykańskie, źródło nieznane
Algieria – Szwecja
maj-sierpień 1993
Prolog
Tej nocy, kiedy przyszli spełnić świętą misję, panowała głęboka cisza.
Farid, najmłodszy z czterech mężczyzn, pomyślał później, że nawet psy nie wydały
żadnego dźwięku. Otulała ich ciepła noc, podmuchy wiatru znad pustyni były ledwie
wyczuwalne. Czekali do zapadnięcia ciemności. Długą drogę z Algieru, z Dar Azizy,
przebyli starym, źle resorowanym samochodem. Dwa razy musieli przerwać podróż.
Pierwszy raz – żeby naprawić lewe tylne koło. Nie byli nawet w połowie drogi. Farid,
który nigdy dotąd nie opuszczał stolicy, usiadł w cieniu kamiennego bloku i ze
zdziwieniem patrzył na nieznany mu krajobraz. Łysa, spękana opona rozleciała się na
północ od Bu Saady. Dużo czasu zajęło odkręcenie zardzewiałych muter i zamontowanie
zapasowego koła. Farid zrozumiał z cichej rozmowy współtowarzyszy, że wskutek
opóźnienia nie zatrzymają się na posiłek. Później, tuż pod El Quedem, zgasł silnik.
Dopiero po godzinie udało im się znaleźć przyczynę awarii i jakoś temu zaradzić. Ich
przywódca, blady trzydziestoletni mężczyzna o ciemnej brodzie i gorejących oczach,
takich jakie mógł mieć wyłącznie wybraniec Proroka, wściekłymi sykami ponaglał
kierowcę, pocącego się nad gorącym silnikiem. Farid nie znał imienia przywódcy. Ze
względów bezpieczeństwa nie wiedział, kim jest ani skąd pochodzi.
Nie wiedział także, jak nazywają się dwaj inni mężczyźni.
Znał jedynie swoje imię.
Potem kontynuowali podróż. Było już ciemno. Mieli tylko wodę do picia, nic do
jedzenia.
Dotarli do El Quedu nocą. Wokół panowała cisza. Zaparkowali gdzieś w labiryncie
ulic, niedaleko targowiska, i ledwie wysiedli, samochód odjechał. Po chwili z ciemności
wyłonił się piąty mężczyzna, który miał im wskazać drogę.
Dopiero kiedy pospiesznie przemierzali nieznane zaułki, Farid zaczął myśleć o tym,
co się niebawem stanie. Pod palcami wyczuwał pochwę noża o lekko zakrzywionym
ostrzu, ukrytego w kieszeni kaftana.
O cudzoziemcach po raz pierwszy usłyszał od brata, Raszida ben Mehidiego.
W ciepłe wieczory siadywali na dachu domu ich ojca i patrzyli na połyskujące światła
Algieru. Farid wiedział, że Raszid jest zaangażowany w walkę o przekształcenie ich kraju
w państwo islamskie, przestrzegające zbioru praw ustanowionych przez Proroka.
Każdego wieczora mówił mu, jakie to ważne, by pozbyć się cudzoziemców. Faridowi
schlebiało to, że brat znajduje dla niego czas na rozmowy o polityce. Początkowo nie
wszystko rozumiał. Dopiero później zdał sobie sprawę, że Raszid ma wobec niego
określone plany. Chciał, żeby Farid uczestniczył w akcjach usuwania cudzoziemców
z ich kraju.
To było przeszło rok temu. Teraz, idąc ciemnymi wąskimi uliczkami w towarzystwie
ubranych na czarno mężczyzn, spełniał życzenie Raszida. Cudzoziemcy zostaną usunięci.
Nie będą nigdzie deportowani. Zginą. To odstraszy tych wszystkich, którzy mieliby
ochotę do nich przyjechać.
„To święta misja – powtarzał Raszid. – Ucieszy Proroka. Przebudowa kraju wedle
Jego wskazań zapewni ci świetlaną przyszłość”.
Farid dotknął noża. Dostał go poprzedniego wieczora od Raszida, kiedy się żegnali
na dachu. Miał ładną rękojeść z kości słoniowej.
Dotarli do obrzeży miasta. Uliczki wychodziły na plac targowy. Na bezchmurnym
niebie świeciły gwiazdy. Zatrzymali się przed długim murowanym domem
o opuszczonych żaluzjach. Po drugiej stronie ulicy, za wysokim żelaznym ogrodzeniem,
stała duża willa. Ich przewodnik bezgłośnie rozpłynął się w ciemnościach. Znów byli we
czwórkę. Panowała absolutna cisza. Farid nigdy czegoś podobnego nie doświadczył.
Przez dziewiętnaście lat, które przeżył w Algierze, nie zaznał takiej ciszy.
Nie słychać nawet psów, pomyślał, a przecież muszą tu gdzieś być.
W kilku oknach willi paliło się światło. Ulicą przejechał z łoskotem autobus
o zdezelowanych reflektorach. Potem znów zaległa cisza.
Zgasło światło w jednym oknie. Farid próbował oszacować czas. Czekali chyba od
pół godziny. Był bardzo głodny, od rana nic nie jadł. Wypili już dwie butelki wody, które
z sobą zabrali. Nie chciał o nic prosić. Przywódca byłby oburzony. Mieli spełnić świętą
misję, a on pyta o wodę.
Zgasło światło w drugim oknie. Po chwili willę spowiła ciemność. Czekali. W końcu
przywódca dał im znak i pospiesznie przecięli ulicę. Przy furtce siedział stróż. Spał.
W ręku trzymał drewnianą pałkę. Przywódca obudził go kopniakiem, przytknął nóż do
twarzy i coś szepnął do ucha. Mimo słabego oświetlenia Farid dostrzegł strach w oczach
staruszka; wstał i odszedł, kuśtykając na zesztywniałych nogach. Otworzyli furtkę –
cicho zaskrzypiała – i wślizgnęli się do ogrodu. Mocno pachniał jaśmin i jakieś zioło,
którego nazwy Farid nie pamiętał. Wciąż panowała cisza. Na tabliczce przy wysokich
drzwiach wejściowych zobaczył napis: „Zakon Sióstr Chrześcijanek”. Zastanawiał się, co
to może znaczyć. W tym momencie poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Drgnął. To
Zgłoś jeśli naruszono regulamin