Antoni Słonimski - Gwałt na Melpomenie.pdf

(1892 KB) Pobierz
Microsoft Word - GWAŁT NA MELPOMENIE
Antoni Słonimski
Gwałt na Melpomenie
Wstęp
Tekst przygotowany do druku przez autora w roku 1974.
Przygotowując do druku felietony teatralne, pomieszczane w „Wiadomościach
Literackich” w latach 1924-1939, musiałem oczywiście dokonać wyboru i licznych skrótów.
Pominąłem więc recenzje zbyt błahe, notatki ze wznowień, zdawkowe oceny wykonania oraz
niektóre recenzje z niektórych innych powodów. Kierowały mną względy nieczytelności
wielu aluzji, nieaktualność zagadnień, a nawet ograniczenia geograficzne. W niektórych
felietonach dokonałem drobnych zmian stylistycznych, nie zmieniając jednak w niczym
sądów i opinii tam wyrażonych.
Jest to obraz dość jednostronny, gdyż autor nie pretendował nigdy do obiektywizmu, a
zbytnią ostrość niektórych krytyk oraz emfazę pochwał, zwłaszcza w początkowym okresie,
tłumaczy młodość autora i pasja bronienia praw poezji i literatury w teatrze. Stąd walka z
merkantylizmem dyrektorów i dostawców repertuaru, ostre ataki na subwencjonowane teatry
oraz obrona Schillera i Teatru Jaracza jako pozycji ambitnych i służących literaturze. Niektóre
żarty, aluzje i kalambufy trudne są dziś do odcyfrowania. Kiedy pisząc o Dantonie
wymieniam nazwiska: Korfanton i Robespieracki, łatwo domyślić się, że miałem na myśli
Korfantego i ministra Pierackiego, choć i to niewiele mówi czytelnikowi dzisiejszemu.
Felietony te nie wyszły spod pióra zawodowego krytyka, autor nie był nigdy koncepcjonistą,
ale empirykiem. Pamiętam, jak czynił mi z tego zarzuty Witkacy. Napisał kiedyś o mnie i o
Lechoniu: „Panowie ci, jako dobrzy poeci, czują dobrze, czym jest sztuka, ale tego nie
wiedzą”. Od krytyka, powiada Witkacy: „można wymagać, aby artystyczne (nie życiowe)
wrażenia formułował według jakiegoś jednoznacznego systemu pojęć” (str. 206, Witkiewicz
bez kompromisu ). Na str. 333 wręcz stwierdza: „Słonimski... bezwzględnie nie powinien, nie
ma prawa (nie mając swego systemu) być teatralnym krytykiem, nawet pomimo tego, że w
walce z lichotą, z miernotą ma czasem słuszność”. W książce W. Tatarkiewlcza Dzieje
sześciu pojęć w rozdziale „Rezygnacja z definicji” znajdujemy nieco odmienną opinię
Wittgensteina popartą wypowiedzią M. Weitza ( The Role of Theory in Aesthetics, 1957)
„podstawowe twierdzenie, że sztuka może być ujęta w realną czy jakąkolwiek prawdziwą
definicję, jest twierdzeniem fałszywym”. Przytaczam te uczone cytaty, bo nie straciły na
aktualności nie tylko w dyskusji z Witkiewiczem, ale z całą pseudonaukową pretensjonalną
krytyką współczesną.
Polecając czytelnikowi dzisiejszemu fragmenty bezprawnie pisanych recenzji nie tracę
nadziei, że potrafią go zabawić, a może i zająć problematyką obyczajową czasów
niedawnych, a jednak bardzo odległych.
A.S.
1924
Teatr Rozmaitości: „PTAK”, komedia w 3 aktach Jerzego Szaniawskiego; reżyseria
Juliusza Osterwy; dekoracje Wincentego Drabika; muzyka Lucjana Marczewskiego.
P. Szaniawski nie jest orłem. Ptaszek jego natchnienia krąży dość nisko nad ziemią, nie
muśnie nigdy nieostrożnym skrzydłem czoła śpiącej muzy, a śpiew jego można nazwać
zwyczajnym świergotem.
Nie jestem, jak wiadomo, ornitologiem i nie znam się na gatunkach ptactwa, mam jednak
wrażenie, że jest to po prostu kura, i do tego ślepa, której trafia się od czasu do czasu ziarno
dobrego dowcipu. Autor sztuki jest pisarzem scenicznym, posiada poczucie humoru i zmysł
obserwacji, gubi go jednak brak poezji przy upartym stwarzaniu okoliczności towarzyszących
temu zjawisku.
Gdy towarzystwo ludzi, nawet bardzo wesołych, postanawia programowo szaleć, nuda
panuje niepodzielnie. Szaniawski zwykle długo przygotowuje nas i obiecuje solennie, że za
chwilę będzie na scenie poezja, po czym wprowadza wyszarzałe liczmany, łachy poetyckie w
rodzaju modnych przed laty pierrotów lub „ptaków złocistych”, które wywołują gęsią skórę
na ciele widza.
Jeżeli już mamy mówić dalej o ptakach, wspomnijmy powiedzenie Gide’a, że każdy z nas
ma orła, który mu gryzie wątrobę. Otóż Szaniawskiego nie nęka żaden groźny i drapieżny
ptak, chce on tylko, żeby było „wesoło i ładnie”, i czym silniej tego pragnie, tym smutniej i
brzydziej robi się na scenie.
Tam gdzie autor zapomina o swojej poezji i rysuje dobrze podpatrzone realistyczne figury
komediowe, zbliża się nieświadomie do tajemniczego źródła sztuki i puka nieśmiałą ręką
pisarza magistrackiego do drzwi literatury. Z przeważną częścią repertuaru dzieje się
podobnie jak z marchewką, o której wspomina Kamil Witkowski. Marchew, według jego
zdania, sieje się, piele, kopie, wywozi do miasta, gdzie restauratorzy targują się, nabywają,
oddają kucharzom, którzy z kolei skrobią, krają, smażą marchew i podają wreszcie gościom.
Gość chwilkę popatrzy na marchewkę, odstawi i marchew wyrzuca się do zlewu. Tak samo
dzieje się ze sztukami, które nic nie mają wspólnego z literaturą. Kopie się te sztuki, targuje
się o nie, oddaje reżyserom, którzy krają i smażą, wreszcie pokazują na chwilę publiczności i
wyrzucają na śmietnik. Olbrzymi procent sztuk, grywanych na całym świecie, nie wzbogaca
w niczym dorobku ludzkości, nie przenika nigdy do życia ani nie wchodzi do historii
literatury. Sztuka Szaniawskiego nie zasługuje pomimo wszystko na smutny los marchwi.
Pisarz ten, aczkolwiek jest to wątpliwym komplementem, stoi bez porównania wyżej od
Krzywoszewskiego, Grzymały lab Hertza, a wyrzeczenie się ckliwej „poetyczności” mogłoby
go wręcz ocalić.
Wykonanie Ptaka było na ogół bardzo dobre i dało nawet dwie zupełnie nieprzeciętne
kreacje aktorskie. Jaracz w roli marzyciela z prowincji stworzył postać żywą, śmieszną i
wzruszającą. Nieśmiałość i wdzięk tej postaci emanowały poezją świetniej niż złote pióra
owego uprzykrzonego ptaszyska, o którym się tyle mówi w tej sztuce, Frenkiel jest to ostatni
bodaj Mohikanin potężnej generacji wielkich grubych ludzi, którzy potrafili nas w młodości
doprowadzać do łez zarówno drogą śmiechu, jak i wzruszenia. Burmistrz w Ptaku należy do
kreacji, którymi zawstydzać będziemy przyszłe pokolenia. Będzie się kiedyś na pewno
mówiło: „My, którzy pamiętamy Frenkla w roli Burmistrza, nie damy się wziąć na wasze
nowe głupie sztuczki”. Osterwa, który kreował główną rolę studenta, podobny jest do samego
autora Ptaka. Pełen wdzięku i humoru, osiąga efekty poetyckie raczej na płaszczyźnie
realistycznej komedii i dlatego w swojej koncepcji bajkowego królewicza miał tony równie
fałszywe, jak i autor Ptaka.
Reasumując, można powiedzieć, iż Ptak, wyhodowany w sztucznej wylęgarni, został
swobodnie puszczony przez autora i przez pana Osterwę.
6 stycznia 1924 r.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin