Srebrna moneta.pdf

(1222 KB) Pobierz
Ewa wzywa 07
SREBRNA MONETA
769314447.001.png
'N.
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Helena Sekuła
S R E B R N A M O N E T A
I S K R Y • W A R S Z A W A • 1975 ________________
4
i
3
769314447.002.png
...Nie wiem, dlaczego, ale zanim to zrobię,
chcę jeszcze usłyszeć ludzki głos... Swoją drogę
muszę ukończyć sama, nikł mi w tym nie pomoże,
więc nic wiem, dlaczego mówię właśnie do was...
Widocznie dopóki człowiek oddycha, wciąż jesz-
cze czegoś pragnie, a to jest moje ostatnie
pragnienie, które się spełniło, bo nie odkłada pan
słuchawki, nic przerywa mi, milczy i słucha...
Czuję to, słucha mnie pan bardzo uważnie...
Człowiek odchodzący na tamten mroczny brzeg,
skąd nikt nigdy jeszcze nie wrócił, taki człowiek
jest godny uwagi bardziej aniżeli ktoś szukający u
was chwilowej pomocy. I może nawet wstyd panu
za tę ciekawość, może jej pan nawet nigdy w sobie
nie przeczuwał... Siedzi pan teraz pewnie w jakimś
fotelu, niewątpliwie za biurkiem, z pudełkiem
telefonu w zasięgu reki i... bardzo możliwe, że
kiedyś, zanim pan przy tym biurku usiadł, wierzył
pan w swoje posłannictwo i to skłoniło pana do
ukończenia wymaganych, nie mogę powiedzieć
przydatnych, przy tym zajęciu studiów... A więc
panie...
Majewski, nazywam się Łukasz Majewski...
— psycholog Telefonu Zaufania skinieniem ręki
przywołuje koleżankę, zajętą przy sąsiednim
biurku, pisze na kartce: Kandydat na samobójcę.
Sprawdź, jaki numer na linii!
Dziewczyna momentalnie wychodzi z pokoju.
...święty Łukaszu ewangelisto, magistrze
spraw ostatecznych, niech pan powie szczerze, ale
tak szczerze, jak to powinno powiedzieć się
człowiekowi przed śmiercią, dlaczego tkwi pan
tam. w jakimś świeckim konfesjonale i spowiada
laickich desperatów, niedoszłych samobójców.
rozchwianych nadwrażliwców i histeryków,
dlaczego pan tam siedzi? Naprawdę pan wierzy, że
pomaga pan światu... no, może nie całemu światu,
ale temu miastu, tej ludzkiej termitierze, gdzje
przeszło milion jadowitych i bezwzględnych
mrówek walczy ze sobą nieustannie, zjada się,
okalecza, wariuje, unicestwia? A pan chce temu
zapobiec za pomocą dobrej woli i telefonicznego
kabla?
Dziewczyno...
Iza, proszę pana, Izabela Białoń.
Przedstawiam się, chociaż to już i tak jest bez
znaczenia... Niech się pan przyzna, niby się pan
przejmuje zagrożonym tworem natury, tą trzciną
myślącą, to chyba Pascal, prawda? Więc niby
obchodzi pana, co mam do powiedzenia, a to tylko
dlatego, aby ktoś inny zdążył zbadać, skąd
dzwonię, tak ? ,
Chcę pani pomóc i jestem wdzięczny za ten
łut zaufania, be jednak zadzwoniła pani do nas.
Nie
mam
nikogo
bliskiego,
dlatego
zadzwoniłam do was.
Czasami łatwiej zwierzyć się nie-
znajomemu.
Tak, ma się mniej oporów, to jak rozmowa
w pociągu z przygodnym towarzyszem podróży,
tylko że ja zaraz wysiadam... I nie mam się
właściwie z czego zwierzać. Miałam szare,
nieudane życie, nie było w nim szczęścia. Ani
jedno z moich pragnień nie ziściło się. Może były
zbyt ambitne? I dlatego. Nie wyszło, nic mi nic
wyszło, rozumie pan? Tylko niech mi pan nic
mówi. że każdy jest kowalem swego losu...
Nie mówię.
Każdy jest więźniem swego losu... Pomyślał
pan: tania filozofia, tak? Proszę
nie kłamać, nie godzi się okłamywać umierającego,
niech więc pan powie, co pan pomyślał!
Pomyślałem, że nic wszystko jeszcze stracone,
jeśli człowiek szuka innego człowieka, chociażby tylko
za pośrednictwem telefonu... Więc nie utracił jeszcze
zupełnie nadziei.
Atawizm, resztka instynktu.
Wola życia. Posłuchaj mnie, być może to tylko
chwilowa depresja, nie poddawaj się jej biernie,
musisz się bronić, pomogę ci! To nie są tylko słowa,
masz tu przyjaciół... Słyszysz mnie? Iza! Izabela... Iza.
odezwij .się... mów ze mną, to także obrona!
Wypiłam kieliszek koniaku. Nie. jeszcze nie z
tym... Jeszcze mam trochę czasu, ale nie
odpowiedziałeś mi na pytanie.
Jakie?
Chcesz mi przeszkodzić?
Tak.
To przecież niemożliwe, wystarczy, abym
odłożyła słuchawkę.
Iza, obraziłaś się na życie? Chcesz zniszczyć je,
raz dane, niepowtarzalne, zniszczyć pod wpływem
niepowodzeń, może rozpaczy, a może tylko nastroju
zrodzonego z samotności...
Każdy ma swoją miarę, moja jest już
wypełniona po brzegi. Możliwe, że w twojej to byłaby
tylko kropla, mała kropla podkreślająca smak życia jak
ostra przyprawa. Nic nie wiesz o samotności, o
m o j e j samotności, bo każda samotność jest inna, tak
jak ja nic nic wiem o twojej... Może ty zabijasz swoją
samotność za pomocą telefonu stojącego tam na twoim
biurku? Wypełniasz ją nieudanymi losami ludzi, co
szukają u was ratunku. oparcia i przez to czujesz się
mniej samotny i mniej nieszczęśliwy... Przygnębiająca
jest jesień, deszcz i ten okropny wicher... Czy to
prawda, że najwięcej samobójstw ludzie popełniają w
listopadzie?
Prawda.
Dręczy mnie wycie wiatru, od wielu dni odbiera
sen... Targa drzewa w ogrodzie. Bezlistne gałęzie
wyglądają jak szubienice...
Masz pod oknem drzewa?
Tak. Dom stoi w dużym ogrodzie, bo to dom z
czasów, gdy działki, parcele, jak je wtedy nazywano,
nie były jeszcze wielkości łaty na dżinsach. Należy co
ludzi, którym się wszystko w życiu udało, nawet nie
domyślasz się. jak bardzo. Teraz będą mieli kłopot, bo
stracą dobrą służącą, czyli pomoc domową, jak się
obecnie mówi, ale wiadomo, nazwa nie zmienia istoty
rzeczy.
Zawód jak każdy inny.
Nie żartuj, cóż to za zawód? Kuchta! Kiedyś tak
się o nich mówiło, truły się esencją octową, gdy je
porzucali strażacy. I ja jestem kuchtą, i także sic truję,
tyle że nie esencją octową i nie przez strażaka... Oto jak
się zmieniają obyczaje...
Posłuchaj mnie, Iza...
Jeszcze słucham! Czy wszyscy kandydaci na
samobójców są tak gadatliwi? 1 naprawdę bierzesz
mnie poważnie? Może jestem ^wykłą histeryczką albo
udaję? Nikt wam nigdy nie zrobił kawału?... — głos się
łamie. Łukasz słyszy stłumiony szloch i coś jakby
dźwięk szkła. Trwa przykuty do słuchawki, łowił słabe
odgłosy życia docierające z tamtej strony przewodu i
myśli, że jeśli tamten człowiek odezwał się sam, to on,
Łukasz, ma szansę, aby go powstrzymać i odwieść od.
samounicestwienia.
Czy znalazł właściwy ton i jakich słów potrzeba, aby
dotarły do tej dziewczyny? Ma wrażenie, jakby ona
była odgrodzona od niego niewidzialną ścianą, a gdyby
nie pytania i odpowiedzi można by sądzić, że ten co
chwila zmieniający barwę głos nagrany został na płytę;
głęboki alt pełen dramatycznego napięcia.
Po chwili rwący się szept w słuchawce:
...nie uratujesz mnie, Don Kichocie... — jeszcze
jakiś nieartykułowany dźwięk, jak gdyby
spazmatyczne westchnienie, i cisza; z tamtej strony
słuchawka została położona albo wypadła z ręki.
Rozłączyła się? — zagląda koleżanka. —• Na
adres chwilę trzeba zaczekać...
Gdy psycholog, wyprzedzając lekarza pogotowia
ratunkowego, przeskakuje stopnie dzielące go od willi
na Saskiej
Kępie, dopiero przychodzi mu na myśl, że przecież te
drzwi — masywne, z czarnego dębu, z metalową
rozetą zamiast klamki — mogą być zamknięte. Ale
przekręcona do oporu rozeta zwalnia zatrzask i drzwi
ustępują.
Mrok obszernego hallu rozrzedzają plamy nikłego
światła sączącego się z chińskiego lampionu; obok
wejścia szara- gi z lśniącego i bardzo ciemnego
drzewa, w głębi skrzynia, wielka chińska szkatułka
połyskująca laką i masą perłową, nad nią lustro w
wąskiej ramie, także z lakierowanego drzewa, w
lustrze odbicie rozwartych dwuskrzydłowych drzwi
i... wyprostowanej sylwetki mężczyzny.
Wszystko to Łukasz rejestruje w czasie krótszym
niż mgnienie i uczucie ulgi, że ktoś nadszedł z
pomocą, zanim oni zdążyli przyjechać, także trwa
krócej niż mgnienie.
' — Co tu się stało, na miłość boską, kim panowie są?!
— krzyczy na ich widok mężczyzna łamiącym się
głosem.
Olbrzymi pokój; całą ścianę na wprost drzwi
zajmują łukowato sklepione okna sięgające podłogi,
udrapowane firankami z białego tiulu. Nieliczne
stylowe sprzęty na wygiętych pajęczych nóżkach —
po- .lysk szlachetnej politury, ftiatowe złoto obić i
biel; w rogu pokoju kominek z marmurowym fryzem,
przy nim stolik, fotel; obok na dywanie konwulsyjnie
skręcone ciało.
Lekarz odsuwa z drogi szpakowatego mężczyznę,
przyklęka przy leżącej kobiecie. Bada puls, wywija
powieki, potem ogląda napoczętą butelkę szkockiej
whisky, stojącą na stoliku. Na tym samym stoliku
telefon, słuchawka, zwieszona na sznurze, opiera się o
biało-złoty dywan wyściełający podłogę, obok
słuchawki leży przewrócony kryształowy kieliszek.
Lekarz jeszcze raz pochyla się nad kobietą —
zrezygnowany gest dłoni.
Nie żyje? — upewnia się Łukasz, chociaż
zachowanie lekarza jest dostatecznie wymowne.
Nie żyje — potwierdza tamten. — Chyba jakaś
trucizna. Trzeba zawiadomić milicję — sięga do
telefonu i cofa
rękę... — Może poszuka pan automatu? — proponuje
Łukaszowi. — Oni nie lubią, gdy się czegoś dotyka
przed ich przybyciem.
10
Kim pan jest dla zmarłej?
Obcym! Zupełnie obcym — gwałtownie
odżegnuje się Piotr Paweł.
Mnie powiedziała, że jest służącą — włącza się
Łukasz; przygląda się rękom dziewczyny. Technik
właśnie daktylosko- puje zmarłą; mocne, szerokie
dłonie ze zbyt krótkimi palcami, lecz starannie
utrzymane, z paznokciami przyciętymi w kształt
migdału, pokrytymi połyskliwą emalią o barwie
koralu.
Prawdę powiedziała — skwapliwie przyznaje
Piotr Paweł. — To Iza, Izabela Białoń, pomoc
domowa moich przyjaciół, a właściwie przyjaźń łączy
mnie z panią starszą, matką pani domu — uzupełnia i
po chwili: — ...a ten medalion to nie jej, tylko
pamiątkowy pani Celiny. Proszę, niech pan kapitan
sam sprawdzi. Na odwrocie jest monogram... Nie
rozumiem, skąd u Izy ten naszyjnik...
Technik odpina zameczek i ostrożnie zdejmuje z
szyi dziewczyny staromodną ozdobę — umieszcza ją
w przezroczystej torebce. Na awersie wypukłego
owalu widać inicjały z niebieskiej emalii: C. W.
Dlaczego ona... — nie może darować Piotr
Paweł.
Pasował do całości stroju — zauważa milczący
dotychczas lekarz.
Owszem, pasował — godzi się Łapiński — ale
pani Celina na ogół nie rozstaje się z tym medalionem,
to pamia.tka jeszcze po jej babce.
Tym razem widocznie się rozstała — zamyka
kwestię Czyżewicz; fotograf strzela fleszem, kilka
ogólnych zdjęć sytuacyjnych, potem poszczególne
fragmenty, następnie ciało zmarłej, twarz, stolik z
butelką, kieliszek na podłodze.
Technik zbiera ze stolika żyletki.
Chciała przeciąć sobie żyły? — głośno rozważa
kapitan: jeden nożyk jest wysunięty z papierka,
pozostałe dwa w
Milicja — inspektor, fotograf i technik
kryminalistyki z komendy dzielnicowej — jest po
kwadransie.
Kapitan Andrzej Czyżewicz, inspektor służby
kryminalnej — przedstawia się młody mężczyzna,
ubrany w ociekający wodą nieprzemakalny sztormiak i
gruby golf w norweski wzór.
Jest chyba w moim wieku — ocenia psycholog —
najwyżej trzy, cztery lata po studiach.
Majewski — Łukasz wyciąga do niego rękę. —
To ja do pana dzwoniłem.
Magister Piotr Paweł Łapiński — anonsuje się
ceremonialnie starszy pan — kierownik działu
planowania w centrali handlu zagranicznego.
Dlaczego twierdzi pan, że to samobójstwo? —
Czyżewicz z zainteresowaniem przygląda się
Łukaszowi; psycholog szczegółowo opowiada
przebieg rozmowy z Tzą Białoń.
Zadzwoniła kilka minut przed ósmą, kiedy
przyjechaliśmy tutaj, było piętnaście po dziewiątej, ale
miałem nadzieję, że ją uratujemy... — milknie
przygnębiony; czuje się jak chirurg, który popełnił
błąd w sztuce. Nie zapobiegł śmierci dziewczyny, bo
nie potrafił nawiązać z nią kontaktu, nie umiał
uruchomić psychicznych rezerw istniejących w
najbardziej nawet załamanym człowieku.
Technik zawija rękawy swetra, naciąga na dłonie
cienkie gumowe rękawiczki; Łukasza nie opuszcza
uczucie dojmującej klęski i żalu, paradoksalnego żalu
do zmarłej. Wbrew woli wciąż wraca spojrzeniem do
martwej dziewczyny. M u s i patrzeć.
Na jej twarzy rozmazany makijaż, niebieską pastelę
nałożoną na powieki pogłębia teraz cień śmierci.
Ubrana jak na bal, w wieczorową suknię z ciężkiej sza-
firowej mory. Głęboko dekoltowana góra i szeroka
spódnica, omotana wokół nóg, obutych w płytkie
czółenka z tej samej tkaniny, co suknia.
Ramię oplątane szalem z beżowej gi-
piury. Długie rękawiczki z tej samej koronki, wiotkie,
jakby z nich także uciekło życie, zwisają z poręczy
fotela, jedna zsunęła się i palcami dotyka dywanu.
Dziewczyna leży blisko kominka, gdzie niedawno
musiał płonąć ogień, bo żarzą się jeszcze grube,
spopielale głownie; twarz ma zwróconą w stronę
łukowato sklepionych werandowych okien, wycho-
dzących wprost na ogród. Przez drapcrię firanek
majaczą za szybami nagie konary drzew targanych
wiatrem.
Łukasz znów powraca spojrzeniem do postaci pod
kominkiem; na przegubie ręki złota bransoletka, a
właściwie kilkakrotnie okręcony łańcuszek, spięty
brelokiem z koralu. Na piersiach owalny staroświecki
medalion ze złotego filigranu.
Przecież to nie jej! — wola nagle Piotr Paweł,
wskazując klejnot na szyi dziewczyny.
A
nie tkniętych firmowych
opakowaniach.
Technik pęsetą wkłada żyletki do koperty, zbiera
ślady z napoczętej butelki szkota i kryształowego
kieliszka. Poza telefonem nic więcej na stoliku nie ma,
blat jest idealnie czysty.
Gdzie są domownicy? —
pyta
kapitan
Czyżewicz Piotra Pawła Łapińskiego.
Celina, to znaczy pani Wójcikowa wyjechała do
sanatorium. Marysia, jej córka, gdzieś z Jackiem poza
Warszawą, ale nie wiem, gdzie, natomiast Olansky,
mąż Marysi, chyba w podróży handlowej.
O l a n s k y ? — unosi brwi oficer.
N^-bert Olansky — skanduje starszy part. —
Ach tak! — pojmuje zdziwienie kapitana — to
Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, urodzony i
wychowany
w
Kanadzie, stąd takie
brzmienie
nazwiska.
Reemigrant?
Niezupełnie. Jest obywatelem kanadyjskim, ale
odkąd ożenił się z Marysią, mieszka w Warszawie.
Czym się zajmuje?
kim pan właściwie jest? —
kapitan
Czyżewicz jak
gdyby
dopiero
teraz zauważył
Łapińskiego.
Przecież przedstawiłem się panu.
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin