Osiem [NZ].doc

(78 KB) Pobierz
HP&SS - Osiem

HP&SS - Osiem

http://www.fanfiction.net/s/5354971/1/Osiem

 

 

----------------------------------

Rozdział pierwszy

----------------------------------


- Severusie, mam dla ciebie dość zaskakujące nowiny - zaczął Dumbledore, wzdrygając się lekko. Od zniknięcia Voldemorta w 1981 roku świetnie wiedział, że nie cierpiałem opuszczać lochów. Nie potrafiłem znieść poczucia wstydu, chociaż nie wiedział o tym nikt poza Albusem, oczywiście. Ze względu na tę jego wiedzę właśnie dyrektora starałem się unikać najbardziej ze wszystkich.

Usiadłem w jego największym skórzanym fotelu, moim ulubionym, ponieważ można w nim było utonąć. Przyglądałem się artefaktom i błyskotkom wypełniającym jego wielki gabinet - patrzyłem wszędzie, byle nie na samego dyrektora.

- Niedawno w sprawach Hogwartu odwiedziłem Ministerstwo i poczułem coś w rodzaju nostalgii. Udałem się na dół, do sali rejestrów, i zażądałem wglądu do aktu urodzenia Harry'ego Pottera.

Przesunąłem się na skraj fotela, żeby wstać.

- Albusie, co to ma wspólnego ze mną? Jestem akurat w trakcie warzenia bardzo delikatnego eliksiru, cała moja praca pójdzie na marne, jeśli nie będę doglądać procesu!

- Usiądź, mój chłopcze. To ma z tobą bardzo wiele wspólnego. Jak wiesz, gdy ktoś staje się więźniem Azkabanu, wszystkie jego czarodziejskie i prawne kwestie ulegają zerwaniu. Kiedy czytałem akt urodzenia małego Harry'ego, Syriusz Black nie figurował już w nim jako opiekun i ojciec chrzestny, jak miało to miejsce, gdy dziecko przyszło na świat. Jego nazwisko zostało zastąpione przez dane opiekuna wybranego przez matkę. Masz pojęcie, kto to może być? - Dumbledore wlepiał we mnie wzrok. Czułem to raczej niż widziałem.

- Wybór Lily? Lily nie miała w szkole bliskich znajomych, o czym znakomicie wiesz. Nie zamierzam udawać, że trzymałem rękę na pulsie jej prywatnego życia, po tym, jak skończyliśmy szkołę. Doprawdy, Albusie...

- Nie przychodzi ci na myśl ani jedna osoba, która była jej bliska, Severusie?

- Z całą pewnością nie chcesz powiedzieć, że... ja, dyrektorze? - Czy Lily ze wszystkich osób na świecie faktycznie wybrała mnie?

- Nikt inny. Teraz tylko od ciebie zależy, co zrobisz z dzieckiem. Naturalnie pomogę ci pozałatwiać sprawy, jeśli się na to zdecydujesz. Skontaktowałem się już z jego obecnymi opiekunami i dowiedziałem się, że bardzo by chcieli, aby chłopiec wrócił do naszego świata. Zastanów się nad tym. - Machnął pomarszczoną dłonią, sygnalizując, że mogę odejść.

Podszedłem do drzwi, po czym oparłem się o ścianę. Postanowiłem. Nie mogłem odmówić czegokolwiek jedynemu przyjacielowi, jakiego miałem w całym życiu, nawet jeśli już nie żył.

- Skoro takie było życzenie Lily, to zajmę się dzieckiem. - Chociaż tyle mogłem zrobić. Było nie było, Lily oszczędziła mi wiele bólu za naszych szkolnych lat, a Harry jako niemowlę nieświadomie uwolnił mnie od paskudnej podwładności.

Albus podskakujący do mnie i klepiący mnie w czarno odziane ramię niesamowicie przypominał mi chochlika bawiącego się w świetle księżyca.

- Wspaniale, wspaniale. Postaramy się więc o stałą opiekę.

Aportowaliśmy się do Ministerstwa, gdzie zadbaliśmy o niezbędne podpisy, magiczne i pisemne, a potem zostawił mnie z mugolskim adresem. Krzywiąc się na głęboko wcięty, ciemny mugolski garnitur, który miałem na sobie, zdecydowanym krokiem szedłem w dół Privet Drive. Z każdą sekundą coraz bardziej żałowałem swej głupiej, sentymentalnej decyzji. Od kiedy to Severus Snape polegał na emocjach przy podejmowaniu decyzji? "Od kiedy dotyczy to Lily" - odpowiedziałem sam sobie.

Głośno zapukałem do drzwi domu numer cztery, w których chwilę później pojawiła się kokietująca mnie pani domu.

- Pan zapewne jest panem Snape'em? - upewniła się fałszywie słodkim głosem.

- Profesorem Snape'em - odparłem drwiąco. Już zdążyłem zacząć gardzić tym stworzeniem z twarzy przypominającym konia. W niczym nie była podobna do swojej siostry.

- Nie spodziewaliśmy się pana tak szybko - stwierdziła, wychodząc przed drzwi. - Sądzę, że mały Harry jeszcze nie jest gotowy. Może wróci pan za tydzień czy coś koło tego? Tak się umawiałam z panem Dumbledore'em.

- Z dyrektorem Dumbledore'em - poprawiłem. - I nie zamierzam wracać później. Z drogi.

Wyplułem słowa z taką siłą i złośliwością, że paskudna baba, piszcząc z oburzeniem, wpuściła mnie do środka. Zaprowadziła mnie do salonu.

- Przygotuję herbatę, a Harry w tym czasie się spakuje. Harry, kochanie? - zanuciła.

***

Nazwała mnie "kochaniem"?

- Tak, proszę pani? - natychmiast odpowiedziałem z mojego legowiska. Lubiłem uważać moją komórkę za coś w rodzaju kryjówki, może jaskinię; za cokolwiek, byle nie za to, czym faktycznie była. Nie wyszedłem z niej jednak. Nigdy tego nie robiłem, dopóki mi nie kazano.

- Chodź do kuchni, słoneczko - zawołała. To było naprawdę dziwne. Musiała udawać przed gościem. Ale goście nigdy mnie nie widywali, szczególnie dzień po ukaraniu. Gdy zamykałem drzwi do komórki na zasuwkę, wysoki, chudy mężczyzna o surowej twarzy krzyknął do mnie:

- Spakuj wszystkie rzeczy. Już tu nie wrócimy.

Patrzyłem to na niego, to na ciotkę Petunię. Kogo miałem słuchać? W końcu stwierdziłem, że skoro on mnie zabierał, to lepiej, żebym słuchał jego. Ciotka Petunia minęła mnie w pośpiechu.

- Pozwólmy mu w spokoju pożegnać się ze starym domem. Herbatę wypijemy na tarasie, dobrze?

Wyprowadziła go na zewnątrz, ale on wyraźnie nie był z tego zadowolony. Zastanawiałem się, o co tu chodziło. Dokąd mnie zabierał? Wydawał się strasznie okropny - czy zrobiłem coś złego? Takie i podobne myśli krążyły mi po głowie, gdy pakowałem zapasowe ubranie do szkolnej torby. Wiedziałem, że muszę zostawić podręczniki; nie były moje. Zabrałem moje uratowane ze śmietnika zabawki i złamany ołówek... i wszystko inne, co do mnie należało. Wysprzątałem komórkę najlepiej jak umiałem, złożyłem leżankę i koc, a potem na dobre zamknąłem drzwi za sobą.

Zarzuciłem torbę na ramię, po czym jak najprędzej ją zdjąłem. To nie był dobry pomysł. Czekałem w drzwiach na odpowiednią chwilę, ale mężczyzna zauważył mnie i podszedł do mnie szybko.

- Czas na nas - stwierdził i wyszedł przez frontowe drzwi. Poszedłem za nim nie oglądając się za siebie.

Taksówką pojechaliśmy na dworzec King's Cross, gdzie wsiedliśmy do pociągu na siódmym peronie. Jechał do Manchesteru, więc wiedziałem, że podróż będzie długo trwała. Tyle pytań chciałem mu zadać, ale nie ośmieliłem się. Wiedziałem, co się działo, kiedy odzywałem się niepytany. Praktycznie musiałem biec, aby za nim nadążyć. Spojrzał na mnie tylko raz, gdy czekaliśmy, i widziałem, jak jego twarz wykrzywia nienawiść. Gdybym umiał czytać w myślach, pewnie usłyszałbym w jego głowie: "Bezwartościowy świr" albo coś podobnego.

Gdy tylko wsiedliśmy do pociągu, zaprowadził mnie do przedziału. Tutaj nie było takiego tłoku jak w metrze, więc mieliśmy trochę miejsca dla siebie. Stanąłem w drzwiach, zastanawiając się, dokąd iść. wiedziałem, że nie wolno mi usiąść na fotelu, ale miałem nadzieję, że pozwoli mi siedzieć na podłodze. Naprawdę nie miałem ochoty stać całą drogę do Manchesteru.

***

Miniaturowy James Potter po prostu sobie stał; Harry był łudząco podobny do swego przeklętego ojca. Z głębokim namysłem wlepiał wzrok w podłogę. "Pewnie zastanawia się nad inwektywami." Patrzyłem na niego z niechęcią, zdecydowanie postanawiając, że zyskam nad nim przewagę.

- Siadaj - rozkazałem, a ten zuchwały bachor ośmielił się usiąść na podłodze! Złapałem go za ramię i posadziłem na fotelu, w duchu z zapałem przeklinając decyzję zajęcia się nim. Jęknął cicho, lecz zdecydowałem się nie zwrócić na to uwagi. Ten mały gnojek nauczy się, gdzie jego miejsce. Nic dziwnego, że siostra Lily tak chętnie się go pozbyła. Nie mogłem uwierzyć, że na czas podróży założył swoje najgorsze ubrania do zabawy. Ten strój musiał być używany do rugby albo innej nonsensownej gry tego rodzaju. I musiał się tym zajmować tuż przed tym jak po niego przyjechałem; miał potargane włosy, brudną twarz i ręce. Zauważyłem, że po chwili przyciągnął kolana do brody. "Niewątpliwie się dąsa. Niech mu będzie, przynajmniej jest cicho."

Zamknąłem oczy. Obudziłem się, kiedy ogłaszali Manchester. Miałem wrażenie, że gapił się na mnie gdy spałem, kiedy jednak spojrzałem na niego, wzrok znowu miał utkwiony w podłodze. Zdziwiłem się, że też nie spał całą tę długa podróż. "Pewnie uważa, że jest za duży na drzemki. Ma przecież aż osiem lat!"

Skinąłem brodą, a on podążył za mną na peron. Ostatni etap podróży był najbardziej nieprzyjemny. Przeklinałem Dumbledore'a, który nalegał na użycie mugolskich środków transportu.

- Tylko wystraszysz to dziecko magicznymi sposobami podróżowania. Nie zaczynaj ze złej strony - łajał mnie dyrektor.

Wgramoliliśmy się do taksówki i ruszyliśmy coraz bardziej nierównymi drogami do Ashton-under-Lyne. Kiedy żałosny dom mojego dzieciństwa znalazł się w polu widzenia, musieliśmy wysiąść, bo kierowca twierdził, że bruk zniszczy mu podwozie. Zapłaciłem mu, ale nie dałem napiwku; odjechał, gestykulując obelżywie.

Pierwotnie zamierzałem zabrać dziecko do Hogwartu, uznałem jednak, że gonienie nicponia po wielkim zamczysku byłoby zbyt wielkim kłopotem. Gdy wlekliśmy się w dół, do stóp wzgórza, rozmyślałem, czy aby nie popełniłem kolejnego błędu. Czułem, że w miarę jak zbliżaliśmy się do tej nory, żołądek coraz bardziej wypełniało mi przerażenie i kwas. "Zawsze możemy rano wyjechać" - stwierdziłem. - "Do diabła z Dumbledore'em, zwyczajnie aportujemy się do Hogsmeade." Od razu poczułem się nieco lepiej.


----------------------------------------

KONIEC
rozdziału pierwszego

----------------------------

Rozdział drugi

----------------------------


Chłopiec przewrócił się, kiedy wchodziliśmy na kamienne schody prowadzące do mojego domu. Zatrzymałem się, oczekując jęków i płaczu. Lecz on się momentalnie pozbierał i obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem. "Dumny, arogancki, gryfoński!" - pomyślałem. Muszę jednak przyznać, że byłem pod pewnym wrażeniem. Mniej stoicyzmu widziałem u Crabbe'a podczas śmierciożerczych spotkań. "Czyżbym porównywał go do Crabbe'a? James byłby wściekły!" Zachichotałem na tę myśl.

***

Otarłem krew z dłoni, podczas gdy mężczyzna śmiał się ze mnie. Byłem pewny, że mnie uderzy, ale on po prostu poszedł dalej. Upewniłem się, że wszystko czerwone wytarłem w rękawy, żeby niczego nie pobrudzić. Kiedy weszliśmy do domu, ledwie zdołałem powstrzymać kaszlnięcie. Tam było tak brudno! I tyle kurzu! Wszystko, dosłownie wszystko było pokryte warstwą popiołu, dosłownie jakby kominek eksplodował. Wyglądało na to, że nie było tam nikogo od bardzo, bardzo dawna.

Robiło się ciemno, więc zapalił kilka świeczek na pokrzywionym gzymsie ze starego drewna. Uśmiechnął się do mnie szyderczo, a potem poszedł schodami na górę. Zamknąłem drzwi zewnętrzne i przekręciłem klucz w zamku, mając nadzieję, że dobrze robię. Gdy wrócił, wydawał się prawie zakłopotany. Może nie chciał, aby ktokolwiek widział, jak tam było brudno; ciotka Petunia umarłaby ze wstydu!

Przebrał się. Miał teraz na sobie coś, co wyglądało jak czarna damska sukienka. Pod nią nosił spodnie, a na niej długi płaszcz. Pomyślałem, że to dziwny strój na lato.

- Jesteś głodny? - spytał.

Wiedziałem, że mnie podpuszcza. Gdyby chciał, żebym zjadł, po prostu coś by mi dał.

- Nie, proszę pana - wychrypiałem. Nie odzywałem się od kilku godzin, a kurz w powietrzu dodatkowo mi przeszkadzał.

- No cóż, dobrze, to chodź za mną.

Znowu zaczął się wspinać na piętro, tym razem mamrocząc coś pod nosem. Poszedłem za nim aż do małej sypialni, która była zadziwiająco czysta. Tam też był niewielki kominek z otoczonym kamieniami paleniskiem. Na środku stało proste łóżko przykryte miękką narzutą, a w kącie szafa na ubrania. Przez małe okno widziałem sierp księżyca; we wnęce okiennej była nawet ławeczka. Zastanawiałem się, dlaczego mnie tam przyprowadził; chyba nie chciał, żebym ten pokój posprzątał najpierw? Reszta domu potrzebowała porządków o wiele bardziej!

- Odłóż swoje rzeczy i idź spać.

Głośno zamknął za sobą drzwi i odszedł.

Wszystkie moje rzeczy zmieściły się w szufladzie u dołu szafy. Nasłuchiwałem przez chwilę, żeby się upewnić, że nie ma go w pobliżu, po czym ośmieliłem się dotknąć narzuty. Była jak jedwab; jak skrzydełka wróżek albo pyłek skrzatów. Wyobraziłem sobie, że jestem na wyprawie badawczej i właśnie odnalazłem królestwo wróżek. W każdej chwili może się pojawić jej dwór, podskakując na podobnej do chmur jedwabnej tkaninie. Ukłonią się nisko i ona mnie zobaczy, i zrobi ze mnie rycerza, i da mi do wypełnienia same zadania wymagające odwagi.

"Przestań śnić na jawie! Zaraz zostaniesz przyłapany!" - pomyślałem. Westchnąłem. Wiedziałem, że łóżko nie było dla mnie. Może ten mężczyzna wróci później i sam będzie w nim spał. Rozejrzałem się. Uznałem, że najlepszym miejscem do spania będzie chyba kąt. Patrząc na cienki skrawek księżyca, położyłem głowę na ostatnim kamieniu paleniska, a następnie zamknąłem oczy, z całych sił zaciskając zęby. Czasami, jeśli zrobiłem to zasypiając, nie krzyczałem przez sen, kiedy pojawiły się koszmary.

***

Zaproponowałem jedyne dwie rzeczy, jakie zdołałem wymyślić: jedzenie i spanie. Miałem nadzieję, że zostanie w swoim pokoju przez całą noc; gdyby zaczął łazić po domu i naprzykrzać się, chyba bym oszalał. Był tylko o parę lat młodszy od moich pierwszoklasistów, a jednak był tak maleńki. Wyglądał na nie więcej niż cztery, pięć lat. Zastanowiwszy się nad tym, stwierdziłem, że przez cały ten czas powiedział tylko trzy słowa.

Rzucając Engorgio na swoje miniaturowe kufry, próbowałem wymyślić, jak niby miałem mu zapełnić czas, dzień po dniu, przez trzy miesiące. Co takie dzieci robiły? "Cóż, kiedy ja byłem dzieckiem, ukrywałem się po kątach, usiłowałem chronić matkę i wyżywano się na mnie." Nie chciałem, aby to samo działo się z Harrym, bez względu na to, jak bardzo przypominał mi Jamesa. W Hogwarcie dzieci grały w quidditcha, miały zwierzątka i przyjaciół. A przynajmniej większość z nich miała przyjaciół. Ja nigdy nie miałem do czynienia z niczym takim, ale większość uczniów miała.

Wtedy nie miałem żadnych przyjaciół i to się nie zmieniło, nie mogłem więc przedstawić chłopcu żadnych kolegów, z którymi mógłby się bawić. Nie znosiłem też zwierząt w swoim otoczeniu. Miotła w mugolskim sąsiedztwie nie podlegała dyskusji. "Będę musiał go zabrać na hogwarckie boisko" - postanowiłem. - "Ciekawe, czy lubi czytać. Lily uwielbiała czytać..." Zmusiłem się do niemyślenia o niej i skupiłem umysł na warzeniu Bezsennego Snu. Po silnej dawce eliksiru pochłonął mnie sen w mrocznym łóżku pana domu.

***

Obudziłem się o świcie. Gdzieś daleko piały koguty. Koty walczyły ze sobą w zapuszczonym ogrodzie. Słuchając innych nieznanych porannych odgłosów, myślałem o tym, że po życiu na zatłoczonym osiedlu ludzi średniej klasy w Surrey trochę czasu mi zajmie, zanim przyzwyczaję się do tego wiejskiego otoczenia.

Przeciągnąłem się i przekradłem do łazienki, modląc się, abym go nie obudził; nie mogłem się już powstrzymać. Zszedłem do kuchni, żeby się umyć. Czekałem, aż woda zmieni kolor z brązowego na przejrzysty, ale w końcu zadowoliłem się jasnożółtą. Rozejrzałem się za jakimś jedzeniem, żeby przyszykować śniadanie. Nie znalazłem żadnego.

Nie zostawił dla mnie listy obowiązków, jak zawsze robiła ciotka Petunia, więc musiałem zgadywać, od czego miałem zacząć. Prawie wszystko, co potrzebowałem, znalazłem w schowku na miotły. Nagle poczułem wielką wdzięczność, że nie musiałem tam spać. Pełno w nim było pajęczyn i martwych żuków.

Wilgotną szmatką przetarłem wszystkie powierzchnie w niewielkim salonie, płucząc czarną od brudu ścierkę po każdym meblu. Zwinąłem wiekowe, wzorzyste chodniki i wyszorowałem podłogę. Kiedy z tym skończyłem, na zewnątrz było już całkiem jasno. Miałem nadzieję, że mężczyzna nie będzie wściekły, że tak mało zdążyłem zrobić. Byłem ciekawy, czy tego dnia dowiem się, jak się nazywa.

Wyniosłem dywaniki do ogrodu - kotki uciekały mi spod nóg - i wytrzepałem je; kurz piekł mnie w oczy. Na szczęście między dwiema lichymi wierzbami był już rozciągnięty sznur do bielizny. Dywaniki były naprawdę dość ciężkie i trochę czasu zajęło mi zatachanie ich z powrotem do domu po tym całym wyczerpującym czyszczeniu ich. Uznałem, że w salonie nic już nie jestem w stanie zrobić, toteż przeszedłem do kuchni. Właśnie kończyłem wycierać szafki, kiedy wszedł on, wyglądający jakby wciąż jeszcze spał. Obaj nadal mieliśmy na sobie ubrania z poprzedniego wieczora.

- Co ty robisz, do jasnej cholery? - wrzasnął. Czy ten człowiek w ogóle potrafił normalnie mówić?

Zeskoczyłem z krzesła, na którym stałem, i odsunąłem się od mężczyzny jak mogłem najdalej.

- Przepraszam, proszę pana.

Co innego miałem do powiedzenia?

***

"Próbuje zarobić u mnie punkty, tak? Ten mały podlizywacz! Pogrywa sobie ze mną zupełnie jak głupi samozwańczy huncwoci z Dumbledore'em." - Połączyłem fakty w całość. Salon rzeczywiście prezentował się znacznie lepiej, lecz znaczenie miały wyłącznie intencje. Nie uda mu się tak łatwo mnie przekonać, chociaż wyglądał jak żałosny mały ulicznik.

- Umyj się i włóż najlepsze ubrania. Wychodzimy.

Musieliśmy iść na rynek; wiedziałem, że w końcu będzie głodny.

Czmychnął na schody, gdy przeczesywałem palcami włosy. "Lily zawsze mówiła, że długie włosy mi pasują..." Cholera! Nie cierpiałem, kiedy zmuszał mnie do rozmyślania o jego matce! Najbardziej żałowałem, że straciłem w niej towarzyszkę. Nigdy się nie dowiedziałem, czy między nami mogło być coś więcej; zamiast tego pochłonął mnie powab potęgi.

Poczułem jego spojrzenie na karku. Odwróciłem się i zobaczyłem do przyklejonego do kuchennej futryny. Nadal wyglądał jak obszarpaniec; czy on w ogóle słuchał, co do niego mówiłem?

- Powiedziałem, że masz włożyć lepsze ubrania! Wcale mnie nie słuchasz? A pół twojej twarzy nadal jest czarne jak smoła! Z powrotem na górę i nie pokazuj się tu, dopóki nie zrobisz wszystkiego jak należy!

Czekałem, z każdą sekundą coraz bardziej rozzłoszczony. Próbowałem uspokoić się, patrząc przez okno na ogród, którym opiekowałem się jako uczeń. Był jednak zarośnięty chwastami - wszystkie porządne rośliny już dawno pożarły szkodniki.

Wreszcie poszedłem na piętro. Chłopak siedział skulony na ławeczce pod oknem, myśląc o niebieskich migdałach. Już miałem znowu na niego krzyknąć, ale aż podskoczył ze strachu. Skoro nie zamierzał mnie słuchać, musiałem mu pokazać, o co mi chodzi. Gwałtownie otworzyłem górną szufladę, potem kolejną i jeszcze jedną. Były puste.

- Czy nie zrobiłeś, jak kazałem, i nie schowałeś swoich rze... Och.

W dolnej szufladzie było kilka rzeczy, jakieś popsute zabawki i brudne ubrania.

- Mówiłem, że masz spakować wszystko, co masz w domu wujostwa. Nawet tego nie potrafiłeś zrobić?

Otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale nie chciałem wysłuchiwać patetycznych wymówek.

- Cicho! - rozkazałem. Przynajmniej tego posłuchał.

Wyjąłem różdżkę i zmieniłem jego ubrania w coś bardziej pasującego. Prawie oszalał! Sądząc po jego reakcji, można by pomyśleć, że je na nim zapaliłem. Mugolaki! No, on był akurat przez mugoli wychowany, co zresztą na jedno wychodziło.

- To tylko proste zaklęcie. A teraz idź, wyszoruj twarz!

Mogłem rzucić na niego Chłoszczyść, nie zamierzałem jednak rozpieszczać bachora.

***

Łał! To było zupełnie jak czary! Martwiłem się jednak swoją twarzą. To, co on uznał za brud, było tak naprawdę siniakiem. Mimo to wyszorowałem się kolejny raz, zaciskając z bólu powieki. To tylko pogorszyło sprawę. Nie wytarłem się, aby widział, że próbowałem; miałem nadzieję, że to wystarczy. Pomalutku wsunąłem się do pokoju, a on złapał mnie za ramiona jak poprzedniego dnia w pociągu. Razem poszliśmy do łazienki i teraz on wyszorował mi twarz. Nic nie mówiłem; pewnie by się wściekł, gdybym się z nim kłócił albo krzyknął. Nagle przestał i upuścił szmatkę na podłogę. Schyliłem się, żeby ją podnieść, po czym mu ją oddałem.

- Jak to się stało? - zapytał, po raz pierwszy nie wrzeszcząc.

- Upadłem - odpowiedziałem natychmiast. Zawsze tak mówiłem, kiedy ktoś pytał o siniaki. Ale zaraz tego pożałowałem. Przecież nie mogłem sobie teraz narobić kłopotów u wuja Vernona, prawda? Lecz nie mogłem cofnąć tego, co powiedziałem, i przyznać, że skłamałem.

- Kiedy przewróciłeś się wczoraj wieczorem? - dopytywał się.

- Tak, proszę pana.

- Jeszcze coś sobie zrobiłeś, gdy upadłeś?

Z wahaniem wyciągnąłem przed siebie dłonie. Czy będzie mnie po nich bił, teraz, kiedy wie, że mnie bolą? Wuj Vernon zawsze tak robił. Ten człowiek jednak nie zrobił niczego. Wychodząc z malutkiej łazienki miał na twarzy nieodgadnioną minę.

- Chodź. - Skinął na mnie i znowu wyszliśmy na tę nierówną ulicę.

Zostawił mnie w niewielkim zakładzie krawieckim, po tym, jak odczytał długą listę oszołomionemu, staremu sprzedawcy.

- Pięć eleganckich koszul: trzy białe, jedna czarna, jedna ciemnozielona. Pięć par spodni: trzy czarne, dwie szare. Siedem komplety bielizny i czarnych skarpet. Dwie pidżamy, jakiekolwiek pan ma. Dwa komplety ubrań do zabawy. Wszystko jedno, w jakim kolorze, byle nie czerwone. - I wyszedł, a zewnętrzne drzwi z siatką trzasnęły za nim.

Krawiec spojrzał na mnie. Spojrzał na mnie tak, jakby naprawdę mnie widział. Miał miłe, niebieskie oczy. Delikatnie dotknął mojej posiniaczonej twarzy, kiedy wskazywał, że mam wejść na stołek.

- Muszę cię wymierzyć, mały. Stań prosto i nie drygaj.

Wszystko robił z niesamowitą troską, jakby wiedział, że mnie boli. Gdy skończył, przyciągnął mnie do siebie i spytał bardzo cicho:

- Dawno mieszkasz z tym Snape'em?

Więc tak się nazywał. Snape.

- Przyszedł po mnie dopiero wczoraj, proszę pana.

- Czyli to nie jego sprawka? - zapytał, pokazując palcem moją twarz.

- N-nie, proszę pana.

- Dobrze, ale jak coś takiego zrobi, to przyleć tutaj, a ja już wszystko załatwię. Mieszkam nad sklepem.

Wiem, że oczy wylazły mi na wierzch, kiedy skończył mówić. Nikt nigdy w całym moim życiu nie powiedział mi czegoś tak wspaniałego.

- Dziękuję panu! Bardzo, bardzo panu dziękuję!

Wybrał kilka koszul i spodni, żebym je przymierzył, ale nie miał na stanie za dużo tego, co chciał Snape. Potem ten mężczyzna, Snape, wrócił, niosąc siatkę jedzenia i dzbanek mleka.

Starszy człowiek podszedł do niego, jakby chciał mnie zasłonić.

- Mam trzy białe koszule i dwie pary czarnych spodni pasujące na niego. Jedną pidżamę, do której będzie musiał nieco dorosnąć, odpowiednie stroje do zabawy, wszystkie skarpetki i majtki, jakie pan chciałeś.

- Znakomicie - odparł mężczyzna, po czym zapłacił sprzedawcy olbrzymią kwotę. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię; jakim cudem mogłem mu to wszystko spłacić?!

- Resztę chce pan mieć uszytą ręcznie czy sprowadzoną z Manchesteru? - spytał krawiec.

- Jak pan woli. Chodź, dziecko. - Skinął na mnie pośpiesznie.

Wziąłem paczkę od staruszka i uśmiechnąłem się do niego, po czym pobiegłem za panem Snape'em.


------------------------------------

KONIEC
rozdziału drugiego

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin