Cornell Woolrich
Grzeszna Miłość
Przekład: Konrad Krajewski
Louis Durand – mieszkaniec Nowego Orleanu
Tom – służący, który pracuje u niego
Ciotka Sara – siostra Toma
Julia Russell – kobieta, która przybyła z St. Louis, żeby poślubić Duranda
Allan Jardine – jego wspólnik Simms – dyrektor banku
Komisarz policji w Nowym Orleanie
Berta Russell – siostra kobiety, która przybyła, by poślubić Duranda
Walter Downs – prywatny detektyw z St. Louis
Pułkownik Harry Worth – były żołnierz armii Konfederacji Południa
Bonny – osoba, która w pewnym momencie była Julią
„Billy” – imię na spalonym fragmencie listu; niewidoczna osoba obserwująca okno, ukradkiem pukająca do drzwi
Gdyby ktoś pokochał cię prawdziwie
(Za rzeczy przyczyną
Zdarza się, choć o tym nie wiedzieć
Zdajesz się, Faustyno... )
SWINBURNE
Zaczyna grać bezdźwięczna muzyka.
Zjawiają się tancerze, powoli zbliżając się do siebie.
Zaczyna się walc.
Był maj. Jasne słońce świeciło na błękitnym niebie. W Nowym Orleanie żyło się jak w raju – raj z pewnością musiał być drugim Nowym Orleanem. Tam nie mogło być lepiej.
Louis Durand ubierał się w swojej garsonierze na ulicy Świętego Karola. Zresztą nie po raz pierwszy tego dnia, jako że słońce stało wysoko, a on sam krzątał się już od dłuższego czasu. Tym razem jednak przygotowania wiązały się z ważnym dla niego wydarzeniem. To nie był zwykły dzień, lecz ten najważniejszy ze wszystkich. Dzień, który zdarza się tylko raz w życiu mężczyzny, właśnie teraz nadszedł dla niego. Późno, ale jednak nadszedł. Właśnie teraz. Dzisiaj.
Nie był już młody. I choć inni nie mówili mu tego, sam o tym wiedział. Nie to, żeby był stary, ale jednak na taką rzecz jak ta, nie był już młody. Miał trzydzieści siedem lat.
Na ścianie pokoju wisiał kalendarz, którego pierwsze cztery strony odwrócono tak, aby odsłonić piątą. Na górze, na samym środku widniało słowo Maj. Po obu stronach tego napisu, pochylonym, pełnym zawijasów, cieniowanym drukiem, wypisano liczby, a rok (1880) zupełnie niepotrzebnie podano w nagłówku. Poniżej, pierwsze dziewiętnaście pól oznaczających kolejne dni przekreślono ołówkiem, natomiast dwudziesty dzień zaznaczony został czerwoną kredką, obrysowany kilkakrotnie dużym kółkiem, jakby to poprzednie nie było jeszcze dostatecznym podkreśleniem. Pozostałe pola pozostawiono czyste, na przyszłość.
Włożył koszulę ze sztywno krochmalonym żabotem, którą mamuśka Alfonzyna tak pięknie dla niego uprała – każda falbanka stanowiła dzieło sztuki. Mankiety spiął posrebrzanymi szpilami z granatu. Krawat, który swobodnie spływał od brody, przypiął tradycyjną szpilką, bez której elegancki mężczyzna nie mógł się obejść. Ozdobiona była półokrągłym diamentem zakończonym z każdej strony rubinem.
Z prawej kieszeni kamizelki zwisał ciężki złoty łańcuszek, który łączył ją z kieszenią po lewej stronie, wypchaną wielką cebulą zegarka. Złote ogniwa w połowie łańcuszka miały większe rozmiary, i tak powinno być. Bo czymże jest mężczyzna bez zegarka? A zegarek? Czyż nie jest wizytówką mężczyzny?
Marszczona, strojna koszula i odpowiednia kamizelka nadały mu wygląd garłacza. Na komodzie, obok której szczotkował włosy, leżał stos listów i dagerotyp.
Odłożył szczotkę, przerwał na chwilę swoje przygotowania. Brał po kolei każdy list i szybko go przeglądał. Pierwszy z nich, napisany pięknym, męskim charakterem pisma, opatrzono nagłówkiem: „Towarzystwo Przyjacielskiej Korespondencji w St. Louis, stan Missouri. Stowarzyszenie Szlachetnie Urodzonych Pań i Panów”. Zaczynał się od słów:
Szanowny Panie!
W odpowiedzi na Pański list z przyjemnością przesyłamy Panu nazwisko i adres jednej z naszych członkiń. Jesteśmy przekonani, że jeśli pan zechce zwrócić się do niej osobiście, może to być początek wzajemnie satysfakcjonującej korespondencji.
Następny list napisany był jeszcze staranniej, ale tym razem kobiecą ręką: Szanowny Panie Durand... Podpisano go: Z najwyższym szacunkiem, panna J. Russell.
A następny: Drogi Panie Durand... Z poważaniem, panna Julia Russell.
I następny: Drogi Louisie Durand... Szczerze oddana przyjaciółka, Julia Russell.
A potem: Drogi Louisie... Twoja oddana przyjaciółka, Julia.
I następnie: Drogi Louisie... Twoja szczerze oddana Julia.
Później: Mój drogi Louisie... Twoja Julia.
Aż wreszcie: Mój drogi Louisie... Twoja niecierpliwa Julia.
Ostatni list zawierał postscriptum: Czyż ta środa nigdy nie nadejdzie? Liczę godziny do wypłynięcia statku!
Z czułością ułożył listy w symetryczny stosik i włożył je do wewnętrznej kieszeni surduta, do tej bliżej serca.
Następnie wziął do ręki mały dagerotyp. Osoba na nim przedstawiona nie była pierwszej młodości. W każdym razie nie można było o niej powiedzieć, że to dziewczyna. Twarz o dość ostrych rysach zdradzała pierwsze symptomy wieku dojrzałego. W jej ustach była jakaś zaciętość, która mogła zapowiadać gwałtowność charakteru. Przenikliwy wyraz twarzy zwiastował pojawienie się zmarszczek. Jeszcze nie teraz, co prawda, ale już wkrótce. Twarz była przygotowana. Krzywizna w linii nosa przypuszczalnie nada mu w najbliższym czasie haczykowaty kształt. W podbródku widać było małą wypukłość, która, tylko patrzeć, jak uczyni go wystającym.
Nie była piękna. Jemu wszakże wydawała się atrakcyjna, jako że to przecież zależy od oczu patrzącego.
Ciemne włosy miała upięte w węzeł z tyłu głowy. Loki opadały na czoło tak, jak to już od dawna było w modzie. Prawdę mówiąc, ta fryzura zdążyła się już stać niemodna.
Dagerotyp przedstawiał kobietę w taki sposób, że jedynym widocznym elementem stroju była czarna, aksamitna wstążka zawiązana ciasno na szyi. Poniżej portret kończył się brązowymi obłokami fotograficznych mgiełek.
Więc to była ta okazja, którą...
ABDITA