WEB Griffin - Korpus 07 - Za linią frontu.rtf

(1363 KB) Pobierz
W

W.E.B. Griffin

 

 

 

Za linią frontu

 

Korpus VII

Do Czytelników

 

Najbardziej znanymi żołnierzami amerykańskiej piechoty morskiej, którzy odznaczyli się w służbie OSS za liniami wroga, byli major Peter Ortiz (dwukrotnie odznaczony Krzyżem Marynarki, kawaler francuskiej Legii Honorowej i Orderu Imperium Brytyjskiego za męstwo w walce), plutonowy Jack Risler, plutonowy Fred Brunner, starszy sierżant Robert LaSalle, kapitan Sterling Hayden (później słynny aktor filmowy) i kapitan Peter Devries (znany pisarz).

Ale oprócz nich byli i inni…

 

W.E.B Griffin


I

1 Dowództwo Sił Armii Stanów
Zjednoczonych na Luzon,
Półwysep Bataan, Luzon, Filipiny
7 kwietnia 1942 roku, 9.15

 

Półciężarówka Forda skręciła z drogi z Mariveles do Cabcaben i wjechała na teren „Małego Baguio*[1]”, jak wszyscy nazywali rejon, w którym rozmieściło się dowództwo. Znajdowały się tam baraki, mieszczące magazyny uzbrojenia i saperski, Szpital Ogólny Nr 1 i liczne biura dowództwa Sił Armii Stanów Zjednoczonych na Luzon.

Półciężarówka pamiętała lepsze czasy. Jej błotniki były zdeformowane, przednia szyba spękana, a w wielu miejscach spod byle jak nałożonej warstwy oliwkowej farby wychodziła karmazynowa czerwień, będąca firmowym kolorem jej poprzedniego właściciela, oddziału Coca–Coli w Manili. Na pace półciężarówki leżała stalowa koszarowa skrzynka–kuferek, składane drewniane łóżko polowe, powycierana skórzana walizka i sześć dwudziestolitrowych kanistrów z benzyną. Kierowca zajechał pod barak zdobny w tablicę informującą, że właśnie tam urzęduje generał dowodzący Siłami Armii Stanów Zjednoczonych na Luzon.

Kierowca, wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, wysiadł z kabiny i ruszył do wejścia. Miał na sobie wymiętą, przepoconą oficerską koszulę mundurową, takież spodnie, wysokie sznurowane buty i parciany pas, z którego zwisała kabura z pistoletem. W pół drogi stanął i wrócił do samochodu, jakby sobie nagle o czymś przypomniał. Sięgnął do wnętrza kabiny przez okno i wziął z siedzenia leżącą tam furażerkę. Połyskiwało na niej złote słoneczko majora. Na kołnierzu koszuli nie było żadnych oznak. Major nasadził furażerkę i potarł rudą szczecinę porastającą policzki.

Powinienem się ogolić. A, do cholery z tym!

Wszedł do kwatery generała, mieszczącej się w tropikalnym baraku bez ścian i bez słowa ruszył przez ciąg pomieszczeń, obok kolejnych biurek, kierując się na zaplecze budynku. Po chwili dotarł do biurka innego majora, mniej więcej równego mu wiekiem. Na brzegu rozchwianego mebla stała pracowicie rzeźbiona drewniana tabliczka z nazwiskiem, pamiątka dużo lepszych czasów. Na jej przedniej powierzchni wyrzeźbione były skrzyżowane karabiny, oznaka piechoty Armii Stanów Zjednoczonych i nazwisko Marshall Hurt.

Po chwili zajmujący biurko oficer zauważył, że ma interesanta i podniósł wzrok znad blatu.

— Fertig — odezwał się major Hurt. — Czym mogę panu służyć?

— Zostałem wezwany — odparł major Fertig.

— A prawda, byłbym zapomniał.

Obaj nie przepadali za sobą. Hurt był zawodowcem, Fertig rezerwistą. Rok wcześniej Hurt był kapitanem na głodowej pensji, a Fertig — człowiekiem sukcesu, bogatym inżynierem.

Hurt wstał zza biurka i wszedł jeszcze dalej w głąb budynku. Po chwili wrócił stamtąd.

— Generał oczekuje pana — powiedział, wskazując otwarte drzwi. Fertig kiwnął głową, podszedł do drzwi i stanął na progu, czekając, aż generał dywizji Edward P. King, dowódca Sił Armii Stanów Zjednoczonych na Luzon, zwróci na niego uwagę. King, krępy pięćdziesięcioośmioletni artylerzysta z Atlanty, słynący z nienagannie utrzymanych, sumiastych wąsów, stał tyłem do drzwi, przed wielką mapą półwyspu Bataan, naklejoną na arkusz sklejki.

Fertig podziwiał generała Kinga. Znali się osobiście jeszcze sprzed wojny i to właśnie King stał za powołaniem Fertiga do wojska od razu w stopniu kapitana saperów. W tej chwili żal mu było generała. Nie znał się może na wojsku najlepiej, ale rozumiał, że zawodowemu oficerowi nie może się przydarzyć nic gorszego niż kapitulacja.

Mapa, którą studiował King, była niezbitym dowodem nie tylko przegranej jego wojsk, ale i tego, że ta przegrana wkrótce musi się przeistoczyć w totalną klęskę. Niczego nie zmieniał fakt, że zwycięzcy byli znakomicie wyszkoleni i zaopatrzeni, mieli doświadczenie bojowe i pięciokrotną przewagę liczebną, podczas gdy on dowodził głodującą gromadą oberwańców, rozbitków z filipińsko—amerykańskiej armii. Liczyło się to, że przegra i to już bardzo niedługo.

Fertig stał w drzwiach prawie minutę, zanim generał odwrócił się wreszcie od złowróżbnej mapy. Zauważył stojącego w drzwiach majora i gestem zaprosił go do środka.

— Wejdź, Wendell.

— Panie generale…

— Widziałeś tę mapę?

Fertig kiwnął głową.

— Obawiam się, że już długo nie pociągniemy — powiedział King, muskając wąsy. — Wiesz, w jaki sposób określamy dziś „żołnierza zdolnego do walki”, Wendell?

Fertig pokręcił głową.

— To taki, który jest w stanie przenieść karabin sto metrów bez odpoczynku i po przejściu tych stu metrów jeszcze podnieść go i strzelić. Nawet przy takich kryteriach nasze oddziały liczą według stanu na dzień wczorajszy zaledwie piętnaście procent zdolnych do walki. Dziś oczekuje się dalszego pogorszenia.

Fertig nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć, więc tylko milcząco kiwnął głową.

— Posłałem po ciebie z kilku powodów — ciągnął generał. — Po pierwsze, chciałem usłyszeć z twoich ust, że jesteś gotów do zniszczenia naszego ciężkiego uzbrojenia i innych nadmiernych zapasów.

— Wszystko gotowe do wysadzenia, panie generale. Ponieważ ludzi i materiału miałem aż nadto, wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Każde miejsce detonacji zostało podwójnie okablowane i wysadzenia można dokonać z dwóch całkowicie niezależnych miejsc.

King skinął głową.

— Dziękuję. Dobra robota. Przyszedł do mnie dziś rano pewien młody podporucznik i zaproponował prosty sposób niszczenia dział artyleryjskich, na który autorzy regulaminów jakoś nie wpadli. Wystarczy załadować działo, napchać do lufy worków z ładunkami miotającymi i potem odpalić.

— Zdaje się, że autorzy regulaminów nie zajmowali się zbytnio sposobami niszczenia naszych własnych dział, panie generale — odparł Fertig. — Ja też na to wpadłem, z tym, że myślałem raczej o workach z piaskiem. Nie byłem pewien, czy to zadziała w przypadku armaty, ale z własnego bolesnego doświadczenia mogę panu powiedzieć, panie generale, co zostaje ze śrutowego Browninga Diana, kiedy się spróbuje przepchnąć czterdzieści gramów śrutu Nr 6 przez zatkaną błotem lufę.

King uśmiechnął się. Kolejne wspomnienie z lepszych czasów… Bażanty, podrywające się ze ściętego mrozem ścierniska.

— I po drugie, zastanawiałem się, co z tobą począć.

— Jak to, co ze mną począć, panie generale?

— Wysadziłeś już, albo przygotowałeś do wysadzenia, wszystko, co tu było do wysadzenia. Pomyślałem, że może generał Sharp mógłby teraz skorzystać z twoich talentów.

Generał brygady William F. Sharp dowodził Siłami Armii Stanów Zjednoczonych na Mindanao, ostatnim większym zgrupowaniem wojsk amerykańskich na Filipinach. Z tego, co dochodziło do Fertiga, Sharp nie był atakowany tak mocno, jak oni na Bataanie i jego sytuacja była znacznie lepsza. Mimo to, jeżeli nadal nie przyjdzie odsiecz, jego wojska są tak samo skazane na zagładę, jak oddziały Kinga. Na razie jednak ta klęska trochę się odwlecze, może nawet o jakieś dwa miesiące — a przez dwa miesiące wiele się może zdarzyć.

— Tak jest, panie generale.

— Chciałbyś się przenieść do niego?

— Tak jest, panie generale. Oczywiście, sir.

— Skoro tak, to mamy tu jeszcze jakieś małe stateczki, którymi czasem próbujemy się tam dostać. Jeden z nich odpływa dziś wieczorem. Kazałem Hurtowi zarezerwować na nim miejsce dla ciebie.

— Tak jest, panie generale.

— Być może uda ci się wydostać z Mindanao do Australii, Wendell. Bóg mi świadkiem, że zamknięcie cię razem z nami w obozie jenieckim do końca wojny byłoby niewybaczalnym marnotrawstwem twojego talentu.

— Panie generale, ale może byłbym jeszcze do czegoś tutaj przydatny…

— Tu już nic nie możesz pomóc, Wendell. Jestem pewien, że generał Sharp bardzo się ucieszy z twojego przybycia. Przekaż mu, proszę, moje najserdeczniejsze pozdrowienia, kiedy się z nim spotkasz.

— Tak jest, panie generale.

— To wszystko, Wendell. — Generał King podał mu dłoń. — Oddałeś nam tu wspaniałe usługi. Dziękuję. Do zobaczenia po wojnie.

— Służba pod pana rozkazami była dla mnie zaszczytem, panie generale — odparł Fertig i zasalutował. King odwzajemnił salut.

Fertig wykonał nienagannie w tył zwrot, chyba najlepszy w całej swojej pięciomiesięcznej karierze wojskowej i pomaszerował w kierunku drzwi. Coś ściskało go za gardło. Czuł się, jakby zaraz miał się rozpłakać.

— Czekaj! — zawołał za nim King.

Fertig zatrzymał się i obejrzał.

— Mówiłem, że miałem do ciebie kilka spraw. Przypomniałem sobie jeszcze coś.

— Słucham, panie generale.

King przywołał go gestem.

— Kiedyś zawołano by do tego fotografa, obok stałaby twoja dumnie uśmiechnięta żona, a potem wszyscy poszlibyśmy do klubu oficerskiego pić na twój koszt — uśmiechnął się generał. — No cóż, wyszło tak, że nie mamy tu już ani fotografa, ani, dzięki Bogu, żon, ani nawet klubu. Mimo to, niech pan przyjmie moje najszczersze gratulacje z okazji awansu, panie pułkowniku.

Wendell Fertig wziął z rąk generała srebrne słoneczka i popatrzył na nie w milczeniu przez chwilę.

— Jasna cholera, panie generale — mruknął wreszcie.

— Zasłużyłeś na nie już dawno, Wendell — powiedział generał King, ściskając jego dłoń. — A oblejemy to, kiedy przyjdą lepsze czasy.

— Nie mogę się już tego doczekać, panie generale.

King położył rękę na ramieniu Fertiga i lekko je uścisnął. Uśmiechnął się i odwrócił do swojej mapy.

Fertig wyszedł z gabinetu i wrócił do biurka majora Hurta.

— Niech pan mi opowie o moim statku, panie majorze.

— To mały kabotażowiec. Proszę być na nabrzeżu w Mariveles o wpół do szóstej. Będą tam już pana oczekiwać.

— Dostanę jakieś papiery, czy…

— Podróżuje pan na podstawie ustnego rozkazu przełożonego. Zostaje pan czasowo odkomenderowany z Luzon na Mindanao. Nie mamy prawa nikogo przenosić na stałe.

— Rozumiem.

— Będziemy potrzebowali pańskiego samochodu. Ma pan prawo zabrać ze sobą jedną sztukę bagażu.

— Mam walizkę i kufer.

— Więc może pan zabrać jedno albo drugie. Nic na to nie poradzę.

— Dobra. Zostawię panu kufer na przechowanie.

Hurt uśmiechnął się.

— Kocham optymistów — powiedział. — Na pokładzie naprawdę nie będzie miejsca na więcej bagażu.

— W takim razie, jeżeli nie będzie pan miał nic przeciwko, zawiozę go do jednego ze składów amunicji do wysadzenia. Oczywiście, potem odprowadzę z powrotem samochód. Mam tam kilka osobistych rzeczy, które wolę wysadzić w powietrze, niż oddać jakiemuś Niponsynowi.

— Mogę panu coś poradzić?

— Oczywiście.

— Panie pułkowniku, pułkownicy, nawet rezerwiści, nie muszą o nic prosić majorów.

— Postaram się o tym pamiętać — odparł Fertig, podając rękę majorowi Hurtowi. — Cześć, Hurt. Uważaj na siebie.

— Ty na siebie też, Fertig. Naprawdę uważam, że zasłużyłeś na te srebrne słoneczka.

— Gdyby tu jeszcze było cokolwiek do wypicia, pomyślałbym, że spożywałeś alkohol na służbie.

— Gdyby tu jeszcze było cokolwiek do wypicia, to byłbym spożył — odparł z uśmiechem major Hurt. — Powodzenia, pułkowniku.

— Do zobaczenia po wojnie, majorze.


II

1
Dowództwo 4. pułku piechoty morskiej,
Tunel Malinta, forteca Corregidor,
Zatoka Manilska, Filipiny
9 kwietnia 1942 roku, 9.15

 

Umysł majora piechoty morskiej Stephena J. Paulsona, wątłego trzydziestodwuletniego oficera rodem z Chicago, pełniącego obowiązki szefa działu personalnego dowództwa (S–l) 4. pułku, zaprzątały myśli — w większości niewesołe a wręcz ponure — co do przyszłości zarówno własnej, jak i porucznika Jamesa B. Westona.

Paulson był oficerem piechoty morskiej od jedenastu lat, z tego pilotem piechoty morskiej od ośmiu. Zanim trafił do Pensacola na szkolenie lotnicze, dwa lata dowodził plutonem piechoty. Kiedy więc sprawa się rypnie — jak myślał o japońskim desancie na Corregidor — być może będzie z niego choć tyle pożytku, co z każdego oficera piechoty morskiej. Może nie zastępcy dowódcy batalionu, na co wskazywałyby złote słoneczka na kołnierzu koszuli, ani nawet nie kapitana, dowodzącego kompanią, ale pamiętał jeszcze dość o dowodzeniu plutonem w polu, żeby nie jeść chleba za darmo, kiedy żółtki wylądują. Nie mógł tego, niestety, powiedzieć o swoim młodszym koledze, poruczniku Westonie. Nie był to, broń Boże, zarzut — po prostu stwierdzał fakt. Droga Westona do srebrnej belki wiodła przez Uniwersytet Iowa, potem przez podchorążówkę Korpusu w Quantico, którą Paulson uważał za coś w rodzaju unitarki dla oficerów, a potem od razu trafił do szkoły lotniczej w Pensacola. Był lotnikiem, naprawdę bardzo dobrym pilotem, ale nie miał pojęcia o dowodzeniu plutonem piechoty.

Niewiele to zresztą zmieniało w ogólnym położeniu 4. pułku. Miał on tak znaczną nadwyżkę doskonale wyszkolonych poruczników i kapitanów piechoty w stosunku do liczby pozostałych przy życiu szeregowych, że zapewne nigdy nie byłby zmuszony korzystać z ich obu umiejętności. Na tę nadwyżkę składali się zarówno oficerowie pułku, którzy przyjechali razem z nim z Szanghaju, jak i oficerowie piechoty morskiej, którzy, podobnie jak Paulson i Weston, przyłączyli się do niego, kiedy ich własne jednostki przestawały istnieć.

Paulson, który przed wojną pełnił obowiązki przedstawiciela lotnictwa przy dowódcy koszar piechoty morskiej bazy Marynarki w Cavite, miał pod swoimi rozkazami sierżanta i starszego szeregowego. Żaden z nich trzech właściwie nie miał nic do roboty, poza momentami, gdy do portu zawijał lotniskowiec z dywizjonem lotnictwa piechoty morskiej na pokładzie. Wtedy, dla odmiany, mieli przez kilka dni istne urwanie głowy. Wyrywali z zaciśniętych szponów oficerów zaopatrzeniowych Marynarki niezbędne części zamienne i inne zaopatrzenie, załatwiali hospitalizację rannych i chorych z pokładu, no i oczywiście, wyciągali z aresztu marines, którzy wpadli w ręce żandarmerii Marynarki. Poza tymi dość rzadkimi okresami miał naprawdę mnóstwo wolnego czasu, który spędzał, usiłując wymyślić jakiś przekonywujące uzasadnienie do wniosku o przywrócenie w skład personelu latającego. To była trochę śliska ścieżka i wymagała sporo zastanowienia, zanim się człowiek zdecydował na postawienie na niej pierwszego kroku. Oficer piechoty morskiej z założenia powinien iść tam, gdzie go wysyłają i robić, co mu każą, a nie skarżyć się na przydział i próbować się z niego wykręcić.

Normalnie Paulson nie próbowałby żadnych sztuczek, żeby wyrwać się z Cavite. Przydział był na trzy lata i po nich zapewne mógłby wrócić do któregoś z dywizjonów. Paulson wierzył jednak w to, że wojna wybuchnie i to już niedługo — na pewno nie będzie czekała, aż jemu skończy się przydział za biurkiem. A skoro tak, to nie ma czasu i trzeba się jakoś wykręcić, bo potem już się nie wyrwie zza pieprzonego mebla. Ale to szło jak po grudzie.

Doszło w końcu do tego, że jakiś odbywający inspekcję pułkownik wezwał go do siebie, dyskretnie zwracając mu uwagę na to, że widać Korpus potrzebuje mieć kogoś na lądzie w Cavite i padło na niego. A skoro tak, to jemu, jako oficerowi piechoty morskiej, nie przystoi próbować się wykręcać z przydziału, który mu się nie spodobał.

Z Westonem sprawa przedstawiała się trochę inaczej. Jim dwa pierwsze lata przesłużył w dywizjonie myśliwskim, latającym na Brewsterach F2A*[2], po których skierowano go, nie pytając o zdanie, na kurs dla pilotów samolotów wielosilnikowych. Po przeszkoleniu trafił na pół roku do dywizjonu Marynarki, latającego na dwusilnikowych łodziach latających PBY–5A*[3]. Służba pod okiem doświadczonych lotników Marynarki miała mu pozwolić nabrać umiejętności, które potem mógłby przekazywać innym, jako instruktor pilotażu samolotów wielosilnikowych w Korpusie. To oznaczało, że ktoś uznał go za pilota lepszego od innych, którego umiejętności i odpowiedzialność wykazane w toku służby w dywizjonie myśliwskim predestynowały do objęcia obowiązków instruktora. Weston odebrał to zupełnie inaczej — widać nie sprawdził się jako myśliwiec, skoro go przesadzili na dryndę.

W połowie jego sześciomiesięcznego przydziału do Marynarki, Japończycy zbombardowali Pearl Harbor. Większość maszyn dywizjonu Westona została zniszczona na ziemi, ale akurat jego samolot ocalał i jako drugi pilot poleciał nim w locie łącznikowym do Cavite. Filipiny też były bombardowane i także tu większość Catalin Marynarki uległa zniszczeniu. Jedną z nich dowodził komandor podporucznik Marynarki z Pearl, który uznał, że jego powrót do bazy będzie większym wkładem w wysiłek wojenny narodu, niż powrót byle porucznika piechoty morskiej na czasowym przydziale. Kiedy więc PBY wystartowała ponownie do Pearl, Weston oglądał to z ziemi, jako część długiej kolejki „personelu oczekującego na transport”.

Od tej pory nie zasiadł już za sterami żadnego samolotu. Na Filipinach w ogóle nie pozostało ich zbyt dużo. Skoro więc stało się jasne, że szansę na przydział w lotnictwie albo ewakuację do Pearl równają się zeru, Westona przydzielono do innego uziemionego lotnika piechoty morskiej, majora Paulsona.

Kiedy zaś wysadzano Cavite, by urządzenia bazy nie wpadły w ręce Japończyków, wszystkich pozostałych marines przydzielono do 4. pułku. Paulsona mianowano pełniącym obowiązki szefa sekcji personalnej, na miejsce majora, który pełnił tę funkcję w Chinach, a którego doświadczenie wojskowe można było lepiej wykorzystać. Weston został jego zastępcą.

W opinii Paulsona, nie miał już zbyt dużo do roboty poza czekaniem na wkroczenie Japończyków na wyspę. Kiedy do tego dojdzie, zabierze ze stojaka karabin i wyjmie zawleczki z przygotowanych na tę okazję granatów fosforowych M15 WP, puszczając z dymem akta, by nie dostały się w ręce wroga. A potem pójdzie walczyć do końca jako dowódca plutonu — pewnie jeden ze starszych wiekiem i stopniem na wyspie.

Było tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Wyjście, przed którym major Paulson by się wzbraniał, ale z którego w jego opinii powinien skorzystać porucznik Weston.

Jeszcze przed wojną Paulson miał okazję poznać kilku oficerów lotnictwa Armii. Po wybuchu wojny jeden z nich, też major, i podobnie jak oni uziemiony z braku samolotów, odszukał Paulsona tuż przed ewakuacją Cavite. Powiedział, że w jego odczuciu walka o Filipiny nie ma już szans powodzenia, a on się do niewoli nie wybiera, z związku z czym daje nogę i ma się zamiar ukryć w górach. Stamtąd będzie mógł spróbować wiać dalej, do Australii, albo rozpocząć walkę partyzancką.

— Idziesz ze mną, Steve? — zapytał.

Paulson długo się namyślał, zanim odrzucił tę ofertę. Po pierwsze, to by była dezercja, a co najmniej samowolne oddalenie. Jakoś nie mógł się na to zdecydować. Samo słowo dezercja stawało mu okoniem w gardle i sprawiało, że czułby się winny porzucenia szeregowych na łaskę wroga w chwili, kiedy go najbardziej potrzebowali, choćby jako dowódcy plutonu, jeśli nie lotnika. Poza tym, mimo że sam się jeszcze nie chciał do tego przed sobą przyznać, z jego zdrowiem było nienajlepiej. Dostał biegunki, z którą wiązały się narastające z każdym dniem bóle. Zęby miał rozchwiane, kilka już wypadło. Wiedział, że nie przeżyłby długo w takim stanie, biegając po lesie i górach w piekielnym zaduchu i upale dżungli dziesięć stopni na północ od równika. W takim stanie byłby tylko ciężarem dla tych, którym by towarzyszył.

Z Westonem była zupełnie inna sprawa. Paulson był pewien, że starałby się ze wszystkich sił, ale młody pilot nie miał pojęcia o dowodzeniu w polu drużyną, a co dopiero plutonem. W walce mógłby być nawet ciężarem dla swoich podkomendnych. Ale z drugiej strony, gdyby się w jakiś sposób wydostał z Filipin, Korpus mógłby mieć z niego duży pożytek. Jeżeli przed wojną brakowało pilotów na tyle, że trzeba ich było szukać wśród podoficerów, to co dopiero teraz, gdy wybuchła wojna. A nawet gdyby się nie wydostał, był młody i, jak na otaczające ich warunki, całkiem zdrowy. Mógłby być z niego doskonały partyzant, a poza tym był inżynierem elektrykiem, co oznaczało, że znał się na radiostacjach. Każdy oddział partyzancki potrzebował łączności radiowej.

Ostateczny wynik tych rozważań sam się nasuwał. Gdyby Weston pozostał na Corregidorze, czekałaby go śmierć lub niewola. W ostatecznej walce o wyspę byłby bardziej obciążeniem niż pomocą. Gdyby zdezerterował i spróbował dostać się do Australii, pewnie też by zginął. Ale gdyby jednak przeżył, może udałoby mu się uniknąć niewoli. Gdyby udało mu się uniknąć niewoli, mógłby wnieść swój wkład w tę wojnę. Jako lotnik w Australii, czy partyzant gdzieś na Filipinach — ale na pewno pożytek byłby z niego większy niż tu. Na Skale alternatywne rozwiązania dylematu „śmierć czy niewola”, przed którym stali wszyscy, były przedmiotem wielu poważnych, choć potajemnych rozmów pomiędzy oficerami. Na razie jednak, o ile major wiedział, Weston nigdy tego tematu jeszcze nie poruszał. Myślał już o tym i obawia się, że mu zabronię, zastanawiał się Paulson, czy uważa, że jego obowiązki są jasno określone i wymagają, by tu zginął lub poszedł do niewoli? Czy może nie chce, żebym wiedział, że mu w ogóle coś takiego mogło przyjść do głowy?

Paulson raz jeszcze pomyślał o swoim koledze z lotnictwa Armii, który po ich rozmowie pewnego dnia po prostu zniknął bez śladu, i podjął decyzję. Sam poruszył ten temat w rozmowie z Westonem, bezpośrednio i z naciskiem na to, że powinien wiać. Rozważyli alternatywę ich dalszego losu na wyspie i Paulson postawił ucieczkę jako jedną z równorzędnych możliwości. Kiedy Weston ją odrzucił, Paulson zmienił ton i tym razem jego sugestia nabrała raczej cech rozkazu, niż propozycji. Dopiero wtedy Weston ją zaakceptował.

Ciekawe, czy to dlatego, że jest dobrym marine, a rozkaz to rozkaz, nawet jeśli nakazuje coś, przed czym się człowiek wzbrania? Czy może sam doszedł do tego wniosku i planował dezercję? Może początkowo wziął moją rozmowę z nim za próbę, bo ja wiem, prowokacji, a potem przekonał się, co miałem naprawdę na myśli i mój rozkaz ułatwił mu podjęcie decyzji?

Okazało się jednak, że w ciągu tych kilku dni, kiedy krążyli wokół tematu ucieczki, zamiast od razu postawić sprawę jasno, sytuacja bardzo się skomplikowała i coraz trudniej było się wydostać ze Skały. Jedyną drogą była szeroka na dwie mile morskie cieśnina pomiędzy wyspą Corregidor a półwyspem Bataan. Można ją było przepłynąć tylko jakąś jednostką pływającą, z uwagi na rekiny. Łodzi ubywało z każdym dniem, częściowo z powodu działań nieprzyjaciela, a częściowo, jak podejrzewał Paulson, dlatego, że nie tylko on jeden wpadł na pomysł, że może istnieć bardziej atrakcyjna alternatywa niż śmierć czy niewola. Zresztą było na to coraz więcej bezpośrednich dowodów. Pewnego dnia na wszystkich łodziach wyruszających z wyspy pojawiły się uzbrojone straże, mające zapewnić ich powrót z rejsu na półwysep. Przepustka na półwysep wymagała teraz podpisu co najmniej pułkownika. Rozwiązanie tego problemu było dla Paulsona sprawą raczej etyki, niż trudności praktycznych. Jako gryzipiórek pułku rutynowo podpisywał nazwiskiem pułkownika wszelkie dokumenty, w tym przepustki z wyspy. Czasem dopisywał z. up. S.P., mjr”, czasem nie. Jeden podpis więcej bez dopisku i było po kłopocie.

To znaczy, po kłopocie dla Westona. Nikt nie mógł się przyczepić do jego przepustki na Bataan po części zamienne, ale dla majora to wymagało pokonania kolejnej bariery — rozmyślnego popełnienia przestępstwa „poświadczenia nieprawdy w dokumencie urzędowym”.

O dziewiątej wysłał łącznika po Westona. Jim i sześciu innych oficerów Armii od trzech dni sporządzało w trzech egzemplarzach listę numerów seryjnych wszystkich banknotów o nominałach 1, 2, 5, 10, 20, 50 i 100 dolarów, którymi rozporządzali płatnicy jednostek Armii, Korpusu i Marynarki na wyspie. Kiedy skończą, pieniądze zostaną spalone, żeby nie wpadły w ręce wroga, a listy spróbuje się jakoś ewakuować z Filipin.

Paulson uśmiechnął się gorzko. Brakuje jedzenia, nie ma leków, gorzały tyle, co kot napłakał, ale za to forsy mieli jak lodu.

— Wzywał mnie pan, panie majorze? — zapytał porucznik Weston.

Paulson spojrzał młodemu, chorobliwie blademu oficerowi prosto w oczy.

— Zdecydowałem, że powinniśmy, że pan powinien, panie poruczniku, jeszcze raz spróbować znaleźć części zamienne do naszego agregatu prądotwórczego — orzekł major.

— Tak jest, panie majorze — odparł Weston, usiłując, nie do końca z powodzeniem, zachować kamienną twarz.

— Proszę, oto pańska przepustka — dodał major, podając mu sporządzony przez siebie dokument.

— Tak jest, panie majorze.

— A to fundusze na zakup części. Proszę tu podpisać.

— Tak jest, panie majorze.

Oczy Westona rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy wziął do ręki kopertę. Był to gruby plik nowiuteńkich pięćdziesięciu– i studolarowych banknotów, suma znacznie przewyższająca cenę zakupu nie tylko części, ale całych generatorów.

— Pięć tysięcy — uśmiechnął się major i wyjaśnił. — Na Pacyfiku szaleje galopująca inflacja.

— Tak jest, panie majorze — powtórzył raz jeszcze Weston i pochylił się, kwitując w dokumencie leżącym na biurku pobraną sumę pieniędzy.

— Na brzegu proszę znaleźć jakiś park samochodowy. Pańskie rozkazy upoważniają pana do pobrania tam pojazdu. To będzie oczywiście zależało od sytuacji, ale ma pan do tego prawo.

— Tak jest, panie majorze.

— Załatwiłem panu tłumacza. Według akt mówi płynnie po hiszpańsku. Znajdzie go pan w punkcie dowodzenia kompanii sztabowej dowództwa pułku.

— Tak jest, panie majorze.

Nad decyzją wysłania wraz z Westonem tłumacza też dogłębnie się zastanawiał. Z jednej strony, zmniejszało to ryzyko podejrzeń co do zadania przydzielonego porucznikowi Westonowi. Z drugiej jednak strony, nie było wiadomo, jak tłumacz, plutonowy — stary wiarus, który trafił z pułkiem na Filipiny z Szanghaju — zareaguje na wiadomość, że Weston nie ma zamiaru wracać. W końcu jednak zdecydował się wysłać plutonowego z porucznikiem. Weston może dać sobie z nim radę. Jeżeli tak, to plutonowy, ze swoją znajomością hiszpańskiego i doświadczeniem, może być bardzo pomocny w dalszej drodze.

— Aha, i proszę to zabrać ze sobą — powiedział major Paulson, sięgając za biurko i wyciągając stamtąd pistolet maszynowy Thompsona i dwa zapasowe magazynki pudełkowe. — Nigdy nie wiadomo, co się kiedy może przydać.

— Tak jest, panie majorze. Dziękuję, panie majorze. — Zarzucił Thompsona na ramię i wetknął po jednym zapasowym magazynku do bocznych kieszeni spodni.

— Tylko niech pan sobie tym krzywdy nie zrobi, panie Weston — powiedział major, ponownie spoglądając mu w oczy. — Innymi słowy, niech pan na siebie uważa.

— Tak jest, panie majorze.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin