Marta Tomaszewska Bal u zegarmistrza Teofila Ilustrowała Wanda Orlińska NASZA KSIĘGARNIA © Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1972, 1999 Text © Copyright by Marta Tomaszewska, Warszawa 1972 Opracowanie graficzne serii Maria Turbaczewska SONETY ZEGARMISTRZA TEOFILA napisała Anna Kamieńska V\Q&L Redaktor Elżbieta Brzoza Redaktor techniczny Maria Bochacz Korektorzy Roma Sachnowska, Halina Otceten ISBN 83-10-10453-7 PRINTED IN POLAND Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1999 r. Skład i przygotowalnią - Studio Komputerowe NK. Druk — Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca S.A., Kraków. Zam.: 421/99 •.. Ciemne okno To było naprawdę za górami, za lasami, za siedmioma rzekami. Wszędzie stamtąd daleko: daleko do gór, daleko do lasów, do rzek, a jeszcze dalej do wielkich miast. W takim właśnie miejscu zabitym deskami mieszkał Zegarmistrz Teofil. A w dodatku była zima. Przyszła wcześnie tego roku, nocą, kiedy wszyscy spali, sypnęła szczodrze śniegiem. Rozsiadła się wygodnie niby biała kwoka, a czujnie strzegła swego gniazda, bo ledwo tylko ludzie odgarnęli śnieg, potrząsała białymi skrzydłami i natychmiast jedyna prowadząca do Gęśliczek szosa stawała się częścią wielkiego śnieżnego morza, jak rzeka, która wpadając do morza, staje się jego częścią. — Teraz to już jesteśmy zupełnie odcięci od świata -mówił, wzdychając, Naczelnik Poczty, pan Józef Kowalik. — Jak nie popuści, marny nasz los. Klęska, prawdziwa klęska. Ale zima widać uważała inaczej: domy przybrała w grube, puchate szuby, na drzewach rozwiesiła srebrne koronki, odmieniła, zaczarowała miasteczko. Gdzie tu mówić o klęsce? Bajka, a nie klęska, prawdziwa bajka. Najpiękniej było chyba wieczorem, kiedy wszystko stało ciche i nieruchome, a tylko światła w oknach migotały, mrugały niby świętojańskie robaczki. 5 Tego wieczoru jedno okno pozostawało uparcie ciemne. Joanka patrzyła, chuchała na szybę, by zrobić większą dziurkę w srebrnych liściach mrozu, dziurka stale od nowa pokrywała się szronem, a w tamtym oknie ciągle było ciemno. — Mama, Aśka znowu wlazła na parapet! — Asia, zejdź! Asia, słyszysz? Zejdź mi zaraz, bo się zaziębisz, Asia! — Złaź, Aśka! — Sam sobie złaź! — odparowała gniewnie, choć zupełnie inną odpowiedź miała na końcu języka. „Asia, dobre sobie! Nie nazywam się Asia, nazywam się Joanna. Ale czy to warto mówić? Roześmieją się, i tyle. Nie to co On... Ale gdzie się podział? Dlaczego nie wraca?" Znowu chuchnęła na szybę, przetarła palcem, dziurka była coraz mniejsza, coraz mniej przejrzysta, pod wieczór mróz potężniał, a w tamtym oknie, daleko na wzgórzu, ciągle ciemno. — Aśka, nie słyszałaś, co się do ciebie mówi? — No, Asia, Asiunia, chodź do mamusi. Nie kochasz mamusi? Dziewczynka wzruszyła ramionami. Jej plecy wyrażały stanowczą wolę niepoddawania się nikomu i niczemu. Owszem, zejdzie. Ale nie zaraz, za chwilę. Niech poczekają. Myślą, że jak ktoś jest najmłodszy w rodzinie, to już musi wszystkich słuchać. Wszyscy są mądrzejsi, a ona głupie dziecko. Akurat! Powoli, z godnością zsunęła się na podłogę. Na jej czole, do połowy przesłoniętym grzywką, pojawiła się zmarszczka uporu. Bardzo srogo wyglądała Joanka z tymi zmarszczonymi brwiami. 6 — Ludzie, ratunku! Aśka, łaski, nie strzelaj, Aśka. -Władek padł na kolana i uniósł ręce w komicznym geście przerażenia. — Mamo, ta dziewczyna nas pozabija! Joanka nawet nie mrugnęła. — Coś takiego głupiego w szkole trzymają! — rzekła, przechodząc koło brata z wysoko podniesioną głową. — Człowiek zjadłby coś, choćby kawałek chleba — dodała, wchodząc do kuchni. No jasne, trzeba coś zjeść. Najlepszy sposób na zmartwienie. I na złość. Ach, żeby On wreszcie wrócił. Niespodzianka — Nie ma go. Jakby wrócił, toby się światło paliło. Nie widzisz, że ciemno? Ja bym nie wiem co dał, żeby wiedzieć, gdzie on tak znika... Dałbym nie wiem co, a ty? — Co ja? — No co ty, głuchy? Mózg ci zamarzł? — Nie mózg, tylko uszy. Rany koguta, ale zimno! Rzeczywiście, zimno było okropnie. Dwaj chłopcy — jeden w kożuszku, a drugi w długiej ortalionowej kurtce — brnęli przez zasypane śniegiem pole, a śnieg był taki głęboki, że nie raz, nie dwa zapadali po pas, a wysokie, wygwieżdżone niebo nad nimi szkliło się niby ciemna powierzchnia stawu, ścięta pierwszym mrozem. Tak właśnie pomyślał, spojrzawszy w górę, jeden z chłopców, ten w kożuszku, Adaś. „Ciekawe, co by było, gdyby niebo zamarzło — medytował, z trudem wyciągając nogi z kolejnej zaspy. — No dobrze, nie może zamarznąć, to nienaukowe Ale 7 co by było, gdyby zamarzło? Trzeba by wybijać przeręble rakietami kosmicznymi, żeby gwiazdy miały czym oddychać..." Ubawiony tą myślą, już-już miał podzielić się nią z kolegą, powstrzymał się jednak. Rysiek lepszy niż inni, nie dokucza mu, ale nigdy nic nie wiadomo, powiesz coś, a potem cała szkoła wie i nawet wróble ćwierkają na dachu. To nie zawsze łatwo być nowym, ciężko tęsknić do tego, co zostało gdzie indziej, za górami, za lasami, za siedmioma rzekami — daleko. Daleko jak do tego nieba, pokrytego migotliwym szkliwem. Patrzysz i widzisz: gwiazdy podpływają pod lód jak ryby. Kto tam teraz w dalekiej Nowince przypomina staremu Łosiowi o rąbaniu przerębli? Mróz wielki w całym kraju, rybne stawy na pewno zamarznięte, głęboko sięga lód, spychając ryby na dno. Trzeba będzie do starego Łosia napisać list. Ale jak go wysłać? Szosa zasypana, poczta nie wychodzi, poczta nie przychodzi... — ...ry biją... szysz? — Co mówisz? — Mówię, że zegary u niego biją! — wrzasnął Rysiek, zbyt przejęty, aby się śmiać z gapiostwa kolegi. — Biją? — spytał z niedowierzaniem Adaś. — Przecież tam nikogo nie ma od trzech dni. Zegary na pewno stoją. Za całą odpowiedź Rysiek przyłożył palec w wełnianej rękawiczce do ust. A potem podniósł nauszniki czapki z długim futrzanym daszkiem. Jego uszy natychmiast zrobiły się czerwone, ale chłopiec na to nie zważał. Słuchał. Nadsłuchiwali teraz obaj. 8 Na polach stała wielka zimowa cisza. To jest taka cisza, że kiedy uderzy w nią najlżejszy szmer, ot, choćby szelest śniegu osypującego się z dachu, zaraz zaczyna dźwięczeć niby rozhuśtany dzwon, głos niesie się daleko, a jak dobrze natężysz słuch, to usłyszysz nawet, jak daleko stąd Naczelnik Poczty, pan Józef Kowalik, rozpala fajkę, stojąc na progu swego domu. Nie, nie trzeba było aż podnosić nauszników, żeby uchwycić rytmiczny, melodyjny dźwięk bim-bom, bim-bom, a przecież, choć już tylko kilka metrów dzieUło ich od wysokiego parkanu otaczającego ogród, to jeszcze można by się nieźle zasapać, zanimby się doszło na szczyt wzgórka, gdzie znajdował się dom Zegarmistrza Teofila. Na pewno niewiele jest w kraju tak ogromnych ogrodów (i tak haniebnie zaniedbanych, dodałby, krzywiąc wargi w znaczącym uśmieszku, kierownik sklepu, pan Rozmaryn Ślipka). — No i co, słyszysz? — spytał gorączkowo Rysiek. — Słyszę, ale własnym uszom nie wierzę — odparł z namysłem Adaś. - Zaraz, zaraz. Podejdźmy naukowo. Gdzieś bije zegar, to fakt. Nie może to być jednak zegar w domu Zegarmistrza Teofila, bo Zegarmistrz Teofil znikł od kilku dni. Logiczne. — Yhm... — mruknął Rysiek i podniósł ręce do uszu, co bynajmniej nie było protestem przeciw logice wywodów kolegi, po prostu nagle poczuł silny ból: mróz nie żartował. — A poza tym — perorował Adaś — czy to możliwe, żeby było słychać, jak bije zegar z takiej odległości, skoro okna są zamknięte? Niemożliwe. 9 — Ale bije! — uciął Rysiek, trąc z całych sił zmarznięte uszy. — Ja tu, bracie, nie pierwszy raz słyszę. Ja tu niejeden raz podchodziłem, jak on znikał, i słyszałem. Ty nie wiesz, jakie on ma zegary. Ba! Ja słyszałem, jak te zegary tykają! — Bujasz. — Co mam bujać. Pewnie, że nie z tego miejsca. Podchodziłem bliżej, pod sam dom. I słyszę: tik-tak, tik-tak. A wtedy to, bracie, jego już tydzień nie było. Kapujesz? Tydzień. — Jeżeli zegary chodzą, to znaczy, że tam ktoś jest i je nakręca. Innego wytłumaczenia nie ma. Rysiek machnął ręką. — E, co ty tam wiesz. Ty nic nie wiesz. Ty nie masz pojęcia, bracie. Chodź, podejdziemy bliżej. Zasunął nauszniki na płonące, szczypiące uszy i ruszył naprzód, torując drogę w śniegu. — Ty nic nie wiesz, ty nie masz pojęcia — mruczał Adaś, idąc po śladach kolegi. „Ładny mi argument w dyskusji. No, zresztą może i trochę w tym racji. Mieszkam w Gęśliczkach dopiero czwarty miesiąc, rzeczywiście jeszcze wielu rzeczy nie wiem. Co fakt, to fakt. Ale z tym Zegarmistrzem Teofilem to oni powariowaU. Albo to może zegarmistrz jest wariat? Że znika od czasu do czasu — jego rzecz. Jego tajemnica. Ale coś takiego -dumał chłopiec, patrząc na parkan, do którego właśnie się zbliżali. — Furtka — normalna. Ale nie wiadomo dlaczego zabita deskami. A obok - wielka dziura w parkanie. Słyszał to kto?" Parkan był tak wysoki, że nawet pan Rozmaryn Ślipka, 10 kierownik sklepu, który miał prawie dwa metry wzrostu, musiałby się wspiąć na palce, żeby zajrzeć do środka. Ale dom, jako się rzekło, było widać, bowiem stał na wzgórzu. Właściwie nie był to dom, tylko dworek, drewniany dworek z gankiem opartym na kolumienkach. Ten domek wraz z przylegającym ogrodem należał do rodziny Zegarmistrza Teofila, a była to rodzina, nie, nie zegarmistrzów, ogrodników, sami ogrodnicy z dziada pradziada, a tak znakomici, że hrabiowskie ogrody słynęły w całym kraju. Teraz oczywiście nie było tych ogrodów i nie było hrabiów, czego, mówiąc nawiasem, pan Ślipka bardzo żałował, bo marzeniem jego życia było ożenić się z prawdziwą hrabianką. A w starym rodzinnym dworku mieszkał Zegarmistrz Teofil, który wolał naprawiać zegary, niż zajmować się ojcowskim ogrodem; kwiaty lubił rosnące dziko... To on właśnie zabił deskami furtkę swego ogrodu. I on sam, podobno, wyłamał tę dziurę w płocie! A najśmieszniejsze było to, że chociaż do jego domu prowadziła prosto od Rynku piękna ulica, a potem Pałacowa Aleja Gedy-na pozostałość parku, który Niemcy wycięli w czasie wojny), dzieci z Gęśliczek zawsze szły na przełaj przez pola, tu, do tej dziury w pło...
izebel