Gardenia.doc

(1069 KB) Pobierz
Jayne Castle



Jayne Castle

 

 

 

 

 

 

 

 

Gardenia

Przełożyła Elżbieta Zawadowska-Kittel


Rozdział pierwszy


Nie widzę nic skomplikowanego w naszej umowie, panie Batt. Zamierzam wkrótce za­wrzeć związek małżeński. I w tym celu po­trzebuję żony. - Nick Chastain oparł dłonie o blat masywnego inkrustowanego biurka. - A pan mija znajdzie.

Hobart Batt ubrany w elegancki wieczorowy garnitur przycupnął na brzeżku krzesła jak spłoszony myszko-strzyżyk. Napotkawszy wy­czekujące spojrzenie Nicka, zamrugał niespo­kojnie powiekami.

- Obawiam się, że nie rozumiem, proszę pana.

Nick stłumił westchnienie. Zastraszenie roz­mówcy przynosiło na ogół oczekiwane skutki, ale należało je stosować z umiarem. Zbyt duża dawka mogła wywołać u pacjenta atak histerii. Niewielkie nie skutkowały.

Dzięki wiedzy intuicyjnej zdobywanej całymi latami Chastain zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że Hobart znajduje się na granicy wytrzymałości. Z drugiej strony, gdyby przestał wywierać na nim presję, mężczyzna zapewne odzyskałby odwagę i zaczął się bronić. Ach, te trudne decyzje...

-                      Może wytłumaczę to panu jaśniej. Dziś wieczorem przegrał pan u mnie na dole, w kasynie, dziesięć tysięcy dolarów.

-                      Tak, proszę pana, wiem. - Hobart zatarł nerwowo dłonie. - Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, Bardzo rzadko uprawiani hazard. Przyszedłem tutaj z przyjaciół­mi i to oni namówili mnie na karty. Na początku nawet dobrze mi szło, a potem ni stąd, ni zowąd sprawy zaczęły przybierać kiepski obrót. Próbowałem się odkuć, ale narobiłem sobie tylko jeszcze większych kłopotów.

-                      Rozumiem. - Chastain uczynił ogromny wysiłek, aby jego uśmiech wyraził współczucie.

Hobart rozszerzył oczy z przerażenia. Drgnął i wcisnął się głębiej w krzesło.

Dość uśmiechów - postanowił Nick. Nigdy nie wypadał dobrze w roli troskliwego ojca.

-                      Ja po prostu nie dysponuję takimi pieniędzmi. - Ho­bart patrzył na niego błagalnie. - Pewnie mógłbym sprzedać dom, ale jeszcze nie spłaciłem kredytu i jestem winien bankowi sporą sumkę, więc...

-                      Po co się uciekać do tak drastycznych środków? Pan mnie chyba nie rozumie. Proponuję układ. W ramach spłaty długu wyszuka mi pan tylko odpowiednią żonę.

-                      Zonę? - Hobart wytrzeszczył na niego oczy. - Mam znaleźć panu żonę?

Nick zmobilizował całą swoją cierpliwość.

-                      Cóż w tym dziwnego? Pracuje pan przecież w Koneksjach Synergistycznych, jednym z najlepszych biur mat­rymonialnych w Nowym Seattle. Proszę pana tylko o to, co zlecają panu inni klienci.

-                 To... prawda -jąkał Hobart, ocierając spocone czoło śnieżnobiałą chusteczką. - Ale przecież skojarzenie pary nie jest warte dziesięciu tysięcy dolarów.

- Dla mnie jest warte.

W niespokojnych oczkach Hobarta błysnęła podej­rzliwość.

-                      .Ale dlaczego mam spłacać panu dług za pomocą takich usług?

-                      Bo dobrze o panu mówią.

Nick nie uznał za stosowne wspomnieć, że przed paroma miesiącami Hobart połączył Lucasa Trenta, talent iluzjonistyczny wykraczający poza skalę, z Amarylis Lark, pryzmatem o pełnym widmie.

Fakt, że oni odnaleźli się sami, nie posiadał dla Chastaina istotnego znaczenia. Hobart poparł ten pozornie niemoż­liwy związek, co w rankingu agentów matrymonialnych plasowało go automatycznie na jednej z czołowych pozycji. A Nickowi zależało na najlepszym specjaliście. Na Świętej Helenie małżeństwo było zobowiązaniem doży­wotnim. Rozwody nie wchodziły w rachubę.

Instytucję małżeństwa i silną rodzinę chroniło prawo i struktury społeczne ustanowione przez pierwsze poko­lenie kolonistów z Ziemi.

Dwieście lat wcześniej ojcowie założyciele utknęli w kwi­tnącym, zielonym świecie Świętej Heleny, kiedy zamknęła się za nimi brama zwana Kurtyną.

Straciwszy bezpowrotnie nadzieję na powrót lub ratu­nek, koloniści stworzyli specjalną grupę złożoną z filozo­fów, autorytetów religijnych, socjologów oraz antropolo­gów, którzy opracowali prawa i ustawy dla społeczności zmuszonej do życia w nieposkromionej dziczy, całkowicie odizolowanej od reszty świata. A podstawę tej nowej, starannie obmyślonej cywilizacji stanowiło małżeństwo.

Prędzej czy później wszyscy musieli znaleźć sobie partnera. I choć szczęście nie było głównym celem związ­ków, ojcowie założyciele wiedzieli, że dobrze dobrane pary gwarantują stabilność rodziny. Pragnąc, by małżeń

stwa wytrzymały próbę czasu, stworzyli całą sieć agencji matrymonialnych zatrudniających psychologów synergistycznych.

Pomysł przyniósł tak wspaniałe efekty, że na ogół nikt nic zmieniał stanu cywilnego bez pomocy profesjonalnych doradców. Wyjątki - niektórzy kierowali się żądzą zysku lub władzy - potwierdzały tylko regułę.

Hobart popatrzył na Nicka z zakłopotaniem.

- Proszę wybaczyć, ale skoro pragnie pan żony, to dlaczego nie chce się pan po prostu zarejestrować w jednej z naszych agend?

Chastain położył łokieć na wyściełanej podpórce fotela, oparł głowę na dłoni i umilkł. Rozważał dokładnie sy­tuację.

Nie przewidywał takich kłopotów z Hobartem. Ten jowialny, elegancki człowieczek, który przed paroma godzinami wkraczał raźnym krokiem do kasyna, wyglądał teraz niczym strzęp człowieka. Niemniej jednak nie stracił zdolności logicznego myślenia i lękał się zagrożeń płyną­cych z propozycji Nicka. Strach nie przyćmił mu rozumu.

Należało przyjrzeć się matrycy. Chastain zaczerpnął głęboki oddech i wypuścił trochę powietrza, jakby zamie­rzał pociągnąć za spust lub rzucić nożem. Nie dysponował pryzmatem, który mógłby zogniskować jego energię psychiczną, ale po latach ćwiczeń potrafił przez kilka sekund wykorzystywać samodzielnie swoje umiejętności.

Chastain posiadał niezwykły lub też - jak sądzili nie­którzy - przeklęty talent matrycowy, polegający na intuicyjnym przeprowadzeniu Synergistycznych Analiz Matrycowych. Dla nie wtajemniczonych oznaczało to tyle, że Chastain potrafił wyławiać powiązania, przewi­dywać prawdopodobieństwo, oceniać szanse i wydedukować związki synergistyczne w sytuacjach postrzeganych przez większość ludzi jako ciągi przypadkowych wyda­rzeń lub też kompletny chaos.

Talenty matrycowe zdarzały się rzadko i nie były specjalnie silne. Na dziesięciostopniowej skali paranor­malnej zajmowały przedział od klasy pierwszej do piątej.

A talenty wyjątkowo silne - takie jak Nick - wy­stępowały tylko w legendach o wampirach psychicznych.

Badań nad matrycowcami nie prowadzono na zbyt szeroką skalę, gdyż nieliczni wykazujący ten typ zdolności odmówili udziału w testach. Talenty matrycowe charak­teryzowały się bowiem nadmierną podejrzliwością. Cza­sem popadały nawet w lekką paranoję.

Rozwój różnorodnych zdolności psychicznych u potomków kolonistów zaobserwowano w niecałe pięćdziesiąt lat po opadnięciu Kurtyny. Zjawiskiem tym - podobnie jak wszystkim innym na Świętej Helenie - rządziły oczywiście reguły synergistyczne.

Aby talent mógł efektywnie i twórczo wykorzystać swoje zdolności parapsychiczne, potrzebował wsparcia jednostki zwanej pryzmatem.

Zdolności paranormalne pryzmatów ograniczały się do tworzenia kryształów psychicznych na płaszczyźnie metafizycznej. Tam właśnie ludzie o zdolnościach para­psychicznych mogli ogniskować i kontrolować swoją energię.

Osiągnięcie skutecznej więzi umożliwiającej ogniskowanie talentu wymagało zgody obu stron. Według nau­kowców był to kolejny przykład synergizmu w praktyce a pryzmaty zostały stworzone przez naturę, by uniemoż­liwić talentom wykorzystywanie zdolności parapsychicz­nych do zbrodniczych celów.

Konieczność korzystania z pomocy pośredników iryto­wała równie mocno Nicka, jak inne silne talenty. Nikt jednak nie mógł walczyć z Matką Naturą.

Autorzy popularnych powieści i filmów straszyli swoich miłośników opowieściami na temat wampirów psychicz­nych - czyli talentów wykraczających poza skalę - które potrafiły zniewolić niewinne pryzmaty i zmusić je do działania w niecnym celu.

Eksperci twierdzili jednak z całą stanowczością, że nawet bardzo silny talent nie jest w stanie koncentrować swoich zdolności bez pomocy pryzmatu dłużej niż parę sekund. Dlatego też, nawet gdyby - czysto hipotetycznie - talentowi udało się zapanować nad pryzmatem, taka dominacja trwałaby jedynie chwilę. Potem pryzmat mógłby się natychmiast wyłączyć.

Słabe pryzmaty/ próbujące ogniskować energię talen­tów wysokiej klasy narażały się na niebezpieczeństwo wypalenia. Traciły wówczas na krótko jakiekolwiek zdol­ności parapsychiczne. Dzięki prawom rynku pryzmaty o pełnym spektrum zarabiały natomiast całkiem spore sumki w firmach oferujących usługi klientom obdarzo­nym zdolnościami parapsychicznymi.

Nick nie lubił zatrudniać profesjonalnych pryzmatów, a one z kolei bardzo niechętnie podejmowały się pracy z talentami matrycowymi.

W populacji Świętej Heleny osobnicy o zdolnościach paranormalnych manifestowali swoje istnienie na wiele sposobów. Klasyfikowano i dokumentowano coraz to nowe typy talentów psychicznych. Natomiast zasób wiedzy o matrycowcach nadal był niezadowalający.

Psychologowie synergistyczni wysnuli teorię, jakoby talenty matrycowe nie potrafiły dojść do ładu z paranor­malną stroną swojej natury. W społeczeństwie, gdzie większość zdolności parapsychicznych uznano za natural­ne, matrycowców, nawet słabych, postrzegano zupełnie inaczej.

A w istnienie wersji wykraczającej poza skalę nikt by nie uwierzył.

Talenty matrycowe miały opinię niezwykle delikatnych. Osobnicy o tych zdolnościach zamykali się najczęściej w czterech ścianach wyższej uczelni i pogrążali w ezote­rycznym zbiorniku myśli.

Niektórzy kończyli jednak na oddziałach zamkniętych szpitali synergistyczno-psychiatrycznych. Talent dostrzegania ukrytego dna wszelkich problemów nierzadko prowadził do obsesji, paranoi, czy też skłonności samobój­czych.

Nick już dawno doszedł do wniosku, że kluczem do przetrwania jest samokontrola. Ćwiczył więc panowanie nad sobą równie często, jak inni jedli lub oddychali.

Przygotowywał się właśnie do koncentracji energii na płaszczyźnie metafizycznej. Bez pomocy pryzmatu był w stanie dostrzec kształt matrycy zaledwie pobieżnie, co jednak wystarczyłoby mu całkowicie, aby wydedukować, jakiej mocy presję powinien wywrzeć na Hobarcie.

Przygotowując się psychicznie na ulotny stan dezorien­tacji szukał instynktownie pryzmatu, w którym mógłby zogniskować swoją moc.

Oczywiście nic przyniosło to żadnego rezultatu. W zło­conym pokoju nie przebywał bowiem nikt o takich zdolnościach, a więź działała tylko z bliska.

Nick uśmiechnął się do swego doradcy synergistyczno--psychologicznego. Hobart nic miał zielonego pojęcia, że stał się obiektem krótkiej matrycowej analizy synergistycznej, gdyż jedynie talent o zdolnościach wykrywają­cych mógłby wyczuć fale energii paranormalnej.

Chastain poczuł znajomy, nieprzyjemny zawrót głowy towarzyszący zwykle próbom nawiązania łączności z pry­zmatem. Wiedział jednak, że to wrażenie minie, jeśli nie wytworzy się więź. Nadal uśmiechał się sympatycznie do zmartwionego Hobarta.

Płaszczyznę psychiczną omiótł delikatny, jasny, dziwnie intensywny powiew energii.

Ale nie był to talent Chastaina, tylko odpowiedź pry­zmatu.

Nick aż zamarł ze strachu.

Wykluczone!

Nieoczekiwane spotkanie metafizyczne zaszokowało go tak, że dostał dreszczy.

I nagle przeniknął go intymny, zmysłowy płomień. Z wrażenia aż przestał oddychać. Umysł jednak kazał mu natychmiast stworzyć więź z przypadkowo odkrytym pryzmatem.

Na płaszczyźnie psychicznej zaczął kształtować się wyraźnie lśniący kryształ. Nie, to nie działo się naprawdę!

Zerknął w stronę drzwi, ale nikogo nie zauważył. A już tym bardziej nie dostrzegał w pobliżu żadnej żywej istoty, która potrafiłby ogniskować i to w dodatku tak silnie.

Kryształ okazał się bowiem perfekcyjnie przejrzysty. Chastain mógłby w nim skupiać nieskończone pokłady energii, nie ryzykując, że go wypali.

Czuł się tak, jakby właśnie wychylił butelkę księżycowej brandy. Był lekko zamroczony. Oczarowany. Wrzała w nim krew.

Nigdy dotąd nie spotkał pryzmatu o pełnym widmie. A ten ogniskował jego talent, który bez wątpienia wy­kraczał poza skalę.

Ogarniająca go euforia uruchomiła dzwonki alarmowe. Próbował walczyć zarówno z tym wszechogarniającym doznaniem, jak i z bolesną erekcją.

Jedno wiedział na pewno. Kryształ wytworzyła kobieta. Wyczuwał to przez skórę.

Niedobrze. Zmusił się do zaczerpnięcia tchu. Nie pano­wał nad sytuacją.

Działo się coś nadzwyczaj dziwnego. Więź między talentem i pryzmatem miała z założenia neutralny i aseksualny charakter. Ta jednak powodowała całkiem od­mienne doznania. Stary, bardzo osobisty demon wdarł się na samo dno jego umysłu.

Nie. Zacisnął dłonie w pięści. Nie wolno mu oszaleć. Zresztą ulegałby wówczas innym wrażeniom.

Znów wciągnął spazmatycznie powietrze. Tak napraw­dę bał się niewielu rzeczy, ale chaos choroby umysłowej zajmował z pewnością czołowe miejsce na tej krótkiej liście. Zwykle chował ten strach w najdalszych zakątkach świadomości. Tego wieczoru jednak macki lęku wysunęły się z głębin i wbiły mu swoje szpony w żołądek.

- Panie Chastain?

Nick wiedział, że Hobart Batt patrzy na niego z przera­żeniem, ale nie mógł się teraz nim zajmować. Stał na metafizycznym skrzyżowaniu, którego nie rozumiał. Czyżby przekroczył jakąś granicę? Czyżby uległ parapsychicznym halucynacjom?

Targnął nim gniew i ból. Nie wolno mu było stracić kontroli nad umysłem. Wolał śmierć niż szaleństwo, laką decyzję podjął już dawno temu.

Do diabła! Przecież zyskał pewność, że potrafi się kontrolować. Niewykluczone jednak, że wszystkie talenty matrycowe wmawiały sobie podobne niedorzeczności, zanim pogrążyły się w chaosie.

A jeśli jego ojciec naprawdę popełnił samobójstwo w tej dżungli przed trzydziestoma pięcioma laty?

- Panie Chastain? - Hobart zamrugał kilkakrotnie.

Czy coś się stało?

Nick rozluźnił dłoń, co kosztowało go zresztą niemało wysiłku. Nie chciał jednak uzewnętrzniać swych uczuć.

- Nie, nic - odparł przez zaciśnięte zęby.

Poprzysiągł sobie, że nie odkryje kart. Nawet jeśli popadnie w całkowity obłęd, nikomu się do tego nie przyzna.

Czyż szaleństwo może jednak przybrać tak piękną i czarującą postać?

Kryształ znikał szybko z płaszczyzny psychicznej, jakby ten, kto go stworzył, bardzo się gdzieś spieszył.

- Nie - szepnął Nick. - Nie.

Znowu ogarnął go strach. Równie mocno jak obłędu, Chastain obawiał się utraty tego niesamowitego kryształu.

Wbrew rozsądkowi uczynił ogromny wysiłek, by po­chwycić psychicznie tę lśniącą konstrukcję i uwięzić w granicach swego talentu. Eksperci twierdzili jednak, że to niemożliwe. Tylko w powieściach wampiry psychiczne zniewalały bezbronne pryzmaty. W tamtej chwili Chastain jednak mógł zrobić wszystko, byle tylko zatrzymać to zadziwiające zjawisko.

Wysilił całą swoją wolę, a moc zalała płaszczyznę psychiczną wzburzoną falą i otoczyła pryzmat.

Udało się!

Kryształ już nie uciekał. Nick zakuł go w kajdany czystej energii i pojmał. Sam ledwo w to wierzył. Przejęła go groza.

- Panie Chastain? - Hobart zamrugał kilkakrotnie powiekami i wstał. - Dobrze się pan czuje?

Nick zignorował pytanie. Pochłaniał go cenny więzień. Pryzmat błysnął nagle wściekle, jakby tworząca go osoba zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Nie zniknął jednak z płaszczyzny. Nie mógł zniknąć. Chastain trzymał go mocno w okowach psychicznych.

Przelewając talent przez kryształową konstrukcję, Nick rozkoszował się przypływem czystej mocy. Nigdy dotąd nie korzystał w pełni ze swych zdolności. A to nowe doświadczenie dawało mu ogromną satysfakcję.

Pławiłby się tak z rozkoszą całą noc, nie kierując swego talentu na określony cel. Wystarczyłaby mu do szczęścia sama więź. Strach przed chorobą uleciał w niebyt.

Ognisko przesunęło się nieco zupełnie bez ostrzeżenia. Fasety pryzmatu skręciły się dziwnie i znów wypros­towały. Fale energii, jakie Nick przepuszczał przez krysz­tał, zaczęły się załamywać.

Odczuł gwałtowny ból psychiczny i zdał sobie sprawę, że kobieta, która stworzyła kryształ, doznaje takich samych cierpień.

Co on właściwie wyprawiał, do jasnej synergii?

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin