Bransoletka.doc

(567 KB) Pobierz

Jayne Ann Krentz

 

Bransoletka

ROZDZIAŁ 1

A.C. Ryerson jechał powoli i ostrożnie. Nie chciał wylądować w rowie. Wytężał wzrok, usiłując dostrzec cokolwiek przed maską samochodu. Zaklął cicho. Droga była wąska, kręta i prawie niewidoczna w strugach ulewy, która zalewała przednią szybę.

Ogień na kominku, trochę muzyki i szklaneczka szkockiej whisky. Oto, czego teraz potrzebował. Co więcej, miał do tego pełne prawo. Deborah Middlebrook porzuciła go w przeddzień upojnego weekendu. W takiej sytuacji każdy mężczyzna wpadłby w czarną rozpacz. Zasługiwał na odrobinę względów, skoro miał spędzić ten wieczór samotnie.

Srebrzysty mercedes w żółwim tempie pokonał kolejny ostry zakręt. Ryerson znów zaklął, tym razem na widok potężnej dziury w jezdni, którą z trudem udało mu się ominąć. Zamiast raczyć się szkocką i słuchać Mozarta, tłukł się wiejską drogą w czasie szalejącej burzy. Wspaniały początek maja, nie ma co. O tej porze roku powinny już kwitnąć kwiaty i śpiewać ptaki.

Nie dość, że pogoda przypominała raczej listopad, to znalezienie adresu okazało się trudniejsze, niż przypuszczał. Na tej wysepce nikt najwyraźniej nie potrzebował tabliczek z nazwami ulic. Krążył bezskutecznie już od godziny. Będzie miał szczęście, jeśli w drodze powrotnej zdąży złapać ostatni wieczorny prom do Seattle.

A na dodatek sam był sobie winien. Po przeczytaniu kartki od Debby miał ochotę podskoczyć z radości. To wtedy popełnił pierwszy błąd. Nie wykorzystał sprzyjających okoliczności, choć mógł wycofać się od razu. Niestety, rodzice Debby dowiedzieli się, że ich córka zniknęła i wpadli w panikę. Obawiali się, że nieudany romans może ją skłonić do popełnienia jakiegoś lekkomyślnego czynu.

Ryerson usiłował zapewnić Middlebrooków, że Debby jest osobą zrównoważoną, ale nie udało mu się ich przekonać. Próbował delikatnie wytłumaczyć, że ich najmłodsza córka i on wcale nie byli w sobie szaleńczo zakochani. Starsi państwo zignorowali również i to wyjaśnienie.

Teraz wiedział, że użył zbyt subtelnych argumentów. Ale nie było łatwo powiedzieć takim miłym i staroświeckim ludziom, że nie sypiał z ich córką. Bóg raczy wiedzieć, co ściągnąłby sobie na głowę, gdyby tylko poruszył ten drażliwy temat.

Ryersonowi było żal Johna i Leony Middlebrooków. Tak bardzo się o nią martwili. Ochoczo zaproponował więc, że odnajdzie Debby i upewni się, że z nią wszystko w porządku.

I to był właśnie drugi błąd. Oboje natychmiast przystali na propozycję Ryersona. Patrzyli na niego z wdzięcznością. Zbyt późno zauważył, że w ich oczach było jeszcze coś. Nadzieja. Wiedział, że Middlebrookowie liczyli na to, że jego romans z Debby zakończy się ślubem. Nie mógł ich za to winić. Początkowo on również brał pod uwagę takie zakończenie. Ślub wydawał mu się całkiem logicznym rozwiązaniem. Na szczęście w porę się opamiętał, a dzisiejsza wyprawa była jedynie ceną, którą musiał zapłacić. W życiu nie ma przecież nic za darmo.

Rodzice Debby sądzili, że mogła się ukryć tylko u swojej starszej siostry. Telefon w jej domu nie odpowiadał, ale to, oczywiście, o niczym nie świadczyło. Middlebrookowie przypuszczali, że zrozpaczona dziewczyna po prostu nie podnosiła słuchawki. A siostra podobno gdzieś wyjechała.

Nie miał wyboru. Musiał pojechać promem na wyspę w pobliżu Seattle, znaleźć Debby oraz udowodnić światu, że jest cała, zdrowa i wcale nie cierpi z powodu złamanego serca.

Ani myślał od nowa wplątywać się w romans z Debby. Była urocza i atrakcyjna, ale doprowadzała go do szału. Szybko doszedł do wniosku, że oboje są ulepieni z zupełnie innej gliny.

W świetle reflektorów zauważył mały, przekrzywiony drogowskaz. Ryerson zapamiętał tę nazwę. John zaznaczył na odręcznym szkicu, żeby skręcił właśnie tutaj w prawo. Droga zwęziła się jeszcze bardziej. Była to właściwie ścieżka między pochylonymi sosnami.

Pomyślał o tajemniczej siostrze Debby i o jej domu, którego szukał. Najwyraźniej lubiła mieszkać na odludziu. Mieli więc taki sam gust. Weekendowa kryjówka Ryersona znajdowała się dalej na północ, na jednej z wielu wysp archipelagu San Juan, prawie u wybrzeży Kanady, ale jej otoczenie wyglądało podobnie. Do tej drewnianej chaty docierał swoją prywatną motorówką. Innego dojazdu do niej nie było. Vrrginia Elizabeth Middlebrook mogła przynajmniej korzystać z promu.

Virginia Elizabeth. Te imiona brzmiały niemal po królewsku. Sugerowały staromodny wdzięk osoby, która je nosiła. Była o kilka lat starsza od Debby, przekroczyła więc na pewno trzydziestkę, ale oprócz tego nic o niej nie wiedział. Sporo podróżowała w interesach i dlatego Ryerson nigdy jej nie spotkał. Wszystko wskazywało na to, że i tym razem nie będzie miał okazji, aby ją poznać. Przejechał jeszcze kilkaset metrów i pomiędzy drzewami zauważył nieduży, parterowy domek, stojący niemal nad brzegiem zatoki. We wszystkich oknach paliły się światła.

W innych okolicznościach taki widok nastroiłby go optymistycznie. Jednak tym razem Ryerson wiedział, że zaraz stanie oko w oko z Debby. Zaparkował mercedesa na podjeździe i zgasił silnik. Przez chwilę siedział bez ruchu, obliczając odległość, którą będzie musiał pokonać w ulewnym deszczu. Nie miał jednak innego wyjścia, jak tylko pobiec prosto na ganek. Parasol leżał w bagażniku. Zanim go wyjmie i tak przemoknie do suchej nitki.

Ryerson szybko podejmował trudne decyzje. Z rozrzewnieniem pomyślał jeszcze raz o whisky, Mozarcie i walorach celibatu. Szybko wyskoczył z samochodu i ruszył pędem w stronę drzwi.

Elegancka tweedowa marynarka prawie natychmiast przesiąkła wodą. Podobny los spotkał zamszowe mokasyny na grubej zelówce.

Trudno, los nie był dziś dla niego łaskawy. Ryerson z rozdrażnieniem nacisnął przycisk dzwonka. Chciał jak najszybciej mieć za sobą tę przykrą rozmowę. Marzył jedynie o tym, żeby wrócić do domu. Sam.

Virginia Elizabeth Middlebrook wyszła właśnie spod prysznica, gdy usłyszała dźwięk dzwonka. Odłożyła ręcznik, którym wycierała mokre włosy i wyjrzała z łazienki. Była pewna, że jej się zdawało. Ale dzwonek zabrzęczał ponownie. Zmarszczyła brwi. Nie oczekiwała gości i nikt nie wiedział, że wróciła dzień wcześniej.

To mógł być tylko ktoś od sąsiadów. U Burtonów z naprzeciwka często w czasie burzy wysiadało światło. Pewnie przyszli pożyczyć świece, stwierdziła po namyśle. Ściągnęła mocniej pasek luźnego, frotowego szlafroka, zawiązała na głowie zgrabny turban z ręcznika, wsunęła stopy w puszyste, różowe kapcie i przeszła przez hol do salonu.

Znów odezwał się dzwonek. Tym razem zabrzmiał dość natarczywie.

- Kto tam? - spytała i równocześnie zerknęła przez wizjer. Kobieta, która mieszka sama, musi być ostrożna. Zobaczyła tylko kawałek szerokiego ramienia ubranego w mokry tweed.

- Ryerson. - Za drzwiami rozległ się męski głos. - Kogo innego się, u licha, spodziewałaś? Otwórz, Debby. Twoi rodzice są chorzy ze zmartwienia, a ja mam dosyć tego wszystkiego. Powiedzmy sobie wreszcie wszystko do końca i rozejdźmy się.

Zdumiona Virginia odsunęła się od drzwi. Ryerson. Znała to nazwisko. Facet kupił niedawno przedsiębiorstwo jej ojca. Używał także dwóch inicjałów, ale w tym momencie zupełnie nie pamiętała jakich. A więc to jest ten sam Ryerson, o którym parę razy wspominała przez telefon siostra. Jej aktualny chłopak. Chyba nie był dziś w najlepszym humorze. Stęskniony kochanek przemawia innym tonem. Ciekawe, czym Debby wprawiła go w taki podły nastrój?

Zdjęła łańcuch i otworzyła drzwi. Na progu stał potężny, ociekający wodą mężczyzna. Musiała podnieść głowę, żeby mu spojrzeć w oczy. Rzadko jej się to zdarzało. Bez pantofli miała prawie sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Ale ten typ i tak patrzył na nią z góry. Oceniła go na około metr dziewięćdziesiąt. Na oko miał na karku czterdziestkę, a życie chyba go zbytnio nie rozpieszczało.

Nagle przypomniała sobie te dwa inicjały: A.C.

Nie ulegało wątpliwości, że A.C. Ryerson był w tej chwili co najmniej zirytowany. W żółtym świetle wiszącej na ganku latarni zauważyła jeszcze zarys silnej szczęki i wystające kości policzkowe. Obejrzał ją od stóp do głów, ze szczególną uwagą przypatrując się różowym kapciom i głowie owiniętej w ręcznik.

- Nie jesteś Debby.

- Jasne, że nie - odparła ostro. - Przeszkadzała jej świadomość, że była zupełnie bez makijażu. Świeżo umyta wyglądała ślicznie mając lat osiemnaście, ale w wieku trzydziestu trzech nie można już było liczyć wyłącznie na młodzieńczy wdzięk. - Mam na imię Virginia Elizabeth. A ty jesteś pewnie A.C. Ryerson?

- Zgadłaś. Czy zastałem Debby?

- Nie.

- To dobrze - skonstatował z zadowoleniem.

Virginię zaskoczyła ta odpowiedź.

- Wróciłam do domu kilka godzin temu i nie widziałam się z Debby. Czy coś się stało?

- Nie sądzę, ale wasi rodzice wpadli w popłoch. Wyjaśnię ci wszystko, jeśli wpuścisz mnie do środka.

- Wybacz - uśmiechnęła się przepraszająco. - Proszę bardzo, wejdź. Miałam właśnie zamiar wypić kieliszek czegoś mocniejszego i iść do łóżka. Podróżowałam dziś od szóstej rano i miałam po drodze trzy przesiadki.

- Wiem dobrze, co to znaczy. Po takim dniu trudno się pozbierać. Chętnie bym się do ciebie przyłączył.

Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

- Chcesz się do mnie przyłączyć? - powtórzyła zaskoczona.

- Myślałem, oczywiście, o kieliszku, a nie łóżku - odparł łagodnie.

- No tak, oczywiście - wybąkała zawstydzona. Czuła, że pieką ją policzki. Okropność. Nie rumieniła się przecież od dawna. - Przepraszam, jestem trochę zmęczona - Wskazała ręką kanapę. - Siadaj, proszę. Czego się napijesz?

- Od dwóch godzin marzę o paru łykach szkockiej. - Podszedł do kominka, obok którego leżał stosik drewna. - Myślałem też o trzaskającym ogniu. Zupełnie przemokłem. Nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli napalę w kominku?

- Skądże. Twoje marzenia nie są wygórowane.

- Jestem nieskomplikowanym człowiekiem i lubię proste przyjemności.

Poczuła na sobie spojrzenie jasnoszarych oczu i znów się zaczerwieniła.

- Może zdejmiesz z siebie tę mokrą marynarkę? - zasugerowała, żeby zmienić temat.

Przyjął jej propozycję z wdzięcznością. Szybko zrzucił marynarkę, pod którą nosił białą koszulę i starannie dobrany krawat w spokojnym kolorze. Jak na przyjaciela Debby, ubiera się wyjątkowo konserwatywnie, pomyślała ze zdziwieniem. Powiesiła marynarkę na oparciu krzesła.

- Zobaczę, czy mam w domu whisky - mruknęła, znikając w kuchni.

Odetchnęła głęboko. Czuła, że w pokoju atmosfera zrobiła się dziwnie naładowana. Zajrzała do kredensu i wyjęła zakurzoną butelkę szkockiej. Napełniła szklankę do połowy, po czym dolała jeszcze trochę. A.C. Ryerson był potężnym mężczyzną.

Zaskoczył ją swoim wyglądem. Wysoki i dobrze zbudowany, sprawiał wrażenie człowieka, który potrafi wiele znieść. Wielki jak granitowa skała i chyba równie solidny. Czyżby gust młodszej siostry tak bardzo się zmienił? Dotychczas preferowała u mężczyzn styl młodzieżowy. A.C. Ryerson nie wyglądał chłopięco. I był, oczywiście, dużo starszy niż dotychczasowi adoratorzy Debby. Jej dwudziestoczteroletnia siostra zawsze wolała chłopaków w swoim wieku. Łatwiej mogła wodzić ich za nos.

Poza tym Debby lubiła poszaleć. Regularnie chodziła na rockowe koncerty, które kończyły się dobrze po północy. Bez najmniejszego uszczerbku dla zdrowia mogła balować przez cały następny dzień. Towarzysze jej zabaw musieli mieć sporo energii, żeby bawić się równie dobrze, jak Debby.

Virginia intuicyjnie czuła, że A.C. Ryerson nie przepada za muzyką rockową i tańcami do czwartej rano. Nalała sobie trochę wina i z obu drinkami wróciła do salonu. Oczekiwała wyjaśnień.

Ryerson klęczał na jednym kolanie przy kominku i podsycał niewielkie płomyki ognia. Zauważyła, że rozluźnił nieco węzeł krawata. Sięgnął po szklankę i pociągnął długi łyk whisky.

- Dziękuję. Właśnie tego potrzebowałem.

- Proszę bardzo.

Postawiła kieliszek z winem na stoliku i usiadła w rogu kanapy. Obserwowała Ryersona. Dołożył do ognia kawałek drewna i wstał. Ależ to ogromny facet, pomyślała. I ta wspaniała, wysportowana sylwetka bez grama tłuszczu. Opiekuńczy i godny zaufania, uznała. Natychmiast sama się zdziwiła, dlaczego właśnie te dwa słowa przyszły jej do głowy. Niewielu mężczyzn, których znała, zasługiwało na takie określenia.

Ryerson ruszył w stronę kanapy, lecz zatrzymał się, bo zauważył na półce odtwarzacz płyt kompaktowych. Wybrał Mozarta. Z satysfakcją pokiwał głową, gdy z głośników popłynęły kryształowo czyste dźwięki fortepianowego koncertu. Usiadł na sofie i wzniósł toast:

- Za udane ucieczki.

- Mogę wiedzieć, co panu groziło? - spytała cierpkim tonem.

- Owszem. Rozpustny weekend. - Patrzył teraz na nią leniwie przymrużonymi oczami. - A tak na marginesie, to przyjaciele nazywają mnie Ryerson. Tylko moja matka używa chrzestnych imion.

- To znaczy?

- Angus Cedric.

- Hmm. Chyba rozumiem, dlaczego ich unikasz. Są trochę staroświeckie, ale ładne. Brzmią tak solidnie.

- I beznadziejnie tępo? - podpowiedział.

- Wcale nie - zaprzeczyła.

- Dzięki - odparł krótko. - Zostanę przy Ryersonie.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

- Nie jesteś podobna do swojej siostry.

- Wszyscy to mówią, od kiedy przyszła na świat. - Virginia łyknęła odrobinę wina. Zastanawiała się, do czego zmierza ta rozmowa. - Czy Debby pokłóciła się z tobą?

- Nie. Powiedziałbym raczej, że nasze drogi się rozeszły. Planowaliśmy wspólny wyjazd, ale nagle zmieniła zdanie. Przyznam, że to dla mnie duża ulga.

- Czyli koniec wspaniałego romansu?

- Raczej tak.

- Mama z tatą nie będą tym zachwyceni.

- Ja jestem.

- Zauważyłam. - Ryerson rzeczywiście nie zachowywał się jak cierpiący, odtrącony kochanek. Miała wątpliwości, czy on w ogóle potrafi być romantyczny.

- Nie będę przed tobą ukrywał, Virginio, że o mało nie palnąłem głupstwa. - Pociągnął ze szklanki kolejny łyk i usiadł wygodniej. - Teraz sam się sobie dziwię. Wiesz, że początkowo brałem pod uwagę małżeństwo z Debby? A przecież zupełnie do siebie nie pasujemy. Nie wiedziałem, jak się z tego wyplątać. Na szczęście twoja siostra też poszła po rozum do głowy i postanowiła mnie porzucić. Szkoda tylko, że zrobiła to w taki egzaltowany, teatralny sposób.

- Tak, Debby lubi przedstawienia.

- Miałem okazję przekonać się o tym. Zostawiła mi list. Chyba nawet mam go przy sobie. Proszę, sama przeczytaj.

Virginia szybko przebiegła wzrokiem jego treść.

"Wybacz mi, Ryerson, ale postanowiłam zrezygnować z tego wyjazdu. Nasza znajomość była błędem. Potrzebuję nieco czasu, żeby to przemyśleć. Doszłam do wniosku, że musimy się rozstać. Między nami wszystko skończone. Nie gniewaj się".

Debby

 

- No cóż, Debby najwyraźniej uznała, że nie jesteście dla siebie stworzeni. Ty sądzisz podobnie. Nie rozumiem, w czym problem?

- Wasi rodzice bardzo się tym przejęli. Martwią się, bo ich ukochana córeczka zniknęła. Są pewni, że ona strasznie przeżywa nasze rozstanie. - W głosie Ryersona zabrzmiała wyraźna nuta sarkazmu.

- Debby miałaby wpaść w depresję? Mało prawdopodobne.

- Też tak myślę. Ale przypuszczam, że im chodzi o coś innego. Nie ukrywali zadowolenia, gdy zaczęliśmy ze sobą chodzić. Są rozczarowani, że statek miłości zatonął.

- Rozumiem. Dlatego skłonili cię, żebyś jej poszukał. Pewnie liczyli na wasze cudowne pojednanie.

- Obawiam się, że tak.

- A istnieje taka szansa? - spytała chłodno.

- Raczej nie. Debby miała rację. Ten nasz romans był jednym wielkim nieporozumieniem.

- Ty nie popełniasz błędów?

- Błędów? Nie - odparł szczerze. - Staram się ich unikać.

Uwierzyła mu bez trudu. Przesunęła wzrokiem po atletycznej sylwetce i znów zaczęła przyglądać się twarzy swego gościa. Po namyśle uznała, że Ryerson jest interesującym mężczyzną. Nie był może szczególnie przystojny, ale męskie, ostre rysy przyciągały uwagę. Ciemne włosy wciąż lśniły od deszczu, a światło podkreślało tylko ich rudawy odcień. Ryerson zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się. Dostrzegła w jego oczach błysk inteligencji.

Rozpięta pod szyją elegancka, biała koszula odsłaniała fragment mocno owłosionej klatki piersiowej. Virginia poruszyła się lekko i zakryła stopy połą szlafroka. Zdawała sobie sprawę, że zaczyna odczuwać jakiś trudny do sprecyzowania niepokój. Jego przyczyną była bez wątpienia obecność Ryersona. Ale dlaczego? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Znów zerknęła na owłosiony tors.

- Zastanawiasz się, co twoja siostra we mnie widziała? - spytał obojętnym tonem. Zarumieniła się po uszy. Była zła, że nie potrafi ukryć swoich reakcji.

- Oczywiście, że nie.

- Właściwie nie mam pojęcia, dlaczego wpadłem jej w oko.

- Przyznam, że nie jesteś w guście Debby - powiedziała oględnie.

- Dzięki Bogu. Szkoda, że obydwoje wcześniej nie doszliśmy do tego wniosku. Chociaż pierwsze randki były bardzo miłe. Tylko tyle mogę powiedzieć na swoją obronę.

- Podejrzewam, że od początku mieliście błogosławieństwo naszych rodziców - stwierdziła żartobliwie. - Tata oczami duszy już cię widział w roli zięcia. W ten sposób firma zostałaby w rodzinie. Oboje z mamą liczyli na wasz ślub.

- Chyba tak - mruknął.

- Czy to moi staruszkowie wysłali cię jej tropem?

- Zgłosiłem się sam na ochotnika. Nie wróciła do domu, więc uznali, że musi być tutaj. Skoro jej nie znalazłem, to trudno. Spełniłem swój rycerski obowiązek i odmawiam dalszych poszukiwań.

- A co z twoim męskim ego?

Jego usta wygięły się w ironicznym uśmiechu.

- Nie martw się. Moje ego jakoś to zniesie. Bywało już gorzej.

Nie miała wątpliwości, że Ryerson to człowiek odporny.

Wprost emanował pewnością siebie. Żeby nią zachwiać, trzeba było czegoś więcej niż rozstania z dziewczyną.

- Skoro już spełniłeś dobry uczynek, to mam nadzieję, że teraz wsiądziesz w samochód i wrócisz do Seattle?

- Tak. - Utkwił wzrok w buzującym ogniu i machinalnie obracał szklankę w wielkich dłoniach. - Ruszam w drogę, jak tylko trochę podeschnę. Dzięki za gościnę, Virginio Elizabeth. To miło, że mnie zaprosiłaś. Doceniam również, że nie krzyczałaś na mnie za to, co zrobiłem twojej siostrze.

- A zrobiłeś jej coś?

W słowach Virginii wyczuł jakiś podtekst i spojrzał na nią z ukosa.

- Nie. Nigdy nie poszliśmy razem do łóżka - wyznał bez ogródek. - To miało się zdarzyć podczas tego weekendu.

- Spotykaliście się dość długo?

- Przez miesiąc. I wymieniliśmy jedynie kilka banalnych pocałunków na dobranoc. Trudno o lepszy dowód, że nie było co liczyć na przypływ namiętności. Wyraźnie nie ciągnęło nas ku sobie.

- Och! Nie o to pytałam - powiedziała zmieszana. - Nie chciałam wtykać nosa w wasze sprawy.

- Nie szkodzi. - Rozbawiło go wyraźnie jej zawstydzenie. - Chcę, żebyś znała całą prawdę. Tak naprawdę niewiele nas łączyło. Przyznaję, że być może to moja wina.

- Twoja wina? - powtórzyła niepewnie. Patrzyła na niego ze zdumieniem.

Ryerson uśmiechnął się od ucha do ucha. Stwierdził, że Virginia Elizabeth dobrze działa na jego męskie ego. Jej spojrzenie wyraźnie świadczyło o tym, że nie wyobrażała sobie, aby mógł mieć w sypialni jakiekolwiek problemy. A więc oceniła go wysoko. Cóż to za miła świadomość.

- Nigdy nie miałem dość siły, żeby zwabić Debby do łóżka - wyjaśnił. - Z każdej randki wracałem wykończony. Huczało mi w głowie od tych rockowych decybeli albo padałem na nos ze zmęczenia po paru godzinach szaleństwa na parkiecie. Nie mam już dwudziestu lat. Po całonocnej zabawie marzę o spaniu. Nie o seksie.

- Mieliście jednak zamiar gdzieś wyjechać?

- Podjęliśmy rozpaczliwą próbę ratowania naszego romansu. Bez żadnych szans na powodzenie. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, chciałem porozmawiać z Debby. Akurat wtedy dostałem ten liścik od niej.

- A więc nie była to szaleńcza przygoda?

- No cóż. Pomyliliśmy się. I na szczęście już jest po wszystkim. - Stara whisky była dobrej marki. Z głośników sączyła się cicho łagodna muzyka, a ogień na kominku przyjemnie ogrzewał i rozleniwiał. Prawdziwy relaks.

Virginia Elizabeth zasługiwała na swoje imiona, stwierdził w myśli Ryerson. Wysoka, piękna i cudownie dojrzała. Ze spokojem i opanowaniem przyjęła jego niespodziewaną wizytę i wyjaśnienia. Była osobą rozsądną i inteligentną. Zupełnie inną niż jej postrzelona sistra. Z Virginią Elizabeth można było naprawdę porozmawiać.

Wyglądała uroczo i bezpretensjonalnie, gdy siedziała wtulona w róg kanapy. Zrobiła na nim wrażenie. Złapał się na tym, że podświadomie zaczynał oceniać jej urodę. Zdecydowanie piękne oczy. Piwne, w oprawie ciemnych rzęs, zdawały się sugerować pewną siebie kobiecość. Zauważył, że malowała się w nich jakaś niepokojąca ostrożność. Delikatne rysy i gładka cera, wdzięcznie zarumieniona od ciepła.

Ciekawe, co kryje się pod tym szlafrokiem. Był pewien, że ma pełne piersi i mocno zaokrąglone biodra. Ta kobieta musi mieć wspaniałe ciało, stwierdził z satysfakcją. Rzeczywiście niczym nie przypominała swojej modnie wychudzonej siostry. Virginia Elizabeth na pewno potrafiła rozgrzać w łóżku każdego mężczyznę.

Zaskoczyło go to, o czym myślał. Poprawił się na sofie. Po raz pierwszy od dawna poczuł gwałtowny przypływ pożądania.

- Cieszę się, że żadne z was nie cierpi z powodu złamanego serca i straconych złudzeń. - Usłyszał głos Virginii. - W przeciwnym razie sytuacja byłaby niezręczna. Zwłaszcza teraz, gdy wykupiłeś firmę naszego ojca. A przy okazji - dlaczego to zrobiłeś?

- Middlebrook Power Systems jest solidnym przedsiębiorstwem z tradycjami. Trzeba tylko wprowadzić parę zmian, żeby postawić je na nogi.

- Masz zamiar się tym zająć?

- Muszę najpierw sporo zainwestować. Zakłady wymagają gruntownej modernizacji. Silniki i systemy zasilania to moja życiowa pasja. Ucząc się w szkole średniej, dorabiałem na stacji obsługi. Po maturze wylądowałem w wojsku. Przez parę lat naprawiałem czołgi i ciężarówki. W końcu zmądrzałem i skończyłem studia. Po jakimś czasie stwierdziłem, że zarządzanie własnym interesem i usługi w energetyce przynoszą duże dochody. Polubiłem pracę w biznesie. Potrafię rozpoznać firmę, która ma przyszłość. Kiedy John Middlebrook wystawił swoją na sprzedaż, kupiłem ją bez wahania.

- A moja siostra złapała ciebie?

- Przypuszczam, że nie był to całkiem jej pomysł. Chyba jednak maczali w tym palce twoi rodzice.

- Wiem. Mogę zrozumieć ich motywację. Ale co z twoją?

- Czasami mam ochotę, aby się ustatkować. I wydaje się, że instytucja małżeństwa może być całkiem przyjemna.

- Jak dla kogo - odparła sucho. - Najlepiej służy mężczyznom.

Spojrzał na nią uważnie.

- Zadziwiasz mnie. Zawsze myślałem, że zdecydowana większość kobiet pragnie wyjść za mąż. Zwłaszcza kiedy już są… hm… w pewnym wieku… - Urwał raptownie i skrzywił się.

- Szczególnie te biedaczki po trzydziestce? - spytała ironicznie. - To chciałeś powiedzieć? Otóż muszę ci coś wyznać. Nie wszystkie stare panny rozpaczliwie szukają kandydata do ręki. - Bezwiednie zadrżała. - Przeżyłam już jedno małżeństwo i uważam, że było ono klęską. Czegoś się już w życiu nauczyłam.

- Ja też byłem kiedyś żonaty - odparł, trochę zaskoczony pasją, z jaką Virginia podjęła dyskusję. - Nic z tego nie wyszło, ale chętnie spróbowałbym jeszcze raz. Życie we dwoje może dać dużo satysfakcji, jeśli tylko obie strony nie oczekują od siebie cudów i naprawdę chcą być ze sobą.

- Aż tak bardzo wierzysz w potęgę miłości? - spytała cicho.

- Nie - zaprzeczył tonem zupełnie pozbawionym emocji. - W ogóle nie wierzę w miłość. To bzdura i wymysł niepoprawnych romantyków. Nie jestem jednym z nich. Ale wierzę w małżeństwo.

- Dlaczego?

Ryerson uznał, że ta rozmowa przybiera całkiem nieoczekiwany kierunek. Może właśnie dlatego zaczynała go wciągać.

- Jak już mówiłem, małżeństwo ma wiele zalet. Przyznaję, że za pierwszym razem było rezultatem pociągu fizycznego i młodzieńczego optymizmu. Niestety, szybko dał o sobie znać brak dojrzałości i sprecyzowanych oczekiwań. Moja żona zaczęła żałować tego, co straciła, wychodząc tak młodo za mąż. Nasz związek rozleciał się szybko. Wierzę, że następnym razem będzie inaczej.

- Czyli jak?

- Teraz już wiem, czego chcę. W moim wieku ceni się wygodne, ustabilizowane życie i uroki domowego ogniska. Kiedy przeniosłem się z Portland do Seattle i kupiłem zakłady twego ojca poczułem, że wreszcie odnalazłem swoje miejsce. Do szczęścia brakuje mi jeszcze udanego, spokojnego związku z kobietą. Chciałbym się ożenić z kimś, na kogo mógłbym liczyć. Kto potrafi przyjąć gości firmy. Kto wypije ze mną wieczornego drinka i pogawędzi o wydarzeniach dnia. Debby zupełnie nie nadawała się do tej roli. Musiałem chyba upaść na głowę.

- Albo znów był to tylko pociąg fizyczny - zauważyła z uśmiechem.

- Potrafię już zapanować nad moim pociągiem fizycznym. - W tej chwili wcale nie był pewien, czy to prawda. Wciąż czuł w lędźwiach szczególnego rodzaju napięcie. Zastanawiał się, czy Virginia zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo rozchylił się u góry jej szlafrok. Głęboki dekolt ujawniał kuszący zarys miękkiego, apetycznego ciała.

- A więc chcesz po prostu małżeństwa dla wygody?

- Masz mi to za złe?

- Cóż, jesteś przynajmniej szczery - odparła z wahaniem. - W pewnym sensie nawet się z tobą zgadzam. Osobiście nie miałabym nic przeciwko sympatycznej i wartościowej przyjaźni z mężczyzną. Na co dzień daję sobie świetnie radę sama, ale czasem byłoby cudownie móc pogadać z bratnią duszą. Nie mam jednak zamiaru wychodzić w tym celu za mąż.

- Preferujesz wolne związki? - spytał ze śmiertelną powagą,

- Mówiłam o przyjaźni z mężczyzną. Nie miewam przygód. I chyba nie chciałabym ich mieć. A jeśli już, to romans oparty na przyjaźni, a nie hormonach.

Nie wierzył własnym uszom.

- Dawno się rozwiodłaś?

- Jestem wdową. Mój mąż zmarł kilka lat temu.

- Kilka lat temu? - spytał ze zdumieniem.

- Pobraliśmy się, gdy skończyłam studia. W dwa lata później zginął w wypadku samochodowym.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin