Hale Deborah - Urodzony zwyciezca.pdf

(779 KB) Pobierz
Hale Deborah - Urodzony zwyciezca
Deborah Hale
Urodzony
zwycięzca
Rozdział 1
Norfolk, Anglia, 1143
Armand Flambard żyje.
Na tę myśl Dominie zadrżała. W oddali, wśród pól, nieopodal lasu,
majaczyły mury opactwa Breckland.
Armand nie zginął? Czy to możliwe? Dominie de Montford zadawała
sobie to pytanie setki razy, odkąd trzy dni wcześniej wyruszyła w tę
ryzykowną, okrężną podróż z Harwood. A może ojciec Clement zwyczajnie
się pomylił? Może mu się przywidziało, że kiedy towarzyszył jej matce w
pielgrzymce do świętej studni w Breckland, dostrzegł w klasztorze
Armanda? Dominie nie mogła sobie pozwolić na tak długą nieobecność w
majątku rodzinnym i pogoń za mrzonką.
A jednak...
Jeśli była to prawda, jeśli rzeczywiście odnalazłaby Armanda Flambarda
tutaj, w Breckland, mogłoby to oznaczać, że zimą jej rodzina i wasale nie
będą skazani na głodówkę. Teraz tylko ona odpowiadała za tych ludzi,
niegdyś jednak odpowiedzialność ta spoczywała na Armandzie. Zanim
jeszcze porzucił ich... i ją również.
Szelest w wysokiej trawie sprawił, że Dominie zapomniała o goryczy
wywołanej tymi myślami i błyskawicznie skryła się w niewielkim
zagajniku leszczyny i brzeziny. Serce waliło jej jak młotem, zaczęła się
obawiać, że braciszkowie w Breckland usłyszą ten łomot podczas modlitw.
Kiedy niewielka pardwa oderwała się od ziemi, Dominie odetchnęła z
ulgą. Po trzech dniach ukradkowej podróży przez wiejskie tereny miała
nerwy napięte do granic możliwości. Do tego była bardzo, ale to bardzo
głodna.
Lekki wietrzyk od strony opactwa przyniósł aromat pieczonego
mięsiwa. Ślinka napłynęła Dominie do ust, zaburczało jej w brzuchu.
Poszperała w sakwie przy pasie i wyciągnęła z niej czerstwą piętkę chleba.
Żując ją powoli, starała się nie myśleć o głodzie, który zapewne czekał zimą
wszystkich w Harwood i Wakeland, jeśli nie zdołają odpędzić Wilka od
swych drzwi.
Eudo St. Maur. Wilk z Fenlands.
Panie, niech Armand tu będzie, błagała w duchu Dominie, choć
wiedziała, że Bóg zapewne nie wysłucha jej rozpaczliwych próśb. Może, jak
oświadczył pewien bezbożny wieśniak, Bóg i jego aniołowie zasnęli. Gdyby
czuwali, z pewnością nie dopuściliby do tego, żeby światem wstrząsały
takie niegodziwości.
Rozległ się dzwon na wieży w kaplicy opactwa, wzywający mnichów
do pracy. Wkrótce brama klasztorna się otworzyła i wyległa z niej
gromadka braciszków zakonnych w ciemnych habitach. Każdy z nich niósł
motykę, łopatę albo jakieś inne narzędzie.
Choć Dominie nadal była głodna jak wilk, schowała resztki chleba do
sakwy. Krok po kroku, powoli, zbliżała się wśród drzew do grupy
mnichów. Uważnie patrzyła na każdego mężczyznę, aż w końcu jej wzrok
zatrzymał się na ostatnim z nich.
Miał on mocną sylwetkę Armanda Flambarda, szedł żwawym krokiem.
Dominie zauważyła, że brak mu tonsury, co oznaczało, że najwyraźniej
jeszcze nie złożył ślubów wieczystych.
Może jednak Bóg przebudził się na moment ze swego snu i wysłuchał jej
błagań.
Mężczyźni bez słowa rozproszyli się po poletkach i zagonach ogrodu,
by tam zabrać się do pracy. Wysoki mnich zmierzał w kierunku Dominie.
Kiedy dotarł na skraj ogrodu, wyciągnął sierpak i zabrał się do przycinania
żywopłotu. Wciąż znajdował się bardzo daleko, pochylał głowę i Dominie
nie miała pojęcia, czy to rzeczywiście Armand.
Do dzieła, na co czekasz, skarciła się w duchu. Nie wolno ci tracić czasu.
A jednak z jakiegoś powodu zwlekała. Zapewne przyczyną była obawa, że
jej ostatnia nadzieja okaże się płonna, jak tyle razy poprzednio.
W końcu Dominie zebrała się na odwagę, wyszła z kryjówki wśród
drzew i ruszyła ku żywopłotowi. Braciszek zakonny nawet nie podniósł
głowy. W końcu stanęła tuż przy nim.
– Armand Flambard? – zapytała skrzekliwym głosem. Nie otwierała ust
od trzech dni, a ostatni raz piła wodę kilka godzin wcześniej.
Teraz mężczyzna gwałtownie uniósł głowę.
– Nie znajdziesz tu nikogo o tym nazwisku, młodzieńcze.
Młodzieńcze? To słowo zdumiało Dominie jeszcze bardziej niż
kłamstwo Armanda. Teraz, kiedy popatrzył na nią i przemówił, nie miała
najmniejszych wątpliwości, że to on.
Naturalnie nieco się zmienił od ich ostatniego spotkania. Miał bardziej
smagłą twarz, zniknęła gdzieś młodzieńcza pulchność, zastąpiona dojrzałą
męskością.
Jego ramiona były szerokie jak zawsze, ciało szczupłe i twarde niczym
skała. Dłonie Armanda wydawały się większe i silniejsze, niż zapamiętała
Dominie, a jednak palce poruszały się z tą samą gracją, z którą niegdyś
wydobywały muzykę z lutni i... głębokie westchnienia z piersi pewnej
młodziutkiej niewiasty.
Dominie odpędziła do siebie te wspomnienia i pomyślała o tym, jak w
tej chwili wygląda. Nic dziwnego, że Armand nazwał ją młodzieńcem.
Ściągnęła frygijską czapkę z głowy, a ciasno spleciony kasztanowy
warkocz opadł jej na ramiona.
– Spójrz na mnie ponownie i zobacz, czy to nie przywoła wspomnień...
bracie – zażądała stanowczym głosem.
Gdy byli młodsi, też czasem nazywała go bratem, jednak wyłącznie w
żartach. Chociaż Armand został wychowany w Wakeland, razem z de
Montfordami, nigdy nie żywiła siostrzanych uczuć wobec młodego
Flambarda. Teraz również nie.
Kiedy ponownie na nią popatrzył, zmusiła się do uśmiechu. Nie mogła
mu przebaczyć tego, co zrobił, ale mieszkańcy Harwood i Wakeland
bardzo go potrzebowali. Postanowiła zrobić wszystko, co w jej mocy, by
wrócił.
– Dominie? – Sierpak wyśliznął się z jego dłoni i upadł na ziemię. – Jak
mnie znalazłaś? Dlaczego się tutaj zjawiłaś?
A zatem ją rozpoznał. Dominie na próżno usiłowała ukryć radość z tego
powodu.
– Nie tak dawno temu ojciec Clement przybył do opactwa z
pielgrzymką. Twierdził stanowczo, że cię rozpoznał, postanowiłam zatem
przekonać się, czy to prawda. Słyszeliśmy pogłoski o twojej śmierci,
Armandzie. – W głosie Dominie mimowolnie zabrzmiała karcąca nuta. –
Powiedziano nam, że zginąłeś podczas bitwy o Lincoln, jak mój ojciec i
Denys.
Tak bardzo go opłakiwała! Przez to czuła się nielojalna wobec ojca i
brata, którzy również ponieśli śmierć w tej straszliwej bitwie.
Przystojną twarz Armanda przeszył grymas, taki sam, jaki zawsze
pojawiał się na jego obliczu, gdy podczas ćwiczebnej walki na miecze ten
urodzony wojownik otrzymywał szczególnie silny markowany cios.
Dominie natychmiast się domyśliła, co oznacza ta mina.
– Nie słyszałeś, że zginęli? – zapytała z niedowierzaniem.
– Słyszałem. – Armand obejrzał się przez ramię na resztę braci. Byli zbyt
daleko, pochłonięci pracą, by zwrócić uwagę na niego i Dominie. – Ja także
zginąłem pod Lincoln. – Pochylił się i podniósł sierpak. – Przynajmniej
częściowo.
Co miał na myśli? Czyżby odniósł jaką poważną ranę, która nie była
widoczna, ale przez którą stracił możliwość walki?
Dominie przeszył dreszcz. Potem przypomniała sobie, że przecież nie
oczekuje, by Armand stanął do samotnej walki z siłami St. Maura.
Potrzebne jej były jego umiejętności taktyczne i przywódcze, chociaż nie
pogardziłaby dodatkową parą rąk do walki.
– Moim zdaniem, wyglądasz całkiem zdrowo. – Przynajmniej jak na jej
potrzeby.
Armand wzruszył ramionami i powrócił do przycinania krzewów.
Może nadeszła pora na wyniszczenie prośby.
– Szukałam cię, gdyż potrzebuje twojej pomocy, Armandzie.
Zesztywniał.
– Proszę, nie nazywaj mnie już tym imieniem. Teraz jestem bratem
Peterem... A właściwie wkrótce nim zostanę.
Z całą pewnością nie, jeśli ona miała cokolwiek do powiedzenia w tej
sprawie!
– Nazywaj się, jak chcesz, tylko mi pomóż. – W jej głosie zabrzmiało
błaganie, ale jednocześnie i rozkaz. – Król robi, co może, ale jest już za
późno, poza tym czyni zbyt mało. Nasze poważne zmartwienie to Eudo St.
Maur. Słyszałeś może, co ten parszywiec wyczynia, odkąd król Stefan
nierozsądnie puścił go wolno?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin