02 Krolowa Cyganow.rtf

(421 KB) Pobierz
Królowa Cyganów

Karol May

 

 

 

Królowa Cyganów

 

Das Waldröschen oder die Verfolgung rund um die Erde II


Kapitan piratów

 

Pewnie nikt z Was, szanowni Czytelnicy, nie zna Jefrouw Mietje? Zresztą, mister Wallot, którą to nazywano zawsze mamcią Dry, także nie.

A to wielka szkoda!

Gdyż Jefrouw Mietje byja najlepszą kobietą w całym Amsterdamie i Holandii, a mamcia Dry najżywszą Amerykanką, jaka kiedykolwiek dotknęła swoimi stopami obcej wyspy.

A stało się to następująco:

Kiedy pani Wallot była jeszcze panną, a więc tęskniła za mężem, gdyż była kobiecinką dłuższą od każdego mężczyzny, a przy tym była taka chuda, że można było sądzić, iż jej ojciec był drzewcem flagi, a matka liną okrętową. Do tego miała oblicze mocno posiane ospą, a ponieważ brakowało jej także oka, to było bardzo mało takich, którzy by dobrowolnie chcieli nazwać j ą swoją pięknością. Prawdziwa Amerykanka nie zna jednak nigdy kłopotu, nawet wtedy nie, kiedy trzeba było znaleźć sobie męża.

Zaprosiła więc pewnego pięknego wieczora kilkoro przyjaciół, a między nimi majstra Wallota, który wprawdzie dużo miał w kieszeni, ale bardzo mało w głowie. Wypito już kilka filiżanek herbaty, niejeden kieliszek whisky i Wallot zmiarkował, że izba zaczęła dookoła niego tańczyć. Rozpoczęto najbardziej ulubioną zabawę towarzyską, która polegała na tym, że każdy miał się swojej towarzyszce po prawicy ładnie oświadczyć. Kiedy więc głucha miss siedziała po prawicy poczciwego Wallota, wszczął z nią bardzo uprzejmą rozmowę:

 Miss, kocham cię.

 Naprawdę? Pragniesz pan może, bym też pana kochała?

 Naturalnie.

 Z jakiego powodu?

 No, do stu piorunów, bo mam zamiar ożenić się z panią.

 Czy aby naprawdę? Potwierdzisz pan to przy świadkach?

 No, przecież pani słyszy.

 A da mi pan to na piśmie?

 Pewnie, jeśli tego zażądają, wszystko mi jedno czy zostanie moją żoną pisemnie czy ustnie.

 Więc proszę pisać co panu podyktuję.

Położyła przed nim papier, atrament, pióro i zaczęła dyktować: „Ja Dawid Jonatan Wallot oświadczam niniejszym, że ożenię się z miss Ellą Wardon, albo też wypłacę jej natychmiast odszkodowanie w sumie pięciu tysięcy dolarów”.

Poczciwy Wallot napisał, miss Wardon schowała papier do kieszeni. Inni uczynili to samo. Kiedy na drugi dzień Wallot leżał jeszcze w łóżku i na próżno usiłował przypomnieć sobie, co wczoraj w stanie upojenia alkoholowego czynił, otwarły się drzwi a w nich zjawiła się miss Ella. Miała na sobie jedwabną, czerwoną suknię i dwa nowe pióra przy kapeluszu.

 Dzień dobry, sir! — pozdrowiła go w drzwiach.

 Dzień dobry, miss — odpowiedział — Ale do diabła, dlaczego przeszkadzasz mi pani, w porannej modlitwie?

Podeszła do niego, wyciągnęła w jego stronę swą dłoń i odparła:

 Bo na dzisiaj zaplanowaliśmy wspólną modlitwę.

 Wspólną? — zapytał.

 Rozumie się. Już zamówiłam świadków.

 Świadków, po co! Chce mnie pani może o coś oskarżyć?

 Ależ skąd. Przecież musimy przygotować wesele.

 Wesele? Jakie wesele? — zapytał zdumiony.

 Moje.

 Bardzo pani nieroztropna. Któż jest tym os… tym szczęśliwcem, chciałem powiedzieć?

 Nie pytaj nawet, kochany. Miłość powinna być wprawdzie czysta i powściągliwa, ale przed weselem można już wyznać, że nie możesz pan żyć bez słodkiego obiektu swoich uczuć.

 Słodkiego obiektu? Niech mnie licho porwie, jeżeli mam pojęcie, bez jakiego to obiektu żyć nie mogę!

Wtedy popatrzyła nań z góry, jęknęła boleśnie i dała się słyszeć cała litania rozpaczy, poczym padła na jego twardą sofę, okryła swe oblicze chustką i jęła wydawać gardłowe tony, które wzbudziły w Wallonie niepokój. Nie wiedział, czy ona płacze, czy też dopadła ją czkawka. Podszedł do niej i zapytał:

 Ja ciebie nie pojmuję?

 Mnie pan nie pojmuje — brzmiała odpowiedź. — Czytaj pan to pismo!

Rozwinął papier i przeczytał jego treść.

 Ależ to był żart! — zawołał przerażony.

 Żart? — zapytała z bolesną godnością. — Pytałam pana przy dwunastu świadkach, czy mówisz pan serio, a pan potwierdził.

 Do diabła! Czy chcesz mnie zmusić do ożenku?

 Tak, albo się ożenisz, albo zapłacisz odszkodowanie.

 Proszę, bądź pani łaskawa się wynieść!

Otworzył drzwi. Rzuciła na niego pełne godności spojrzenie i wyszła.

Po pół godzinie został aresztowany, gdyż w Ameryce takie przyrzeczenia traktuje się bardzo poważnie. Pozostawiono mu do wyboru, zaraz się żenić, albo wypłacić pięć tysięcy dolarów odszkodowania. Kiedy więc przemyślał całą sprawę — ożenił się.

Żyli potem bardzo szczęśliwi i całkiem z siebie zadowoleni, z wyjątkiem jednej sprawy, co do której nie mogli dojść do porozumienia. Mister Wallot utrzymywał bowiem, że cierpi na suchoty, bo go żona złości, a pani Wallot była zdania, że suchoty mąż ma od nadmiernej ilości whisky.

Nie wiadomo, gdzie leżała prawda. Aby podreperować zdrowie pana Wallot przenieśli się na Maderę, było już jednak za późno, chory zmarł. Pani Wallot została samiuteńka i zakupiła w Funchal, stolicy Madery gospodę dla żeglarzy, aby ku czci nieboszczyka podawać whisky tamtejszym marynarzom.

Była gospodynią znaną wszystkim żeglującym, gdyż miała najlepszą whisky i najsilniejszy rum, a na dodatek lubiła porządek. Nie cierpiała zwłoki w zapłacie i umiała tak znakomicie dochodzić swych praw, iż niejeden bosman musiał przyznać zawstydzony, że go mamcia Dry wyrzuciła za drzwi. Mamcia nazywano ją ze względu na opiekuńczy charakter, zaś Dry ze względu na ten chudy wygląd.

Prowadziła swój interes od wczesnego ranka do późnych godzin nocnych. Znała wszystkich marynarzy, sterników i kapitanów, ale z kobietami nigdy nie zawierała bliższej znajomości. Miała tylko jedną przyjaciółkę, przyjaciółkę prawdziwą, dobrą i wierną, a tą była właśnie Jefrouw Mietje.

Któż to Jefrouw Mietje?

Oto właśnie kołysze się na przystani Funchal okręt, który nie ma sobie równych. Galion był jasno pozłocony, pokład pozamiatany czyściutko. Żagle białe jak śnieg — tak wybielone — a tułów tak osmolony, jakby barka właśnie, dopiero co wyszła z fabryki, a na przednim zagięciu i z tyłu na gwieździe można było odczytać napisane wielkimi literami „Jefrouw Mietje”. Ten porządny statek nie był jednak prawdziwą Jefrouw, bo prawdziwa siedziała na górze, na pokładzie i robiła pończochy dla holenderskiej misji, by tam małe, pogańskie dzieci nie potrzebowały biegać boso.

Mietje to prawdziwy obraz holenderskiej czystości i wygody. Poczciwa kobiecinka była dość solidnie zbudowana. Jej dobroduszne oblicze błyszczało z zadowolenia, a wierne, serdeczne spojrzenie oczu zdradzało wyjątkowo pogodne usposobienie. Jak ciężko i twardo przygniatała swą osobą krzesło, tak ciężki i nieugięty był jej charakter. Siedziała, jak dobra czarodziejka okrętu, któremu dała swoje imię.

Jej mężem był Mynheer Dangerlahn, kapitan i właściciel barki. Oboje lubili się i byli do siebie tak przywiązani, że nie mogli się rozłączyć. Dlatego też Mietje znalazła swój dom na okręcie.

Ten pływał ciągle z Niderlandów do Indii Wschodnich i z powrotem, a za każdym razem kiedy zarzucili kotwicę w przystani Funchal, Mietje odwiedzała swoją serdeczną przyjaciółkę, mamcie Dry.

Gdy kotwica barki padła na dno, kapitan zszedł na ląd i jak zwykle udał się do karczmy mamci Dry, by zabawiać się z innymi żeglarzami. Zasiadł w tylnym pokoju, do którego mieli wstęp tylko oficerowie, marynarze zaś musieli przebywać w pierwszej komnacie.

 Tak. — rzekł jeden z obecnych kapitanów — Jest tak jak mówię, Czarny znowu buja.

 Wie pan o tym z całą pewnością? — zapytał inny.

 Z całą pewnością, złowiłem już jednego.

 No to opowiadaj pan!

 Zaraz — rzekł Amerykanin. — To było coś przed pięcioma dniami koło Cap Roca. Mieliśmy silny wiatr północno–wschodni i musieliśmy popracować, by utrzymać się z dala od brzegu. W nocy spostrzegliśmy blask ognia na południowym zachodzie. Wyszliśmy więc z kursu i nad rankiem dotarliśmy do tego miejsca. I jak sądzicie, co zobaczyliśmy?

 Płonący okręt? — zagadnął ktoś z wielką roztropnością.

 Tak. To był Francuz „Avengla”. Wypalił się prawie doszczętnie i nie było już co ratować! Właśnie chcieliśmy się już zabrać, kiedy spostrzegliśmy wielki kosz, a w nim człowieka.

 Żył jeszcze?

 Tak. Zdjęliśmy go i opowiedział nam całą historię. Wieczorem wjechał na nich okręt, smukły, z czarnym ożaglowaniem i wezwał do poddania się. „Avengla” nie chciał tego uczynić. Wtedy, ten czarny statek odkrył swoje armaty i począł strzelać. Po dziesięciu minutach wdarł się na pokład. Wszystko co było żywe zostało zabite. Potem wszystko co miało wartość przeładowano na okręt, a napadnięty statek został podpalony.

 A marynarz, którego odcięliście?

 Jemu udało się dobrze ukryć. Kiedy z gorąca nie mógł już wytrzymać, rzucił kosz w morze i skoczył za nim. Tak też go znaleźliśmy.

 Przekleństwo, kto to może być, ten Czarny.

 Czy to aby „Lion”, kapitan Grandeprise?

 Najprawdopodobniej.

 To musimy mieć się na baczności. Ten „Lion” ma podobno niezrównaną szybkość.

 A ten Grandeprise jest drabem, jakiego na całym świecie nie znajdziesz.

Słowa te wypowiedział Mynheer Dangerlahn.

 Czy jesteś pan przekonany o tym? — zapytał jego sąsiad i spojrzał na Holendra złym wzrokiem.

 Tak — odrzekł spokojnie. — Musi pan wiedzieć kapitanie Landola, że zawsze mówię tylko to w co wierzę i co myślę.

 Jednak nie chciałbym panu życzyć, byś spotkał się z Czarnym!

 Albo jemu, by spotkał się ze mną — odparł Holender z uśmiechem.

 Sądzę, że byłbyś pan zgubiony! — rzekł Landola podenerwowany.

 Dlaczego, senior?

 Pański „Jefrouw Mietje” jest ociężały, nie zdołałbyś pan uciec czarnemu.

 Skąd pan wie, że chcę przed nim uciekać?

 To chyba byłoby dla pana najlepsze wyjście.

 Hm!

Na to powątpiewanie Hiszpan rozpalił się jeszcze bardziej i rzekł: — Macie może armaty na pokładzie?

 Armaty? — zapytał Mynheer zdziwiony — Czy mój „Jefrouw” jest może pancernikiem, że musi wojować armatami? Na pokładzie mamy tęgie rusznice, to musi wystarczyć.

 Duma poprzedza upadek, proszę to zapamiętać.

Po tych słowach Holender wstał, wypił kieliszek i wyszedł. Można było poznać, że w tym towarzystwie nie czuje się najlepiej.

Gdy przechodził koło bufetu, matka Dry pochyliła się w jego stronę i rzekła:

 Czy Jefrouw przyjdzie?

 Tak — odpowiedział. — Zaraz.

Poszedł z powagą, jaką daje mu świadomość posiadania statku. Przy brzegu znalazł swój ą łódkę, wsiadł i rozkazał wiosłować w stronę okrętu. Gdy wszedł na pokład udał się wprost do żony. Na jej pytający wzrok, nie udzielił żadnej odpowiedzi, tylko skinął głową. Tych dwoje ludzi rozumiało się bez słów.

W tyle, za schodkami stał podparty młody, trzydziestoletni mężczyzna. Był to pierwszy sternik na „Jefrouw Mietje”, lubiany i poważany nie tylko przez żeglarzy.

 Mat, czy nie chcesz choć raz zejść na ląd? — zapytał Maynheer.

 Ja? Cóż bym tam miał do roboty? Przecież wraz z odpływem wychodzimy w morze.

 No tak, ale mógłbyś udać się na jakiś czas na ląd.

 Po co?

 Widzicie tam, ten hiszpański statek?

 Tak, czy to „Pendola”?

 Tak. Dobrze byłoby, żebyście się mu dobrze przypatrzyli. Jego kapitan, Henryk Landola, jest jednym z tych, którym nie ufam, a taką kategorię ludzi dobrze czasem poznać. Ten dureń pytał mnie, czy ja mam na okręcie armaty.

Sternik począł słuchać uważnie.

 To tak się sprawy — mają? — zauważył. — I co mu kapitanie odpowiedziałeś?

 Oczywiście powiedziałem, że nie mamy żadnych.

 Bardzo dobrze. Niebezpiecznie jest zaspakajać ciekawość takich podejrzanych ludzi. Gdzie mógłbym go zobaczyć?

 U matki Dry, w tylnej izbie. Możecie razem z Jefrouw wylądować na brzegu.

 Dobrze!

Poszedł do swojej koi, by się przebrać i prędko powrócił na pokład, widział bowiem, że żona kapitana bardzo się spieszy.

 A sternik Helmer, pan też wybiera się na ląd? — spytała spotkawszy go przy łodzi.

 Tak — odrzekł. — Proszę wsiadać, będę wiosłował.

Gdy dobili do brzegu oboje pospieszyli do domu matki Dry.

Jefrouw zaraz wstąpiła do izby, Helmer zaś poszedł na podwórzec, chcąc dokładnie obejrzeć cały budynek. Właśnie chciał wejść tylnymi drzwiami, gdy usłyszał dziwny, gardłowy głos.

 Do diabła! To jest Claussen! — zamruczał sternik — Jak on przybył do Funchal? To musi być jakaś nieczysta sprawa.

Zaczął nasłuchiwać. Dwaj rozmawiający pod wpływem wypitego rumu mówili dość głośno.

 Wiesz gdzie on jest schowany? — pytał ten z gardłowym głosem.

 Całkiem na dole, na dnie okrętu przy rozrzuconych linach! — odrzekł drugi.

 Do stu piorunów, to nie może być przyjemny pobyt. Więc dlatego nikt inny oprócz ciebie nie może tam schodzić?

 Tak, dlatego.

 Co to za jeden?

 Nie wiem.

 Nie pytałeś się go?

 O tak. Ale nie powiedział mi. Musi być jednak bardzo bogaty.

 Po czym tak sądzisz.

 Bo obiecał mi pięć tysięcy duros, jeżeli pozwolę mu uciec; rozumiesz, pięć tysięcy!

 Do wszystkich diabłów, dlaczego nie robisz tego interesu?

 Durna głowo, a jak mogę?

 Dlaczego nie?

 No bo jak go wypuszczę, to zedrą ze mnie pasy i na co mi wtedy pieniądze?

 Uciekaj razem z nim.

 To także nie wchodzi w rachubę.

 Dlaczego nie?

 Potrzeba dwóch, by go w nocy spuścić z pokładu, jeden nie da rady.

 No to ja ci pomogę.

 Tak, wtedy by się udało, ale jeszcze chciałbym wiedzieć co to za jeden i czy mogę mu zaufać.

 A kiedy i skąd znalazł się na statku?

 Zabraliśmy go z jednego zamku, który się nazwał Rodriganda, a leży w pobliżu Barcelony.

 Czy kapitan ma z nim jakiś spór?

 Nie, myślę, że to sprawka starego Gasparina Kortejo, ten pewnie to urządził.

 Któż to jest?

 To szczwany lis, adwokat jeden, który z naszym kapitanem prowadzi wspólne interesy.

 No, jeżeli on mieszkał w zamku, to musi mieć pieniądze. Uwolnimy go.

 Nad tym trzeba się jeszcze dobrze zastanowić.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin