Nurowska Maria - Wiek samotności.pdf

(2365 KB) Pobierz
34851488 UNPDF
Maria Nurowska
WIEK SAMOTNOŚCI
Przystanek po drodze - pomyślała z lekką ironią - tylko... do jakiego życia.
Czym było do tej pory jej życie? Zbędnym luksusem, ciężkim obowiązkiem czy też może
występkiem przeciw boskim i ludzkim prawom... Co czeka ją u końca tej drogi? Wyzwolenie z
kłamstwa czy-brniecie w nie dalej. Wszystko, czego doświadczyła w ciągu ostatnich dni, było jak
mało realny sen. Narodziny dziecka Mani, rozpacz Karoliny, wyjazd z domu. I oto siedzi przy
stoliku w małej dworcowej restauracji gdzieś na granicy dwóch światów, Europy i Azji... Rosja
objawiła się jej jako obszar brudu i nędzy. Ci wszyscy ludzie patrzący spode łba, z ukrytą groźbą w
oczach. Tak to odbierała, nie dając się zwieść tej niby pokorze w twarzach. Nieokiełznany żywioł -
pomyślała, kiedy ci ludzie schodzili z drogi dając miejsce saniom. Siedzi teraz w pustej sali
dworcowej restauracji. Od strony bufetu spieszy kelner, jakiś groteskowy na tle grozy czekającej za
oknem i grozy w niej samej.
- Co jaśnie pani sobie życzył - pyta po rosyjsku. Ewelina prawie nie zna tego języka. Jak ma
więc do niego mówić, po polsku? Przecież nie po francusku...
- Co imiejetie? - bąka wreszcie.
- Jest sałatka z łososia, ale przed taką daleką drogą trzeba zjeść coś gorącego.
Ewelina spogląda na niego zaskoczona. On się uśmiecha.
- Jak u nas pojawia się prawdziwa dama, to znaczy że jedzie tam!
Wskazuje za siebie, Ewelina odwraca się i widzi, że kilkoro oberwanych dzieciaków
przylepia nosy do szyby. Uśmiecha się do nich. Dzieci znikają. Często zastawała twarz Karoliny,
młodszej córki, w oknie swojego pokoju. Tak samo umorusana buzia. Karolina... zawsze były z nią
kłopoty. Ich ochmistrzyni, droga, nieoceniona Katarzyna, wzdychała: powinna urodzić się
chłopcem. Ale w ich rodzinie rodziły się dziewczynki, a kiedy trafił się chłopak, schodził z tego
świata w tragicznych okolicznościach, i to w wieku dziecięcym. Zabijał go koklusz albo
szkarlatyna, albo jakaś zupełnie niegroźna choroba. Na przykład katar. Tak było z jej starszym
bratem Józefem. Przeziębił się, kichnął parę razy i już nie wstał z łóżka. Mężczyźni pojawiali się w
Lechitach z zewnątrz, poza ojcem, ale on też przecież znalazł się w pałacu jako starający się o rękę
matki Eweliny. Pałac... prawie zobaczyła go od strony alei wjazdowej. Łamany spadzisty dach
kryty gontem, białe ramy okien i pobielony ganek układający się w czterokolumnowy klasyczny
portyk. Fronton pałacu był jednocześnie frontonem jej życia, ono toczyło się przecież w cieniu tych
pobielonych kolumn, a także w otoczeniu porozwieszanych na ścianach w hollu obrazów
przodków. To wszystko zobowiązywało. Kiedy przeszło dwadzieścia lat temu wsunęła się do
pokoju matki pełna obaw, a nawet buntu, tamta powiedziała zdecydowanym tonem:
- Ewelino, życie to przede wszystkim obowiązek, szczególnie dla nas, kobiet...
I Ewelina posłuchała. Wyszła za mąż za starszego o dwadzieścia lat kuzyna, do którego nie
czuła nic poza rodzinnym przywiązaniem. Cyprian był bardzo przystojny, wysoki, o wyrazistej
twarzy, w której centralną część stanowiły oczy, ciemne, na wpół przykryte powiekami. Sprawiało
to wrażenie, jakby Cyprian był pogrążony w myślach i nie bardzo wiedział, co się dzieje wokół.
Nie przeszkadzało jej to, było jej nawet na rękę. Lata, które wspólnie przeżyli, nie potrafiły niczego
w niej zmienić, jej serce nie zabiło żywiej na jego widok. Dopiero kiedy spotkała Jana, zrozumiała,
czym jest miłość kobiety do mężczyzny. To było takie dziwne, zupełnie jakby los przysłał go jej w
prezencie. Lechickie konie poszły do lasu, do powstania, i jeden z nich po bitwie, kiedy oddział
został doszczętnie rozbity, po prostu wrócił do domu, przywożąc ze sobą na siodle ciężko rannego
powstańca. Ewelina była wtedy w pokoju na górze, usłyszała jakieś zamieszanie i wyjrzała przez
okno. Zobaczyła konia stojącego przed gankiem, z opuszczoną głową. Przewieszony przez siodło
mężczyzna w burej, chłopskiej sukmanie, wydawał się bez życia. Ta sukmana... Ewelina od razu
wiedziała, kim jest ten człowiek. Zeszła na dół, wydała dyspozycje:
- Jeżeli żyje, zanieście go na samą górę.
Oznaczało to, że należy zanieść rannego do pokoiku na poddaszu, do którego wchodziło się
przez strych. Trzymano tam jakieś rupiecie, zużyte meble. Służący w mig to uprzątnęli,
pozostawiając tylko kanapę, na której położono powstańca. Nie zbliżała się do niego, odczuwając
dziwny lęk. Była pewna, że jest ciężko ranny i niedługo umrze. To Katarzyna zdejmowała z niego
zakrwawione ubranie, Katarzyna obmywała jego rany. Potem Ewelina długo nie mogła sobie tego
darować.
Kelner patrzył wyczekująco.
- Proszę tego łososia... I jeszcze kieliszek wódki...
On uśmiechnął się z aprobatą, odchodząc w stronę bufetu. Po chwili wrócił, stawiając przed
Eweliną talerze.
Wódka była z lodu, szkło pokrył szron. Ewelina położyła na tacy pieniądze.
- Proszę wypić za moje zdrowie... żeby mi się poszczęściło w drodze.
Skłonił się niemal do pasa, odszedł zaraz, bo w drzwiach stanął brodaty chłop w wielkim
baranim kożuchu, w ręku trzymał bat.
- Czego tutaj? - spytał ostro kelner.
- Ja do jaśnie pani, konie gotowe. Kelner wskazał mu drzwi.
- Tam czekać. Jaśnie pani wyjdzie, jak będzie czas.
Chłop wycofał się z tym pokornym wyrazem twarzy, za którym kryło się coś mrocznego,
wywołującego w Ewelinie nieokreślony niepokój. Bała się tych ludzi, nie znała dobrze ich języka,
nie orientowała się, co naprawdę myślą. A może to ta sytuacja tak kazała jej na nich patrzeć?
Sytuacja, której nie potrafiła sprostać. Bo czyż w jej wieku można zmienić życie? Nie było wcale
takie złe. Dopóki nie spotkała Jana, czuła się zadowolona, otoczona zbytkiem, uwielbiana przez
męża i dzieci. Była ozdobą wszystkich balów i zgromadzeń, zabiegano o jej towarzystwo,
chwalono jej urodę i dobre maniery. Tak, to z pewnością było wygodne życie. Gdyby nie ogólna
sytuacja, mogłaby uważać się za kogoś, komu się udało. Ale ta sytuacja... To dlatego jej życie
przeniosło się z wygodnego gościńca na wyboistą drogę. Dokąd ta droga ją zaprowadzi... Lęk przed
własną decyzją był jak dotknięcie lodowatej ręki.
Co dalej? - pomyślała. To wszystko, czym żyła do tej pory, wydawało się na zawsze
stracone. Stanęła jej przed oczami nocna scena z córką.
- Dlaczego nie idziesz się położyć? - spytała ją.
- Bo ty nas opuszczasz! - w głosie Karoliny było tyle tragizmu, że poczuła się wstrząśnięta.
Nie mogła tego okazać, odparła więc oschle:
- Muszę!
Karolina przypadła do niej, histerycznie ją obejmując.
- Nie! Wcale nie! Nigdy go nie kochałaś! Zawsze był stary! Córka podbiegła do nocnego
stolika, na którym stała fotografia Cypriana, i wrzuciła ją do otwartego kufra.
- Skoro wolisz jego, to zabierz ze sobą i tę podobiznę!
- Karolino - rzekła ostro- jesteś zbyt gwałtowna, jak zawsze. Po policzkach córki pociekły
łzy.
- Mamo, ja cię kocham. Ciebie jedną, nie możesz mnie opuścić! Ewelina uczuła silny ucisk
w krtani, przez chwilę miała wrażenie, że się udusi.
- Karolino, nie tylko my się znalazłyśmy w takiej sytuacji. Wiele polskich rodzin teraz
cierpi. Matki potraciły synów... Żony podążają za mężami na zesłanie...
- To niech jadą inne żony! Inne. Ty nie! Przecież nie muszą jechać wszystkie!
Ramiona córki znowu ją objęły, próbowała się uwolnić, ale nie mogła odczepić rąk
Karoliny. Wyglądało to tak, jakby ze sobą walczyły. Chyba w tym momencie otworzyły się drzwi i
wszedł doktor. Obie spojrzały w jego stronę.
- I po wszystkim - powiedział. - Mamy następną kandydatkę na pannę lub wdowę.
Myśl, że oto została babką, przejęła ją lękiem. Czy nie za późno na planowanie nowego
życia. Skończyła już przecież trzydzieści osiem lat, przestawała być młoda. Więc po co ta miłość,
ten ból, ta tęsknota...
Mania leżała spokojnie, miała zmęczoną, bardzo mizerną twarz. Ewelina usiadła obok
córki.
- Szczęśliwa jesteś? - spytała.
- Tak - odrzekła Mania słabym głosem - ale to dziewczynka. Wolałabym, żebyś inną
wiadomość zawiozła tatusiowi.
- W tym pałacu zawsze rodziły się dziewczynki - odparła - więc się nie przejmuj.
- Ale tatuś bardziej by się cieszył z wnuka.
- I tak będzie się cieszył, że wszystko dobrze poszło. To najważniejsze. Mizernie
wyglądasz, może chcesz, żebym jeszcze została parę dni? - spytała z niejasnym uczuciem, że
składa teraz swój los w ręce Mani. Jeżeli córka ją zatrzyma, nie pojedzie.
- Jedź - odrzekła. - On tam czeka. Biedak, jest zupełnie sam.
Ewelina poczuła cień zniecierpliwienia. Mania zawsze bardziej kochała ojca. I z pewnością
była jego córką, tak jak jej córką była Karolina. O ileż od Mani inteligentniejsza, obdarzona
wyobraźnią i polotem. Wstała i, przywołując uśmiech, pochyliła się nad córką.
- Uważaj na siebie i na malutką.
Była przy drzwiach, kiedy dobiegł ją słaby głos Mani. Teraz powie,. żebym została -
przebiegło jej przez myśl, ale wiedziała już, że tym razem córka nie mogłaby jej zatrzymać.
Tamten moment był bezpowrotnie stracony.
- Tak? - odrzekła przystając z ręką na klamce.
- Bardzo ucałuj tatusia.
- Dobrze.
Ewelina wyszła przed dworzec. Sanie czekały, woźnica stał obok, przytupując od czasu do
czasu. Padał śnieg, a ponieważ nie było wiatru, płatki obracały się w powietrzu, kręcąc młynka.
Dopełniało to poczucia nierealności, w jakim Ewelina znajdowała się od czasu opuszczenia
rodziny. Grupa dzieciaków trzymała się z daleka, zanim Ewelina wsiadła do sań, rzuciła w ich
stronę garść monet.
- Żebyście pamiętały o mnie, chociaż do wieczora - powiedziała po francusku.
Nie ruszyły się z miejsca. Woźnica otulił Ewelinie nogi baranicą, zaciął konie. Dopiero
wtedy dzieciarnia rzuciła się wyszukiwać w śniegu monety. Ewelina obserwowała to z przykrością.
Mignęła jej twarz dziewczynki, która przypominała małą Karolinę.
Pożegnały się w gniewie.
Kareta z herbem Lechickich na drzwiach stała załadowana kuframi, na ganku zgromadzili
się wszyscy domownicy, służba, ochmistrzyni, doktor i kuzynki zamieszkałe w pałacu. Przedtem
były niewidoczne, Ewelina zdziwiła się więc, że jest ich aż tyle. Niektórych nawet nie odróżniała i
nie pamiętała, jak mają na imię, nie potrafiłaby powiedzieć, czy pochodzą ze strony ojca, czy
matki. Wszystkie ubrane na czarno, jak i ona zresztą. Bo taka była moda po ostatnich
wydarzeniach, w końcu to jeszcze świeża data. Był rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty piąty...
- Gdzie Karolina? - spytała, nie widząc jej na ganku. - Poszukajcie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin