Golon_Anne_&_Golon_Serge_-_Angelika_02-Droga Do Wersalu.doc

(2006 KB) Pobierz
Anne i Serge Golon

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

Anne i Serge Golon

Droga do Wersalu

 

 

 

 

 

Z francuskiego przełożyła Marzena Stafiej- Wróblewska

 

 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DZIEDZINIEC  CUDÓW

 

 

 

ROZDZIAŁ I

Angelika obserwowała przez szybę twarz mnicha Bechera. Nieczuła na śnieg kapiący z dachu na jej ramiona, stała tu, w nocy, pod gospodą „Zielona Krata".

Mnich siedział przy stole nad cynowym kubkiem, patrząc nieruchomo, i pił piwo.

Angelika widziała go bardzo wyraźnie przez grubą szybę. Wnętrze gospody było nieco zadymione. Zakonnicy i inni duchowni, podstawowa klientela „Zielonej Kraty", przychodzili tu, by się napić, a przede wszystkim pograć w warcaby albo kości.

Angelika, biednie odziana w gruby barchan i lniany beret, mimo chłodu stała uparcie na czatach.

Kiedy drzwi gospody się otworzyły, rzucając na próg snop światła, można było dostrzec jej delikatną, piękną, choć może zbyt bladą twarz, która wskazywała na patryc-juszowskie pochodzenie.

Jeszcze nie tak dawno ta kobieta była jedną z najpiękniejszych ozdób dworu młodego króla Ludwika XIV. Tańczyła w złotych sukniach, obrzucana pełnymi uwielbienia spojrzeniami, które przyciągała jej uroda.

Nazywała się Angelika de Sance de Monteloup. Kiedy miała siedemnaście lat, jej rodzice wydali ją za wielkiego tulskiego pana, hrabiego Joffreya de Peyrac.

Jakąż okropną i niespodziewaną drogą przywiódł ją tu los tego smutnego wieczoru, kiedy obserwowała obiekt swej nienawiści?

Kontemplując posępną twarz mnicha, przeżywała na nowo cierpienia ostatnich miesięcy, potworny koszmar sytuacji, w jakiej się znalazła.

Wspominała swego męża, hrabiego de Peyrac, tego dziwnego i pociągającego człowieka, który z powodu kalectwa nosił przydomek Wielkiego Kulawca z Langwedocji.

Wielki uczony, wielki artysta, wielki umysł wzbudzał sympatię i miłość, i jego młoda żona, z początku płochliwa, zakochała się w nim bez pamięci.

Jednak bajeczne bogactwo hrabiego de Peyrac wzbudzało także zazdrość.

Padł ofiarą spisku, któremu król, obawiając się potężnego wasala, użyczył swego poparcia. Oskarżony o czarnoksięs-two, osadzony w Bastylii, został niesprawiedliwym wyrokiem sądu skazany na spalenie na stosie.

Angelika widziała teraz człowieka, który na placu Greve kazał spalić jej ukochanego!

Widziała, jak płomień igrał ze złotym słońcem w krystalicznym powietrzu zimowego poranka.

Została sama, odtrącona przez wszystkich, skazana na zniknięcie wraz ze swymi dwoma synkami!

Twarzyczki Florimonda i Cantora stanęły jej przed oczami. Zamrugała powiekami. Na moment przestała obserwować mnicha i znużona pochyliła głowę.

Czy Florimond nie płacze w tej chwili? Może ją woła? Mały aniołek! Nie ma już ojca ani matki...

Zostawiła chłopców u swej siostry Hortensji mimo jej protestów. Pani Fallot, żona prokuratora, drżała ze strachu, ukrywając potomstwo czarnoksiężnika. Wygoniła Angelikę, bo się bała. Na szczęście była tam Barbe, służąca o wielkim sercu. Przygarnęła do siebie biedne sieroty...

Angelika długo błąkała się bez celu po zaśnieżonym Paryżu, który nocą padał ofiarą bandytów, stawał się teatrem zasadzek i zbrodni. Przypadek przywiódł ją pod gospodę „Zielona Karta", gdzie mnich Becher o błędnym wzroku przy kielichu chciał zapomnieć o stosie, który sam podpalił.

Angelika poderwała się nagle. Nie, jeszcze nie jest całkowicie pokonana. Zostało jej do wypełnienia jedno zadanie; mnich Becher musi umrzeć!

Nawet nie zadrżała. Ona jedna wiedziała, dlaczego tak musi się stać. Był dla niej uosobieniem tego wszystkiego, z czym Joffrey de Peyrac walczył przez całe swoje życie: głupoty ludzkiej, nietolerancji — tej pozostałości średniowiecznej sofistyki, przed którą na próżno starał się bronić nowe dziedziny wiedzy. I oto zatriumfował ten ograniczony umysł, tkwiący w zawiłej i starodawnej dialektyce. A Joffrey de Peyrac zginął.

Jednak przed śmiercią, na dziedzińcu Notre-Dame, krzyknął do Conana Bechera:

- Spotkamy się za miesiąc przed boskim trybunałem!

Miesiąc właśnie dobiegał końca...

—   Na próżno, dziewczyno, czekasz dzisiaj na klientów. Nie masz pięciofrankówki, żeby zapłacić swoją część?

Angelika odwróciła się, ale nie ujrzała nikogo. Wtem w blasku księżyca przemykającego między dwiema chmurami, ukazała się pod jej nogami krępa postać karła. Karzeł podniósł dwa dziwnie skrzyżowane palce. Młoda kobieta przypomniała sobie gest, który pewnego dnia pokazał jej Maur Kouassi-Ba, mówiąc: „Skrzyżujesz tak palce i moi przyjaciele powiedzą: «Dobrze, należysz do nas»". Machinalnie zarysowała znak Kouassi-Ba. Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz karła.

—   Spodziewałem się tego! Ale cię nie oddam. Należysz do Rodogona-Cygana, do wiarusa Jana bez Zębów, Mat-hurina Niebieskiego czy do Kruka?

Nie reagując, Angelika wciąż obserwowała mnicha. Jednym skokiem karzeł znalazł się na parapecie. Światło z gospody oświetliło jego wielką twarz, otoczoną zatłuszczonym pilśniowym kapeluszem. Miał krągłe, pulchne dłonie i maleńkie stopki w płóciennych bucikach, takich jakie noszą dzieci.

—   Którego klienta nie spuszczasz z oka?

—   Tego w rogu.

—   Myślisz, że ten stary worek kości, w dodatku zezowaty, dobrze zapłaci za twój trud?

Angelika głęboko westchnęła.

—   Muszę zabić tego człowieka — powiedziała. Karzeł objął ją zgrabnie ręką.

—   Nawet nie masz noża. Jak to zrobisz? Po raz pierwszy młoda kobieta przyjrzała się uważnie

dziwnemu znajomemu, który wychynął z bruku jak szczur, jak jeden z tych podłych, nocnych zwierzaków, od których roił się Paryż po zapadnięciu zmroku.

—   Chodź ze mną, markizo — powiedział nagle karzeł, zeskakując na ziemię. — Pójdziemy na cmentarz Świętych Niewiniątek. Tam porozmawiasz z moimi kumplami o zabiciu tego klechy.

Poszła za nim bez najmniejszego wahania. Karzeł szedł przed nią, podrygując.

—   Nazywam się Barcarole — podjął po chwili. — Wdzięczne imię, zupełnie tak jak ja sam. Hu! Hu!

Pohukiwał radośnie, zrobił piruet, a na koniec rzucił w okno jakiegoś domu kulę ulepioną ze śniegu i błota.

—   Zjeżdżajmy, moja droga, bo inaczej zacni mieszczanie, którym przeszkadzamy spać, wyleją nam na głowę zawartość swych nocników.

Tylko skończył, gdy strzeliła okiennica i Angelika ledwie zdążyła uskoczyć w bok, by uniknąć zapowiedzianego prysznica.

Karzeł tymczasem zniknął. Angelika szła dalej. Nogi zapadały w błoto, ubranie przemokło, ale nie czuła zimna.

Cichy gwizd zwrócił jej uwagę na otwór ściekowy, z którego wychynął Barcarole.

—   Niech mi pani wybaczy, że ją opuściłem, markizo. Musiałem wyleczyć mojego przyjaciela, Drewnianego Zadka.

Za karłem jakaś druga krępa postać wyłaniała się ze ścieku. Był to kaleka bez nogi, człowiek-pień, postawiony na wielkim kawałku drewna. W guzowatych dłoniach trzymał drewniane kule, za pomocą których posuwał się po chodniku.

Monstrum badawczo spojrzało na Angelikę. Miało zwierzęcą twarz, usianą pryszczami, i rzadkie włosy, przyczesane starannie na lśniącej czaszce. Jego jedynym odzieniem był kasak z niebieskiego materiału, z butonierkami i złotymi

wyłogami; musiał kiedyś należeć do oficera. Ustrojony w nieskazitelny żabot, przedstawiał niezwykłą postać. Po przyjrzeniu się Angelice poskrobał się w szyję i splunął na dziewczynę. Spojrzała na niego ze zdziwieniem i wytarła się garścią śniegu.

—   No i dobra — powiedział usatysfakcjonowany kaleka. — Przynajmniej wie, z kim mówi.

—   Mówi? Hm! Dziwny to rodzaj mowy! — wykrzyknął Barcarole i wybuchnął wyjącym śmiechem: — Hu, hu, ale jestem dowcipny!

—   Podaj mi kapelusz! — polecił Drewniany Zadek. Nałożył ozdobiony piórkiem pilśniak i chwytając za kule

ruszył przed siebie.

—   Czego ona chce? — podjął po chwili.

—   Żeby jej pomóc zabić pewnego klechę.

—   To nie jest niemożliwe. Czyja ona jest?

—   Nie wiem...

W miarę jak mijali kolejne ulice, dołączały do nich coraz to inne postacie. Najpierw słychać było gwizdy, dochodzące z ciemnych kątów, kanałów czy głębi podwórek. Potem pojawiali się żebracy z długimi brodami, bosymi stopami, w długich obszernych płaszczach; staruszki, będące jedynie kupą szmat obwiązanych sznurkami i dużymi różańcami; ślepcy i kulawi, który brali kule na ramię, by szybciej iść; garbaci, który nie mieli czasu usunąć swych garbów. W tłumie prawdziwi żebracy i kaleki mieszali się z fałszywymi nędzarzami.

Angelika z trudem rozumiała ich język, upstrzony dziwnymi słowami. W pewnym momencie dołączyło do nich kilku zawadiaków. Początkowo sądziła, że to wojskowi, może nawet straż miejska, ale szybko się zorientowała, że byli to raczej przebrani bandyci.

Dopiero w tej chwili, przywitana wilczym wzrokiem nowo przybyłych, zawahała się. Obejrzała się i zobaczyła, że te szkaradne postacie otaczają ją dosłownie zewsząd.

—   Boisz się, moja piękna? — spytał jeden z nich, obejmując ją w talii.

Odtrąciła zuchwałą rękę, mówiąc: „Nie!". Ponieważ męż-czyna nalegał, spoliczkowała go.

Zrobiło się zamieszanie, Angelika zastanawiała się, co też jej się przydarzy. Ale się nie bała. Nienawiść i bunt, którymi była przepełniona, sprawiły, że nie mogła opanować straszliwej chęci gryzienia, drapania, zabijania wzrokiem. Zepchnięta na dno przepaści, znalazła się oto na równi z tymi potworami.

Porządek zaprowadził Drewniany Zadek. Człowiek-pień miał karczemny głos, wzbudzał strach i umiał podporządkować sobie poddanych.

Jego ostre słowa uciszyły kłótnię. Patrząc na łotra, który ją spowodował, Angelika zauważyła, że jego twarz poznaczona była śladami krwi i że zasłaniał oczy ręką. Ale inni się śmiali.

—   No, no. Dobrze cię załatwiła, dziwka!

Angelika usłyszała swój prowokujący śmiech, który zdziwił ją samą. Więc to tak łatwo zejść na dno piekieł? Jeśli chodzi o strach... A właściwie, co to jest strach? To uczucie, które nie istnieje. Dobre dla tych dzielnych paryźan, którzy drżeli, słysząc przechodzących pod ich oknami nędzarzy udających się na cmentarz Świętych Niewiniątek, by ujrzeć księcia, Wielkiego Coesre'a.

—   Czyja ona jest? — spytał ktoś.

—   Nasza! — zaryczał Drewniany Zadek. — I trzeba to sobie raz powiedzieć!

Przepuszczono go do przodu. Żaden z nędzarzy, nawet zdrów, nie próbował wyprzedzić kaleki. Na wznoszącej się uliczce dwaj fałszywi żołnierze, których nazywano „wiarusami", rzucili się, by podnieść cebrzyk kulawego i zanieść go dalej.

Smród w tej dzielnicy stawał się coraz większy, wręcz nie do zniesienia: mięso, sery i warzywa gniły w ulicznych ściekach, a nad tym wszystkim unosił się zapach stęchlizny. Była to dzielnica Hal, w której znajdowało się okropne miejsce: cmentarz Świętych Niewiniątek.

Angelika nigdy tu nie była, chociaż cmentarz należał do najbardziej popularnych miejsc spotkań w Paryżu. Przychodziły tu nawet wielkie damy, które robiły zakupy w sklepikach znajdujących się w pobliżu cmentarzyska.

Taki swojski obrazek powtarzał się każdego dnia: eleganccy panowie i ich metresy przechadzali się między arkadami, od niechcenia trącając laską czaszki lub kości zmarłych i mijając po drodze pogrzebowe procesje wyśpiewujące psalmy.

Nocą to uprzywilejowane miejsce, gdzie zgodnie z tradycją nie można było nikogo aresztować, służyło za schronienie oszustom i opryszkom, libertyni zaś wybierali tu sobie towarzyszki uciech.

Ponieważ przechodzili obok ogrodzenia, którego podmurówka w niejednym miejscu zniszczona pozwalała zajrzeć do środka, „obwoływacz" śmierci, ubrany w czarną kurtkę z wyhaftowanymi trupimi czaszkami, skrzyżowanymi piszczelami i srebrnymi łzami, wyszedł głównym wejściem i powiedział obojętnym głosem:

—   Zawiadamiam państwa, że jest jeden zmarły na ulicy Żelaznej oraz że są poszukiwani biedni na jutro do orszaku. Każdy dostanie 10 sou i jedną tunikę lub czarny płaszcz.

—   Pójdziemy, pójdziemy! — krzyknęły bezzębne staruszki.

Mało brakowało, a byłyby się rozłożyły przed domem na Żelaznej, ale Drewniany Zadek, przeklinając obficie, zary-czał jeszcze raz:

—   Cholera jasna! Czy długo jeszcze będziemy zajmować się naszą pracą i nieistotnymi sprawami, podczas gdy Wielki Coesre na nas czeka? Kto mi tu nasłał podobne staruchy? Słowo daję, giną obyczaje...!

Zmieszane babcie spuściły głowy.

Następnie jedni przez dziurę w ogrodzeniu, drudzy innym sposobem wślizgnęli się na cmentarz.

„Obwoływacz" śmierci oddalił się, pobrzękując dzwonkiem. Na skrzyżowaniu zatrzymał się i podniósłszy głowę do księżyca, posępnie zaśpiewał psalm:

Zbudźcie się ludzie, Módlcie się za zmarłych...

Angelika z szeroko otwartymi oczami mijała ogromne przestrzenie usłane trupami. Tu i ówdzie widać było otwarte zbiorowe groby, do połowy wypełnione ciałami, zawiniętymi

13.

w całuny, czekające na nowy kontyngent zmarłych, by można je było zamknąć.

Kilka stel — kilka płyt ustawionych bezpośrednio na ziemi — oznaczało groby rodzin bardziej zamożnych. Jednak od wieków cmentarz ten przeznaczony był przede wszystkim dla biednych ludzi. Bogatych chowano na cmentarzu Saint-Paul.

Księżyc, który zdecydował się w końcu zapanować nad bezchmurnym niebem, oświetlał teraz cienką warstwę śniegu, pokrywającą dach kościoła i otaczające go budynki.

Wysoki, metalowy krzyż Buteaux, wzniesiony obok ambony, błyszczał na środku cmentarza.

Mróz łagodził mdły zapach. Nikt zresztą nie zwracał na to uwagi i sama Angelika obojętnie wdychała powietrze przesycone gnilnymi wyziewami.

Wzrok jej przyciągały namioty — i to do tego stopnia, iż wydawało jej się, że padła ofiarą jakiegoś koszmaru — cztery galeryjki, które tworzyły jakby ogrodzenie cmentarza.

Te średniowieczne zabudowania miały w swych podstawach wirydarz o ostrołukowym sklepieniu, w którym z nastaniem dnia kupcy rozkładali swe stragany.

Nad wirydarzem znajdowały się pokryte dachówką mansardy, osadzone od strony cmentarza na drewnianych słupach, na skutek czego pozostało miejsce na ażury między dachem a sklepieniem. Cały ten obszar pokryty był szczątkami zmarłych. Nagromadziło się tutaj tysiące czaszek i szczątków. Spichlerze śmierci wystawiały na widok żyjących i dla ich medytacji niezliczone stosy czaszek, które prądy powietrza osuszały, a czas przekształcał w popiół. Ale nieustannie zastępował je nowy pokarm, wyłaniający się z cmentarnej ziemi.

Nieomal wszędzie wokół grobów widać było stosy szkieletów, zebranych w wiązkę, lub smętne białe kule czaszek starannie ułożone w kupkę przez grabarza; nazajutrz miały być zgromadzone w spichlerzu, nad wirydarzem.

— Co to... co to jest? — wymamrotała Angelika, którą taka wizja przerażała. Bała się, że oszalała.

Karzeł Barcarole, pochylony nad grobem, patrzył na nią z zaciekawieniem.

—   Trupiarnia! — odpowiedział. — Trupiarnia na Niewiniątkach. Najpiękniejsze cmentarzysko w Paryżu!

Po chwili dodał:

—   Skąd jesteś? Nigdy tego nie widziałaś? Angelika usiadła koło niego. Od chwili, kiedy wymierzyła policzek staremu wojakowi,

zostawiono ją w spokoju i nie zaczepiano więcej.

A ciekawskich czy sprośnie spoglądających w jej stronę natychmiast jakiś głos przywoływał do porządku:

—   Drewniany Zadek powiedział: „Ona należy do nas, spokojnie, chłopaki!"

Angelika nie spostrzegła, że przestrzeń dookoła niej, jeszcze przed chwilą prawie pusta, wypełniała się powoli niebezpiecznym tłumem w łachmanach.

Widok zbiorowych grobów przyciągał jej uwagę. Nie wiedziała, że to makabryczne zamiłowanie do gromadzenia szkieletów w stosy było charakterystyczne dla Paryża. Wszystkie większe kościoły stolicy chciały konkurować z cmentarzem Niewiniątek. Angelika uważała to za coś okropnego, karzeł Barcarole natomiast za coś wspaniałego. Mruczał:

...Śmierć cię w końcu pokonała. Ileż trudu, byś umarł, miała! I nie wiesz, dokąd się udajesz!

Angelika wolno zwróciła się ku niemu:

—   Jesteś poetą?

—   To nie ja tak mówię, lecz Zabłocony Poeta.

—   Znasz go?

—   Czy go znam? To poeta z Pont-Neuf.

—   A, tego też chcę zabić! Karzeł podskoczył niczym ropucha.

—   Co? Bez żartów. To mój kumpel! Rozejrzał się wokół i biorąc innych na świadków, dotknął

palcem skroni.

—   Nasza siostrzyczka jest szalona. Wszystkich chce zabijać!

Wtem rozległy się krzyki i tłum rozbiegł się przed dziwnym orszakiem.

Na czele maszerowało boso po błotnistym śniegu wysokie i chude indywiduum. Gęsta, biała czupryna opadała mu na ramiona, ale twarz nie nosiła najmniejszego śladu zarostu. Można by rzec, iż to stara kobieta, i być może tak właśnie było, mimo że indywiduum miało na sobie pludry i obszarpany kasak. Z wystającymi policzkami i posępnym spojrzeniem koloru morskiej trawy, rzucanym z głębi zapadniętych oczodołów, było tak samo pozbawione płci jak szkielet i pasowało do tej ponurej scenerii. Trzymało długą pikę, na której końcu wisiało ciało zdechłego psa.

Obok niego mały, otyły człowiek bez zarostu wymachiwał szczotką.

Po tych dwóch dziwnych przywódcach pojawił się grajek na lirze kręcący bezustannie korbą. Oryginalność tego muzyka polegała na przyozdobieniu głowy przeogromnym słomkowym kapeluszem, który przykrywał go niemal do ramion. Towarzyszyło mu dziecko, które po dwa razy uderzało w miedziany rondel.

—   Chcesz wiedzieć, jak się nazywają ci trzej sławni dżentelmeni? — spytał karzeł.

I dodał, mrugając okiem:

—   Znasz znak, ale widzę, że nie jesteś od nas. Ci na przodzie to Wielki Eunuch i Mały Eunuch. Od lat Wielki Eunuch ma już umrzeć, ale ciągle nie umiera. Mały Eunuch jest strażnikiem kobiet Wielkiego Coesre'a. Nosi insygnia króla Pięciofrankówek.

—   Miotłę?

—   Cicho! Nie kpij. Ta miotła zna się na sprzątaniu. Za nimi idzie Thibault Grajek i jego paź Linot. A potem „damy" króla Pięciofrankówek.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin