15 - Szkarłatna Róża - Farrell Marjorie.doc

(1578 KB) Pobierz
Farrell Marjorie

Farrell Marjorie

 

Szkarłatna Róża

 

PROLOG

— Val... Val, już pora jechać!

Z zadumy wyrwał chłopca znajomy głos. Stał w ogrodzie swej matki na wprost jej ukochanego różanego krzewu, zaciskając powieki. Jeśli nie otworzy oczu, jeśli skupi się całą duszą na swym życzeniu, matka znów się przed nim pojawi z sekatorem w ręku: będzie ścinać szkarłatne kwiaty i układać je w koszyku. Potem odwróci się z uśmiechem do syna, a on chwyci ją za rękę i przekona się, że wydarzenia ostatniego miesiąca były tylko koszmarnym snem.

Gdy jednak otworzył oczy, matki nie było. A przecież tak bardzo tęsknił, tak żarliwie się modlił! I tak strasznie płakał co noc w swoim łóżeczku. Nic jednak nie mogło przywrócić mamy do życia. Róże kołysały główkami na wietrze: czekały na nią tak samo jak on.

— Val! Dyliżans nam ucieknie!

Chłopiec wyciągnął rękę i zerwał na wpół rozwiniętą różę. Wyjął chusteczkę i starannie owinąwszy kwiat, włożył go do kieszeni swej kurtki. Gdy będzie już u cioci i wuja, zasuszy kwiat w jednej ze swych książek. Prócz tej róży po matce nie zostało mu nic.

Nancy nie zgodziłaby się z nim pod tym względem. Ta ich „służąca do wszystkiego” mogłaby powiedzieć Valowi, że odziedziczył po matce znacznie więcej, niż sądził: szaroniebieskie oczy, ciemnobrązowe włosy, silę charakteru i gorące serce. Prawdę mówiąc, gdy chłopczyk wyłonił się zza węgła domku i podszedł do czekającej nań Nancy, omal się znowu nie rozpłakała na myśl, że musi pożegnać się ze wszystkim, co zostało po ukochanej pani. Opanowała się jednak ze względu na Vala.

Ledwie dotarli do oberży „Pod Głową Króla”, rozległ się glos trąbki pocztowej. Potem wszystko poszło piorunem: zajechał dyliżans, wokół którego, wsiadając i wysiadając, kłębił się tłumek pasażerów; woźnica pochwycił kuferek Vala — ani Nancy, ani chłopcu nie starczyło czasu na nic prócz rozpaczliwego uścisku - potem Val wsiadł do dyliżansu i spojrzał na Nancy raz jeszcze oczyma, w których lśniły łzy.

- Szybko przywykniesz do nowego domu! Ciocia Martha będzie dla ciebie jak mama. I nauczysz się uczciwego rzemiosła!

— Będzie mi ciebie brak! — Dolna warga dziecka drżała.

- I mnie będzie ciebie brak, mój dzielny chłopaczku! Nie zapomnij o swojej Nancy!

Dyliżans ruszył.

- Nie zapomnę o tobie, Nancy! - zawołał Val. - Nie zapomnę cię nigdy!

Podróż do Westbourne trwała tylko jeden dzień. Chłopiec wysiadł, podano mu jego bagaż i zanim się obejrzał, dyliżans już odjechał.

Val czekał przez godzinę: mała samotna figurka w ciemnym ubranku, sprawionym na pogrzeb matki. Miał przy sobie pieniądze, całkiem pokaźną - jego zdaniem sumę, schowaną w starej sakiewce na dnie kuferka. Były jednak przeznaczone dla ciotki i jej męża, którzy zgodzili się wziąć go do siebie. Miejscowy adwokat wyjaśnił tę sprawę Valowi i teraz chłopiec nie śmiał wyciągnąć z sakiewki nawet paru groszy, by kupić sobie coś do jedzenia. W końcu przeziąbi, więc zebrawszy się na odwagę, przeszedł na drugą stronę ulicy i zajrzał do gospody.

Oberżysta przyjrzał mu się zza kontuaru i oznajmił z rubasznym humorem:

- Wynoś się! Nie obsługujemy krasnoludków!

- Bardzo przepraszam, ale szukam domu państwa Burto- nów. Pana George”a Burtona, kowala. Myślałem, że wyjdą mi na spotkanie.

- George Burton, co? A tyś co za jeden?

— Nazywam się Valentine Aston. Jestem siostrzeńcem pani Burton.

Oberżysta uniósł brwi.

— Valentine, coś takiego! - mruknął ironicznie. — No więc posłuchaj, paniczu Valentine: George Burton nie ma zwyczaju wychodzić nikomu na spotkanie. Sam musisz się

niego pofatygować. Chodź, pokażę ci drogę - dodał. Zrobiło mu się jakoś głupio, że kpił z tego dziecka. Otaczała

nieuchwytna aura smutku. Nic dziwnego, jeśli chłopak idzie do Burtonów! - Patrz: tu wynajmują konie, a tam zaraz jest kuźnia Burtona. A ich dom tuż za nią.

Chłopiec cichutko wyszeptał „dziękuję panu”, podniósł swój kuferek i ruszył we wskazanym kierunku. Nie musiał iść daleko i bez większego trudu znalazł dom wujostwa.

Budynek nie był duży i nie tak ładny jak domek jego mamy. Będzie to jednak jego nowy cłom. A kowalstwo - jak przypuszczał - stanie się jego przyszłym zawodem. Malec wyprostował się i zastukał do drzwi, najpierw ostrożnie, potem mocniej.

Otworzyła mu kobieta starsza od jego matki. Podobieństwo było bardzo wyraźne. Tylko że mama Vala wyglądała jak nowiutka, skrząca się barwami akwarela, a ta kobieta jak taki sam obraz namalowany wiele lat temu i całkiem wyblakły.

— Szukam pani Marthy Burton. Jestem jej siostrzeńcem. Twarz kobiety rozjaśniła się uśmiechem; zaprosiła chłopca do wnętrza.

— A więc sam do nas trafiłeś! George powiedział, że jesteś już wystarczająco duży! Chciałam wyjść po ciebie — zwierzyła się — ale George na to: „Jak może bez opieki jeździć dyliżansem, to i nasz dom znajdzie!” On sam miał za dużo roboty, żeby po ciebie wyjść.

Chłopiec odniósł wrażenie, że ustami ciotki przemawiają jakby dwie osoby: ona i jej mąż. Szczerze się jednak uradowała przyjazdem siostrzeńca; chłopiec poczuł ulgę, że do- tarł wreszcie na miejsce, a podobieństwo ciotki do mamy podniosło go na duchu.

— Valentine! Valentine Aston! Skąd wytrzasnąłeś takie cudackie imię, smarkaczu? - George Burton nie był wysoki, ale i tak wzbudził w dziecku strach czerwoną twarzą, wielkimi łapskami i grzmiącym głosem.

- Nie wiem, proszę pana. Tak się po prostu nazywam — odparł chłopiec.

— To imię jego ojca. Jedno z jego imion, George — starała się załagodzić sprawę ciotka.

- Jakiego tam ojca?! To przecież bękart! Nie ma żadnego ojca!

Chłopiec zbladł. Słyszał już oczywiście słowo „bękart” i wiedział, co znaczy. Było symbolem hańby i powodem ustawicznych szyderstw z Samuela, brata znanego Valowi farmera. Chłopczyk spytał matkę o znaczenie tego słowa, gdy farmer w przystępie złości wyzywał brata od „dziedzicowych bękartów”. Wtedy mamusia usiadła obok Vala i spokojnie wyjaśniła mu, że ludzie mają przeważnie mamę i tatę, którzy wzięli ze sobą ślub przed ich urodzeniem, jednak nie zawsze rodzice są małżeństwem.

— Ale to, co uczynili rodzice, jakie popełnili błędy, nie jest winą dziecka i w niczym go nie obciąża.

- Jego ojcem jest hrabia Faringdon, George - tłumaczyła ciotka Martha. - Charles Richard Valentine Faringdon. Uwiódł moją siostrę, kiedy pojechała w odwiedziny do brata naszej matki. Z czego by Sarah żyła przez te wszystkie lata? Z czego by utrzymywała dom? Hrabia wyznaczył jej pensję. Po co by to robił, gdyby nie był ojcem chłopca?

Burtonowie całkiem zapomnieli o obecności Vala. A więc miał ojca? Dotąd sądził, że matka jest wdową po żołnierzu, że jego oj ciec był bohaterem i zginął w służbie oj czyzny. Ojciec nigdy się z matką nie ożenił? On sam był jedną z tych godnych wzgardy istot, o których wszyscy plotkują i z których szydzą?

- Ja tam nie dałbym złamanego grosza za to, kto spłodził tego smarkacza — warknął kowal. — A ty się lepiej nie pusz, nędzny bękarcie - dodał, odwracając się do Vala. - Masz

szczęście, że zgodziłem się na prośbę ciotki wziąć cię pod swój dach. A jeszcze większe masz szczęście, że nauczysz się u mnie porządnego fachu. A teraz wynocha na górę! Jutro rano masz być w kuźni skoro świt.

Val marzył o własnej izdebce w nowym domu. Tęsknił za miejscem, gdzie będzie mógł poukładać swoje ubrania, swoje książki i ołowiane żołnierzyki, które dostał w ubiegłym roku na Gwiazdkę. Jeden z nich stał się dla chłopca wizerunkiem zmarłego ojca. Val bawił się nim nieustannie: żołnierz staczał niezliczone potyczki, narażał życie w niejednej bitwie.

Kiedy dotarł do izdebki na poddaszu, wyjął z kuferka książki i ułożył je na chwiejnym stoliku przy łóżku. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wydobył z niej różę; umieścił ją między kartami oprawnej w skórę biblii, którą otrzymał od matki. Potem wyjął ulubionego żołnierzyka. Schwycił go za głowę i szarpał tak długo, aż ją oderwał. W końcu rozebrał się, ułożył starannie ubranie na krześle, jak nauczyła go Nancy, i wgramolił się do łóżka, ściskając w ręku bezgłowego żołnierzyka. Leżał przez kilka godzin bezsennie, nie uroniwszy ani jednej łzy. Wreszcie usnął. Kiedy zaś po raz pierwszy wszedł z Georgem Burtonem do kuźni, wrzucił do ognia oba kawałki zabawki.

Między życiem w matczynym domku a terminowaniem George”a Burtona była taka różnica jak między niebem a piekłem. Przez pierwsze dwa tygodnie Val co noc zasypiał spłakany. O Burtonie dało się powiedzieć tylko tyle dobrego, że był istotnie mistrzem w swoim fachu. Ze swym uczniem obchodził się jednak niemiłosiernie i chłopiec musiał harować do upadłego.

Raz ciotka ujęła się za nim, lękliwie pytając męża, czy nie sądzi, że taka praca jest dla dziecka trochę za ciężka. Burton odpowiedział jej uderzeniem pięści warknął:

- Nie wtykaj nosa, suko, w nie swoje sprawy! Nie będę się cackał z tym bękartem tylko dlatego, że jest hrabskim przypłodkiem!

Pod koniec pierwszego tygodnia wszyscy w Westbourne wiedzieli już, że George Burton z chrześcijańskiego miłosierdzia wziął pod swój dach nieślubne dziecko szwagierki. A nim minął drugi tydzień, wszystkie dzieciaki z satysfakcją wrzeszczały na widok Vala:

— Bękart! Bękart!

Przez pierwszych sześć miesięcy Val umierał z rozpaczy. Matka nie żyła. Jej siostra wprawdzie darzyła go sympatią, ale tyranizowana i maltretowana przez męża bala się okazywać chłopcu przywiązanie. Miejscowe dzieciaki szykanowały Vala tylko dlatego, że był bękartem i miał „cudackie imię”. Poza tym chłopiec pracował ponad siły. Jeden dzień zlewał się z drugim: Val wstawał wcześnie rano, harował w kuźni, a po powrocie padał na łóżko i natychmiast zasypiał.

Był jednak młody i zdrowy, więc powoli zaczął się przystosowywać do nowego życia. Niekiedy nawet terminowanie sprawiało mu radość, zwłaszcza wówczas gdy obserwował, jak George wykonuje jakiś skomplikowany obstalunek, na przykład ozdobną kratę do kościoła. Nienawidził George”a, ale podziwiał jego talent i siłę.

Starał się nie myśleć o matce i swoim dawnym życiu. Po pewnym czasie zrodził się w nim gniew. Chyba rzeczywiście jego ojcem był ten tam hrabia: skąd by inaczej matka wzięła pieniądze na ich domek? Val zawsze sądził, że utrzymują się z renty po ojcu, ale ileż mogła wynosić renta po zwykłym piechurze? Jeśli zaś matka nigdy nie miała męża, a mimo to urodziła syna, no to była... Val nie mógł wymówić tego słowa. Za to od innych dzieci słyszał je bardzo często. W dodatku to jego imię! Dlaczego matka nazwała go „Valentine”? Czy chciała, żeby wszyscy poznali jego hańbę? Czy nic jej nie obchodziło, że zatruje mu w ten sposób życie?

Pod tym gniewem kryła się dawna miłość i tęsknota za matką. Val nie mógł sobie jednak pozwolić na rozmyślanie o niej. Skoncentrował wszystkie siły na jednym: musi przetrwać! Musi zapewnić sobie dość pożywienia i wypoczynku

i starać się jak najczęściej unikać codziennych szturchańców i pijackich awantur ze strony wuja.

Po siedmiu latach terminowania Val śmigał kowalskim młotem nie gorzej od samego George”a, który teraz pozwalał mu wykonywać łatwiejsze prace. Val wcześnie wyrósł. Pewnie byłby smukłym chłopcem, gdyby nie kuźnia. Ciężka fizyczna praca rozwinęła mięśnie ramion i klatki piersiowej, był więc nie tylko wysoki, lecz i potężnie zbudowany. W dniu piętnastych urodzin Vala George uderzył go po raz ostatni. Chłopak powalił brutala jednym ciosem.

— Jeśli mnie tkniesz jeszcze raz, na trzeźwo czy po pijanemu, zabiję cię - oświadczył, wymachując George”owi przed nosem trzymanym oburącz młotem. Obaj wiedzieli, że Val jest w stanie to uczynić i że się nie zawaha.

Pewnego letniego dnia, gdy Val miał piętnaście i pół roku, przed kuźnią zatrzymał się elegancki powóz na resorach, z drzwiczkami ozdobionymi jakimś herbem. George wybrał się akurat do pobliskiego miasteczka po gwoździe i kuźni przez cały dzień miał pilnować Val. Przyglądał się teraz z ciekawością, jak stangret otwiera drzwiczki powozu i jak wysiada z niego dziesięcio- czy jednastoletni chłopiec i jakiś godnie wyglądający starszawy jegomość.

Val wytarl ręce w skórzany fartuch i podszedł do nich.

- Czym mogę służyć? - spytał starszego pana, oceniając równocześnie wprawnym okiem powóz i zaprzęg.

- Szukam... Szukamy George”a Burtona.

- Cóż, to jego kuźnia. Tyle że kowala akurat nie ma - odparł z uśmiechem Val. - Wyjechał z domu i wróci dopiero późnym wieczorem. Może ja się na coś przydam? Jestem jego czeladnikiem.

- Prawdę mówiąc, szukamy pana Burtona albo jego żony, by zasięgnąć informacji na temat ich siostrzeńca.

— Siostrzeńca?

- Tak. Nazywa się chyba Aston. Valentine Aston.

Val zawahał się.

- Aston to ja. Czego panowie ode mnie chcą?

Gdy tylko Val zdradził swą tożsamość, twarz chłopca rozjaśniła się radosnym uśmiechem.

Wiedziałem, że go znajdziemy, Robinson!

Starszy pan położył rękę na ramieniu chłopca, jakby chciał go pohamować. Spojrzał z ledwie maskowaną odrazą na młodzieńca stojącego przed nim ze skrzyżowanymi ramionami, bez śladu uniżoności. Miał usmoloną twarz i ręce, zakasane rękawy pozwalały dostrzec muskularne ramiona, a koszula była przepocona ze szczętem.

Jak masz na imię, Aston?

- Valentine.

- A twoja matka?

Wyraz twarzy Vala uległ zmianie.

— Kim pan właściwie jest i co tu ma do rzeczy moja matka?

— Odpowiedz, proszę! — wtrącił się chłopiec.

Val spojrzał z góry na szczerą, teraz wyrażającą błaganie twarz. Ten chłopak podobał mu się. Bóg wie czemu, ale mu się podobał!

- Niech będzie. Ostatecznie, cóż to szkodzi? Moja matka nazywała się Sarah Aston. Zmarła, kiedy miałem osiem lat; od tej pory mieszkam tutaj. Co was to obchodzi? - dodał gniewnie.

Chłopiec pociągnął Robinsona za rękaw.

— Mogę mu powiedzieć?

— Tak jest, milordzie.

- Nazywam się Charles Thomas Faringdon, wicehrabia Holme. Syn hrabiego Faringdona. Jesteśmy braćmi! — dodał z nieśmiałym uśmiechem.

Przyrodnimi braćmi - dodał z naciskiem Robinson.

Val tak już przywykł do ukrywania swych uczuć, że nie dał po sobie poznać ani zdziwienia, ani niesmaku. Stał po prostu i patrzył z kamienną twarzą na obu przybyszów. Za panowało długie, niezręczne milczenie. W końcu chłopiec odezwał się z wahaniem:

— Może nie wiedziałeś, kto jest twoim ojcem? - Poczer14

wieniał z zakłopotaoja i wpatrywaj się w nosek błyszczące go skórzanego bucika, na którym zebrało się nieco kurzu.

— Wystarczająco często powtarzano mi, że jestem hrabskim bękartem - odparł szorstko Val.

Twarz chłopca zbielała, po czym zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

- Kilka miesięcy temu nie wiedziałem jeszcze, że mam brata - powiedzi cicho. - Odkryłem to dopiero po śmierci mojej mamy... - Głos mu zadrżał. Gdy wreszcie podniósł oczy na Vala, ten dostrzegł, że są pełne łez. Przez chwilę czuł się znowu rozpaczliwie tęskniącym za matką ośmiolatkiem Zupełnie jakby w stojącym przed sobą chłopcu ujrzał samego siebie.

- Ciężko stracić matkę - rzekł łagodnie. Chłopiec skinął tylko głową.

No cóż, milordzie, spotkał się pan z bratem odezwał się Robinson, w którym wygląd Vala budził niewątpliwą odrazę - więc możemy już Wracać

- Och, nie, Robinson! Papa pozwolił mi go zaprosić do domu!

- Ależ, milordzie! - protestował Robinson

Val odczekał chwilkę i powtórzył za nim:

- Milordzie.

— Mam na imię Charles. Jesteśmy braćmi, czy chcesz się do tego przyznać, czy nie! - dodał chłopiec z godnością Prawdziwego a1ystolaty.

- Według mnie to raczej ty mógłbyś mieć obiekcje co do naszego pokrewieństwa, milor... to Znaczy Charlesie - odparł Val z ironicznym uśmieszkiem

- Miałem nadzieję, że się poznamy... że Zostaniemy prawdziwymi braćmi. Błagałem papę, żeby pozwolił mi tu przyjechać.

Przez chwilę, gdy Val po raz pierwszy usłyszał nazwisko chłopca, ogarnęła go szaleńcza nadzieja, że hrabia w końcu zdecydował się go uznać, że nawet czuje COŚ do swego starszego syna... Val pogardzał oczywiście swoim ojcem za to, że nie ożenił się z jego matką... ale może mimo wszystko zdołaliby się jakoś porozumieć? Teraz jednak pojął jasno,

że skontaktowano się z nim wyłącznie dla zaspokojenia kaprysu młodego wicehrabiego. A jednak było w Charlesie coś, co Vala pociągało. Czuł, że jest durniem, a jednak patrząc na chłopca, myślał tylko o jednym: i on stracił matkę!

- Nie mógłbym opuścić kuźni, choćbym nawet chciał - wyjaśnił.

Twarz chłopca rozjaśniła się.

- 0, Robinson porozmawia z panem Burtonem i wynagrodzi mu twoją nieobecność!

Może sprawiła to sympatia dla chłopca... ale chyba przede wszystkim chęć zobaczenia gęby George”a Burtona, kiedy ten hrabiowski sługus zaproponuje mu taką sumę, że drab nie będzie mógł się oprzeć i spuści terminatora na kilka tygodni z łańcucha! Tak czy owak, Val skinął głową i powiedział z namysłem:

- W porządku. Jeśli majster się zgodzi, pojadę.

Dwa dni później powóz zbliżał się do Faringdon, a Val zastanawiał się, czy warto było płacić aż taką cenę za oglądanie ogłupiałej gęby George”a, gdy usłyszał, co mają mu do powiedzenia Robinson i młody wicehrabia. George nie mógł Vala znieść z racji jego pochodzenia - równocześnie zaszczytnego i haniebnego - i z satysfakcją uniemożliwiłby mu wyjazd, gdyby nie był taki pazerny na forsę. Chciwość zwyciężyła, a George burknął tylko na odjezdnym:

— Wrócisz pewnie nadęty jak balon, ale już ja z ciebie wy- puszczę powietrze!

Val obejrzał się na Charliego. Po kilku zaledwie godzinach spędzonych w towarzystwie brata zaczął nazywać go tym zdrobnieniem. Teraz oparty o poduszki chłopiec twardo spał. Robinson nie odrywał wzroku od widoków za oknem; bez wątpienia nie zamierzał wdawać się w pogawędkę z bękartem hrabiego. Cóż, hrabski bękart także nie ma wielkiej ochoty na rozmowę z cholernym starym sztywniakiem! powiedział sobie w duchu Val.

Konwersacji z Charliem nie sposób było jednak uniknąć.

Valentine uśmiechnął się. Dzieciak terkotał jak najęty o swojej nowej klaczy, o tym, jak Val pokocha Faringdon, i o tym, że jak najszybciej wybiorą się we dwóch nad rzekę łowić ryby. Val musiał przyznać, że jego przyrodni brat był bardzo serdeczny. Nikt nie okazywał mu ani zainteresowania, ani życzliwości — więc dał się na to złapać jak ostatni dureń. No cóż: to będzie tylko krótka wizyta, zwłaszcza że Val wybrał się do Faringdon przede wszystkim po to, by powiedzieć panu hrabiemu, co myśli o człowieku, który uwiódł i porzucił taką kobietę jak Sarah Aston!

Przybyli późnym popołudniem. Chanie wyprysnął z powozu i był już na frontowych schodach, zanim Robinson czy Val zdążyli wysiąść. Wrócił jednak prawie natychmiast.

- Ojciec od południa objeżdża poła - oznajmił z rozczarowaną miną. - Ale dzięki temu zdążymy się wyszorować po podróży przed obiadem! Papa zostawił wiadomość, że spotka się z nami o szóstej w bibliotece.

Val stał, rozglądając się po wspaniałym otoczeniu, i miał nadzieję, że nie wygląda na porażonego luksusem kmiotka. Główna część budynku pochodziła niewątpliwie z czasów Tudorów*, ale oba skrzydła - wschodnie i zachodnie - dobudowano znacznie później. Pojawiło się kilku lokajów i wniosło bagaże. Dystyngowany starszy pan w czerni Val

- o wstydzie! - w pierwszej chwili wziął go za hrabiego) Powitał ich bardzo uprzejmie.

- To Baynes - wyjaśnił Chanie. - Jest u nas od bardzo dawna, zanim się jeszcze urodziłem.

Val skinął mu sztywno głową i wszedł za bratem do holu, świadorm tego, że oczy całej służby są na niego skierowane. Wyobrażał sobie, co te fagasy myślą: „Kochany, słodki panicz w świętej naiwności sprowadził bękarta swojego papy, zasmolone kowalskie popychadło!”

O Boże! Rzeczywiście wyglądam na kocmołucha i prostaka! jęknął w duchu zrozpaczony Val, przejrzawszy się w ogromnym międzyokiennym lustrze. Najlepsze ubranie, uszyte ponad rok temu, wkładał tylko do kościoła, toteż czuł się w nim sztywno i niezręcznie... A w dodatku wyrósł z niego. W ciągu ostatniego roku bardzo zmężniał, a od kowalskiego młota ręce wyciągnęły mu się o Bóg wie ile cali... Z gorzkim uśmiechem spoglądał na wystające spod rękawów surduta długaśne rękawy koszuli. No i nie ma mowy o zapięciu górnego guzika, bo szwy potrzaskają! Wyprostował się jednak dumnie, przypominając sobie, że jest co prawda tylko kowalskim czeladnikiem, ale za to cholernie dobrym czeladnikiem, a muskułów zdobytych ciężką pracą nie musi się wstydzić!

Val tak chciał mieć już za sobą udrękę pierwszego spotkania z ojcem, że zbyt wcześnie zjawił się w bibliotece.

- Jaśnie pan hrabia i młody wicehrabia jeszcze nie zeszli — objaśnił go Baynes. - Ale ogień na kominku płonie, a ja zaraz podam panu sherry.

Zabierał się już do nalewania, lecz Val powstrzymał go.

- Nie, dziękuję, Baynes. Zaczekam na tamtych.

Prawdę rzekłszy, gdy Val ujrzał kruche kieliszki, przysiągł sobie, że za diabła nie weźmie tego do ręki! Przywykł do solidnych kufli, a nie do jakichś tam frymuśnych kryształów, co zaraz by mu w palcach potrzaskały.

- Zostawię zatem pana samego?

- No tak... Dziękuję, Baynes.

Biblioteka okazała się znacznie milszym pokojem, niż przypuszczał. Ogień wesoło trzaskał na kominku, płomienie oświetlały ciemnoczerwony turecki dywan. W wykuszu okiennym stało duże biurko, a na ścianach zawieszono niezliczone półki z książkami.

Przez te wszystkie lata Val wertował bez końca swoje skarby „Robinsona Crusoe” i trzeci tom dzieł Szekspira. Tęsknił za innymi książkami, ale gdy raz przyniósł coś z wypożyczalni, George wyszydził nielitościwie jego „wielkopańskie fochy”, co mu jednak nie przeszkadzało wykorzystywać w interesach umiejętność czytania, pisania i liczenia swojego czeladnika. Nie musiał już zwracać się do żony, by mu odczytywała zamówienia lub prowadziła rachunki. Od tego był teraz Val!

Val zdążył się zorientować, że na półkach w bibliotece stały książki w wielu językach, zanim odkrył wśród nich coś dobrze znanego: oprawny w skórę tom tragedii Williama Szekspira. Wziął ostrożnie książkę do rąk i otworzył: spis treści był taki sam. Hamlet, książę Danii; Otello; Król Lear. Val natychmiast zaczął wertować Króla Leara, szukając swego ulubionego fragmentu, mowy Edmunda z pierwszego aktu. Odczytywał go tylekroć przez te wszystkie lata, że znał ten urywek na pamięć:

Dlaczego „bękart”? Z jakiej racji gorszy,

Skoro proporcje mam równie foremne,

Umysł szlachetny i postać dorodną,

Jak syn czcigodnej matki? Wieczne piętno

Słów „bękart”, „bastard” „z nieprawego loża”

Bogowie, sprzyjajcie bękartom!:

Raz czy drugi zapuściwszy się w głąb lasu, Val wygłosił ową mowę, wykrzykując ostatni wers tak, jakby ktoś rzeczywiście mógł go usłyszeć i pospieszyć z pomocą. Szekspirowski Edmund może i był czarnym charakterem, ale Val mimo wszystko czul do niego sympatię!

Tak się zaczytał, że nie usłyszał skrzypnięcia otwieranych drzwi. Aż podskoczył i omal nie upuścił tomu, gdy odezwał się jakiś męski glos.

- Lubi pan Szekspira, panie Astori?

Val mial ochotę pokłonić się w pas i odpowiedzieć:

„A ino, wielmożny panie! To ci był chłop z tego starego Willa, co? Aż żal bierze, że nijak się w tym nie mogę połapać...” Uwaga hrabiego wydawała się niewinna, ale Val pewien był, że zaskoczyło go, iż jego bękart w ogóle potrafi czytać! Oparł się jednak pokusie i odłożył tylko książkę na stojący pod ścianą stolik, zanim spojrzał ojcu w twarz.

Podobieństwo między Charlieni a hrabią od razu rzucało się w oczy; włosy ojca, acz przyprószone nieco siwizną, miały identyczną barwę jak u syna: ciemnozłotą. Niebieskie oczy hrabiego były odrobinę jaśniejsze od oczu Charliego, ale w pierwszej chwili Valowi aż się serce ścisnęło w nagłym, zdumiewającym poczuciu osamotnienia... Jakże rad musi być ojciec z syna będącego tak wiernym jego odbiciem! Potem dopiero dostrzegł pewne różnice. Spojrzenie hrabiego było chłodne i skryte, podczas gdy w oczach Charliego odbijała się cała jego dusza. Hrabia Faringdon miał twarz pociągłą, suchą, a jego nos... Val odruchowo dotknął własnego. Zawsze sądził, że całkiem wdał się w matkę: kędzierzawe ciemne włosy, szare oczy, śniada cera. Ale nos mial orli tak samo jak mężczyzna, który stał naprzeciw niego.

- No właśnie: nos Faringdonów - odezwał się hrabia. - Gdybym żywił jakieś wątpliwości, rozwiałyby się na jego widok - ciągnął z kostycznym humorem. - Charlie odziedziczył po mnie oczy i włosy, ale rysy twarzy, z nosem włącznie, ma po matce. Podczas gdy ty... - Hrabia zawahał się na sekundę.

- Ty masz oczy, włosy i cerę Sarah... no i mój dziób.

Jakże gładko przeszło mu przez gardło imię matki Vala! W jego głosie nie było zażenowania. Stwierdził oczywisty fakt najspokojniej w świecie! Val wyobrażał sobie to spotkanie setki razy. Był zdecydowany stawić ojcu czoło. Gdyby wyraził się pogardliwie o jego matce, skoczyłby ku niemu i tłuki bez litości. Rzuciłby w twarz hrabiego oskarżenie jak Szekspirowski Edmund. Wyzwałby ojca na pojedynek!

Jednak we wszystkich tych fantazjach hrabia był otyłym,

zdegenerowanym arystokratą, kimś zupełnie różnym od tego wytwornego mężczyzny, który wpatrywał się w niego z dziwną ciekawością.

— A więc nie wypiera się pan swego ojcostwa, hrabio? — odezwał się w końcu Val.

— Czemuż miałbym się go wypierać?

- A jednak nigdy nie starał się pan mnie poznać. - Val robił co mógł, by głos jego brzmiał równie beznamiętnie jak glos ojca.

- Doszliśmy wspólnie z twoją matką do wniosku, że lepiej, bym trzymał się z dala od was obojga - odparł z rezerwą hrabia.

Val chciał krzyknąć: „Dla kogo to miało być lepiej?!”, ale opanował się i milczał. Po chwili ojciec... Nie! Nigdy nie nazwie go tym mianem! Po chwili hrabia mówił dalej:

- Chanie przejął się ogromnie śmiercią matki. Odkąd zaś przypadkiem dowiedział się o twoim istnieniu, nie dawał mi spokoju. Chanie ma serce pełne miłości — zauważył z przelotnym, jakby przepraszającym uśmiechem. - Pomyślałem, że lepiej, byście się spotkali, skoro i tak już wie o twoim istnieniu.

- To nie pan mu o mnie powiedział?

— Nie — przyznał cicho hrabia. — Ale kiedy już tu jesteś, postarajmy się to jak najlepiej wykorzystać, dobrze?

Val nie miał pojęcia, jaka byłaby jego odpowiedź i czy w ogóle coś by odpowiedział. Może ruszyłby prosto do wyjścia, a potem pieszo odbył całą drogę do Westbourne? Jednak właśnie w tej chwili wszedł do biblioteki Chanie.

— Przepraszam za spóźnienie, ojcze.. Val... - Usiłował grać rolę zblazowanego światowca, ale oczy błyszczały mu radością i zaciekawieniem jak ślepka szczeniaka.

— Właśnie zwieramy znajomość, Charlesie — wyjaśnił hrabia. — Pytałem przed chwilą Valentine”a, czy bardzo lubi Szekspira.

- Naprawdę go lubisz, Vał? Mnie on strasznie nudzi! - wyznał z grymasem zniecierpliwienia Chanie. Val musiał się uśmiechnąć.

— A ja go, niestety, naprawdę lubię. Przynajmniej te sztuki, które udało mi się dotąd przeczytać.

— No widzisz, ojcze! zawołał Chanie.

- Charles! Uzgodniliśmy przecież, że nie będziemy teraz

tym dyskutować.

Ta wymiana zdań była tak szybka, że Val prawie jej nie zauważył. Nie miał zresztą pojęcia, o co chodzi, więc nie zaprzątał sobie tym głowy.

— Napijesz się sherry, Valentirie?

Ponieważ hrabia już mu nalewał, Val pojął, że pytanie było retoryczne, i wyciągnął rękę, modląc się w duchu, by kieliszkowi nic się nie stało.

A ty, Charles?

- Naprawdę mogę?

- Sądzę, że okazja tego wymaga. W końcu niecodziennie odnajduje się brata — odparł sucho hrabia.

Gdy wszystkie kieliszki były już pełne, Chanie uniósł swój i spoglądając nieśmiało na brata, powiedział uroczystym szeptem:

- Witaj w domu, Val!

Hrabia zrobił wielkie oczy, ale również uniósł kieliszek. Val wypił sherry i zdumiał się: Jak po takim słodkim, mocnym trunku może pozostać w ustach tyle goryczy?

Charles Faringdon myślał, że ten wieczór nigdy się nie skończy. Dzięki Bogu za Charliego! mówił sobie potem

duchu, wyglądając przez okno swojej sypialni. Dzięki temu chłopcu rozmowa jakoś się toczyła, zasypywał brata pytaniami na temat kowalskich narzędzi i podkuwania koni.

Vala nieraz śmieszyły pytania Charliego i wówczas ojciec miał wrażenie, że serce zaraz mu pęknie: w oczach chłopaka lśnił uśmiech Sarah... jego oczy były oczami Sarah.

Sarah miała słuszność, gdy kazała mu odejść. Rozum Charlesa podpowiadał mu, że tak być powinno. Nim się spotkali, został już przecież zaręczony z Helen. To małżeństwo planowali od lat obaj ojcowie. On sam zresztą ogromnie lubił Helen. Jednak jedyną kobiecą, którą kochał namiętnie, całym sercem, była Sarah Aston.

Ożeniłby się z nią, gdyby się tylko na to zgodziła, poświęciłby wszystko bez żalu: majątek, tytuł hrabiowski, dobre imię, własne i jej... Ale Sarah nie chciała o tym słyszeć.

— Nic dobrego by z tego nie wyszło, Charlesie - stwierdziła. - Jestem przecież tylko córką farmera.

- Ale twemu ojcu doskonale się powiodło - protestował. - I zadbał o twoje wykształcenie. Jesteś prawdziwą damą, o wiele większą damą niż niektóre pannice z wyższych sfer, zapewniam cię.

— Tak, ojciec wysłał mnie na pensję i zostałam na niej tak długo, jak tylko zdołałam... ale nie mogłam znieść tego poczucia, że jestem tam obca, Charlesie. Zupełnie się nie nadawałam do tamtego otoczenia. Podobnie byłoby w Faringdori czy w Londynie. Obawiam się, że z czasem zacząłbyś się mnie wstydzić i pożałowałbyś swojej decyzji.

- Nigdy!

- Nie będę powodem twojego zerwania z rodziną, Charlesie. Ani się nie przyczynię do upokorzenia i rozpaczy tamtej dziewczyny.

- Chyba mnie nie kochasz, Sarah!

— Kocham cię, mój miły, i zawsze cię będę kochała. Ale wyjść za ciebie nie mogę.

- Wobec tego urządzę ci dom, Sarah! Dwa domy: tu i w Londynie. Jeśli nie chcesz za mnie wyjść, to trudno, ale nadal będziemy kochankami.

— Nie, Charlesie, nie będę „tą trzecią”! — odparła gniewnie. - Zniszczyłbyś w ten sposób swoje małżeństwo.

— Większość małżeństw tak właśnie wygląda.

- Może w twoim świecie, nie w moim. - Przez chwilę milczała, a potem dodała z dziwnym drżeniem w glosie: Będziesz jednak musiał, Charlesie, znaleźć mi jakieś miejsce, gdzie mogłabym wychować nasze dziecko.

— O Boże! Sarah, teraz już musisz wyjść za mnie! - wy- krzyknął, chwytając ją tak mocno za ramiona, że zostały na

nich ślady palców. Potrząsnął nią, próbując w ten sposób przywieść do opamiętania.

- Niczego nie muszę! - odparła, jej oczy ciskały gromy. To był jeden z powodów, dla których tak ją kochał: nie czuła dla niego za grosz respektu! Nie imponowała jej ani jego pozycja, ani majątek. Ta córka farmera nic sobie z nich nie robiła, w przeciwieństwie do wielu panien polujących na męża podczas balów i przyjęć w Londynie. Sarah Aston kochała go bezinteresownie. Ceniła też własną godność. Nie było w tej dziewczynie za grosz fałszywej skromności; kierowała się poczuciem realizmu, choćby ją to nie wiadomo ile kosztowało.

Po dwóch równie bolesnych scenach zdołała go jakoś przekonać. Charles wysłał więc swego sekretarza, ten zaś wyszukał odpowiednią siedzibę, z dala od Faringdon i od rodzinnej miejscowości Sarab, gdzie mogła zamieszkać jako młoda wdowa, pani Aston, bez obawy, że ktoś ją rozpozna.

Mimo swych obietnic Charles, gnany namiętnością i rozpaczą, spróbował po raz ostatni zmienić decyzję Sarah. Odwiedził ją przebrany w zniszczone ubranie, by nikt nie domyślił się, kim jest. Za miesiąc jego ukochana miała urodzić dziecko. Wydała mu się jeszcze piękniejsza niż zwykle, kiedy z trudem wstała z kolan: zaskoczył ją przy pracy w ogrodzie.

- Charles! 0, mój miły, jak bardzo pragnęłam, żebyś przyjechał! — zawołała, nie mogąc ukryć radości na jego widok.

Chodził z nią po ogrodzie, trzymając ją za rękę i zerkając nieśmiało na jej imponujący brzuszek.

- Chcesz się przekonać, jak twoje dziecko kopie? - spytała i przyłożyła jego rękę do swego boku. Roześmiała się, ujrzawszy zdumioną minę Charlesa. — On... a może ona... nie potrafi usiedzieć spokojnie!

— Najdroższa, błagam: wróć razem ze mną! — zaklinał, wiedząc, że nic nie wskóra, ale nie mogąc się powstrzymać.

— Dobrze wiesz, mój miły, że musi zostać tak, jak jest. To najlepsze rozwiązanie.

- Jak poślubienie kobiety, której nigdy nie pokocham, może być najlepszym rozwiązaniem?!

- Przecież bardzo lubisz Helen...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin