Browning Dixie - Biały słon panny Phoebe.rtf

(315 KB) Pobierz

 

Dixie Browning

 

Biały słoń panny Phoebe

 

S&C

Exlibris

 


Rozdział 1

 

Był piękny jak wszystkie białe słonie – te olbrzymie, bardzo kosztowne posiadłości, które tak trudno sprzedać. Jego trzy kondygnacje, ozłocone teraz słońcem późnego października, wysokie okna, błyszczące jak czarne diamenty w obramowaniu świeżo pomalowanych na zielono okiennic, spadzisty dach zakończony wieżyczkami i pomalowany na biało, sprawiały, że dom wyglądał na znacznie młodszy, niż był naprawdę.

Oczywiście, ogród miał już za sobą czasy świetności. Miał je za sobą już pięćdziesiąt lat temu. Teraz roślinność rozrosła się, podpełzła pod dom, pokręciła się i splątała.

Phoebe wymieniła przepaloną żarówkę nad szyldem oznajmiającym, że prowadzi tu pensjonat i odstawiła drabinkę. Odetchnęła żywicznym zapachem nagrzanych słońcem sosen, sekwoi i cedrów. Wyrwała chwast zakrywający wyblakły napis „Na sprzedaż", podeszła do skrzynki pocztowej i wyjęła z niej plik bezużytecznych papierów, które wciąż przysyłano. Tym razem były to jakieś dwa katalogi i ogłoszenia firmy czyszczącej dywany w domu klienta. Żadnego listu od którejkolwiek z sióstr, żadnej wiadomości od pośrednika, który miał sprzedać jej dom, i żadnego czeku na milion dolarów.

Phoebe weszła do domu tylnymi drzwiami. Wpakowała dopiero co odebrane przesyłki do torby na makulaturę, przepaloną żarówkę wyrzuciła do śmieci i weszła na drugie piętro, aby jeszcze raz sprawdzić, czy najlepszy pokój jest należycie przygotowany. Ponieważ pan Galanos zarezerwował miejsce na cały miesiąc, dała mu największą sypialnię. Miał być jej jedynym gościem. Wszyscy systematycznie odwiedzający jej pensjonat wędkarze już wyjechali, a dwaj myśliwi, ojciec i syn, odwołali swój przyjazd z powodu jakichś nagłych spraw rodzinnych.

Galanos. Hiszpan czy Grek? Jeśli będzie chciał regionalną kuchnię, to stanowczo nie ma szczęścia, bo kuchnia południowych stanów ma tyle cech narodowościowych, co kuchnia prowadzona przez nią. Stali goście chwalili tę kuchnię, ale przecież Gus Galanos miał się zjawić tu po raz pierwszy. Przysłał go pan Rappoport, który pracował w jakimś federalnym biurze. Pan Rappoport był stałym gościem, a Phoebe miała zaufanie do swych stałych gości. Dawno temu podzieliła ich na takich, którym mogła zaufać, i na takich, którzy nie zostaną ponownie przyjęci. Teraz około tuzina dżentelmenów przyjeżdżało do niej raz lub dwa razy w roku na ryby lub na polowanie. Czasami pytali, czy mogą przysłać jej kogoś spokojnego, kto chciałby tu trochę odpocząć.

Nie wszystkim odpowiadał ten pensjonat. Phoebe uważała Shawdon za najbardziej urocze miejsce na świecie, ale jeśli gość nie interesował się łowiectwem albo wędkarstwem, nie miał tu wiele do roboty. Jedyną dostępną rozrywką było liczenie samochodów na platformach pociągu przejeżdżającego w pobliżu dwa razy dziennie. Oprócz tego można tu było czytać, spać, spacerować i obserwować naturę.

O, tak, Shawdon to piękne miejsce. Phoebe oddałaby wszystko, co ma – a, niestety, miała tylko tego białego słonia i piętnastoletniego forda, żeby się stąd wydostać.

 

Przyjechał jedenaście po czwartej drogim sportowym samochodem. Phoebe znała się na traktorach i półciężarówkach, nie na samochodach.

– Czy pani Shaw? – spytał. Miał ciemne włosy i był tylko o kilka centymetrów wyższy od niej. Nosił brodę. Mówił z obcym akcentem, ale był to akcent z New Jersey, a nie grecki czy hiszpański.

– Panna. A pan nazywa się Galanos? Witam w Shawdon. Zaprowadzę pana do pańskiego pokoju. Jeśli ma pan ochotę na kawę lub...

– Dziękuję, nie trzeba.

Zdziwiona uniosła nieco brwi, ale nie odezwała się. Przywykła do różnych ludzi: przyjaznych, zbyt przyjacielskich i za mało przyjaznych. Ten najwyraźniej należał do tej ostatniej grupy. No i dobrze.

Gus podążał na górę za zgrabnym tyłeczkiem osłoniętym spodniami w niebieskie kwiatki. W jednej ręce niósł sfatygowaną skórzaną walizkę, w drugiej buty z cholewami i marynarkę. Podróżował już dużo dalej ze znacznie mniejszym bagażem. Połowę walizki zajmowały książki, których pewnie i tak nie przeczyta. Nie tylko przewód pokarmowy i nerwy potrzebowały odpoczynku. Jego umiejętność koncentracji również diabli wzięli.

– W kufrze w holu znajdzie pan dodatkowe koce. Proszę się nie krępować. Tu na górze nie jest zbyt gorąco, ale zwykle zostawiam...

– Dziękuję. Dam sobie radę.

– ... otwarte drzwi do holu... – Phoebe zacisnęła wargi. Ten facet najwyraźniej chce, żeby mu dać spokój. Bardzo jej to odpowiada. Nie prowadzi pensjonatu po to, żeby mieć liczne towarzystwo, ale dlatego, że potrzebuje pieniędzy, a ponieważ gość zapłacił z góry za cały miesiąc – nie ma pretensji.

Zanim zdążyła mu pokazać, gdzie jest łazienka, odsunął ją delikatnie i zamknął jej drzwi przed nosem. Zapamiętała płonące czarne oczy, niesforne czarne włosy przetykane licznymi pasmami siwizny i zawzięte usta bez uśmiechu, częściowo ukryte pod szczeciniastą brodą i wąsami.

A więc to jest Gus Galanos. ' Niektóre czynne wulkany są łagodniejsze. Może poprawią mu się maniery, kiedy zgłodnieje. Ma co robić i nie musi na niego czekać. Trzeba napełnić karmniki dla ptaków, skończyła się kukurydza dla wiewiórek, a w sieni zalęgła się jeszcze jedna mysia rodzina i najwyraźniej zamierza przetrwać tam zimę.

 

Gus siedział na brzegu łóżka i wpatrywał się w tapetę ozdobioną drobnymi różyczkami. Czy oszalał? Co, do cholery, robi w takim miejscu z taką kobietą? Albo i bez niej – to przecież bez znaczenia.

Rap powiedział, że tu jest cicho.

– Spokojnie, cicho i można doskonale odpocząć. Miejsce jakby stworzone dla człowieka, który wiele razy przechodził przez piekło. Masz tylko spać, jeść i spacerować tak długo, aż zmęczysz się i znów zaśniesz. Spać, przede wszystkim spać, chłopie. Niedługo wrócisz do nas w najlepszej kondycji.

Gus zaklął. Przez obramowane białymi krochmalonymi zasłonami okno przyglądał się kępie drzew i śmiesznemu miniaturowemu domkowi, umieszczonemu na żerdzi. To cholerstwo było dokładnie na wprost jego okna.

Wstał i zaciągnął zasłony. Wprawnym okiem automatycznie omiótł pokój. Dla pewności przesunął dłońmi po skrzyni, łóżku, biurku i krześle, sprawdził brzegi zasłon, szczyt szafy, ramy dwóch obrazów i lustro.

Pokój jest czysty. Przecież wie o tym, do diabła! Chyba jeszcze niezupełnie zwariował, to tylko początki paranoi. Zawsze tak jest po robocie, a chociaż skończył jedną trzy tygodnie temu i miał dość czasu na złożenie raportu, kilka spotkań z konowałem i parę wizyt u doktora od wariatów, to jednak trudno tak od razu oderwać się od tamtego życia.

Przekonawszy się, że w pokoju nie ma żadnej bomby, pluskwy ani niczego śmiercionośnego poczuł zmęczenie. Oprócz zupełnie starganych nerwów i żołądka, który wydzielał więcej kwasu, niż cały Bliski Wschód pompował ropy, miał jeszcze jeden problem – stracił całą witalność. Jego ciało i mózg tak długo trwały w pełnej gotowości, że już nie umiał się odprężać, chociaż ciało powoli uczyło się tego na nowo. Potrafił zasnąć podczas rozmowy i po dziesięciu minutach lub po dwóch godzinach obudzić się z dudniącym w głowie szerokoekranowym i kwadrofonicznym koszmarem.

Gus wyciągnął się na łóżku w marynarce i w butach, położył głowę na pachnącej lawendą poduszce, zamknął oczy i zasnął.

Dwie godziny później obudził go jakiś fetor. Pociągnął nosem. Spuszczają nie oczyszczone ścieki? Wąchał ten potworny smród w wielu krajach na całym świecie. W swoim także. Przeciągnął się, przygładził dłonią niesforne włosy, które należałoby już podciąć, i wyruszył na poszukiwanie źródła tego smrodu. Nos zaprowadził go do kuchni. Oczywiście była tam. Zamieniła kwieciste spodnie na sukienkę w kwiaty, z milutkim białym kołnierzykiem.

– Nie wiem, czy pani zwróciła na to uwagę, ale coś tu cholernie śmierdzi. Niech pani wezwie hydraulika albo zawiadomi gazownię.

– To tylko... – zaczęła Phoebe. Właśnie nakrywała stół na dwie osoby.

– Nie interesują mnie pani kłopoty – powiedział i wyszedł. Chwilę później usłyszała ruszający gwałtownie samochód i uderzenie żwiru o płot.

– ... kapusta – dokończyła zdanie. Jego zachowanie bardziej ją rozbawiło niż zdenerwowało. Cierpliwość to jedyna rzecz, jakiej Phoebe zawsze miała pod dostatkiem. Betsy uważano za rodzinną piękność, Elidę – za nadzwyczaj mądrą, a starszą od nich o dziesięć i jedenaście lat Phoebe ceniono za zdrowy rozsądek, cierpliwość i niezmiennie dobry humor. Cechy te wydawały się nudne w codziennym życiu, ale musiała przyznać, że w ciągu kilkunastu ostatnich lat bardzo się jej przydały. – Przygotowała sobie kolację i, zamiast zjeść w swoim pokoiku, zaniosła talerz do salonu.

Zjadła, zmyła naczynia i odstawiła na suszarkę. Pan Galanos zapewne już zrozumiał, co by mu powiedziała, gdyby jej na to pozwolił. W tej okolicy jest tylko kilka restauracji, i to bardzo daleko, a te najlepsze są ukryte w lesie, daleko od utwardzonej drogi i nie prowadzi do nich żaden drogowskaz.

Ukroiła sobie kawałek ciasta kokosowego, które upiekła dwa dni temu i usiadła wygodnie przed telewizorem. Chciała obejrzeć film. Gus Galanos nie raczył zaczekać, aż mu powie, gdzie leży zapasowy klucz i teraz musi czekać na powrót gościa, by wpuścić go do domu. Mimo że Shawdon było najlepszym po raju miejscem do życia, to jednak zdrowy rozsądek i agent ubezpieczeniowy wymagali pewnych zabezpieczeń.

Okazało się, że już kiedyś widziała ten film, więc rozwiązała krzyżówkę w niedzielnej gazecie, zapisała, co ma załatwić, kiedy następnym razem pojedzie do miasta, a potem wzięła prysznic. Złościło ją to wymuszone oczekiwanie, bo zwykle kładła się spać o dziesiątej. Niezależnie od tego, czy pana Galanosa to interesuje, czy nie, i tak musi poznać panujące w tym domu reguły i zastosować się do nich.

Wyjrzała przez okno, żeby upewnić się, czy światła u panny Em są w porządku. Zgodnie z umową światła paliły się na górze, a dół domu był ciemny.

Ponieważ w sąsiedztwie nie było wielu domostw, dwie samotne kobiety zawsze w ten sposób sprawdzały nawzajem swoje bezpieczeństwo.

Kwadrans po północy usłyszała szum silnika samochodu toczącego się po podjeździe. Zarzuciła na flanelową koszulę biały pikowany szlafrok i poszła otworzyć drzwi.

– Dobry wieczór. Udało się panu zjeść porządną kolację? – Spojrzał na nią jak na intruza. Zamknęła drzwi frontowe, tłumiąc nieodpartą i nigdy dotąd nie znaną chęć trzaśnięcia nimi. – Musi pan wiedzieć, że w tym domu używa się drzwi od strony kuchni i byłabym wdzięczna, gdyby pan także zechciał z nich korzystać. – Wciąż patrzył na nią wilkiem. Uśmiechnęła się. – Mam nadzieję, że udało się panu znaleźć jakąś miłą knajpkę. W Elizabeth City jest kilka dobrych restauracji. Mogę panu polecić...

– Mam dobry wzrok, panno Shaw, i umiem czytać zarówno mapy, jak i tablice ogłoszeń. – Postawił już stopę na schodku, kiedy zdecydowała, że jednak znów się do niego odezwie.

– Jeśli chce pan mieszkać w moim domu, musi pan, niestety, zastosować się do niektórych panujących tu obyczajów. – Zacisnął wargi. Phoebe nie miała pojęcia, co go tak bardzo zirytowało. Wiedziała tylko, że nie zrobiła nic takiego, czym mogłaby zasłużyć sobie na jego wrogość. Postanowiła zupełnie ją zignorować. Uśmiechnęła się uprzejmie, żeby ukryć rzadkie u niej poirytowanie. – Bo w tym domu przestrzega się pewnych zasad, panie Galanos. Zapłacił pan za posiłki, więc jeśli zechce pan spędzić cały dzień poza domem, przygotuję panu suchy prowiant. Jeśli zaś nie życzy pan sobie, abym przygotowywała panu posiłki, musi mnie pan o tym uprzedzić. W przeciwnym wypadku tracę czas i marnuję produkty. – Zrobił ruch, jakby chciał wejść na schody, ale Phoebe jeszcze nie skończyła. – Poza tym muszę panu pokazać, gdzie chowam zapasowy klucz, żebym nie musiała czekać na pański powrót.

– Tak jest, proszę pani – powiedział z sarkazmem.

– Zamek frontowych drzwi zacina się od czasu, gdy jeden z moich gości próbował przekręcić klucz w odwrotną stronę, więc dopóki się tego nie naprawi, używamy wejścia od strony kuchni. Klucz jest schowany z prawej strony pod wycieraczką – ciągnęła, ignorując jego grubiaństwo.

– Postaram się zapamiętać – zadrwił. – Czy to wszystko?

Phoebe głęboko wciągnęła powietrze. Do niektórych ludzi trzeba mieć anielską cierpliwość.

– Niezupełnie. Nie wiem, czy pan poluje. – Dała mu trochę czasu na ewentualną odpowiedź, ale ponieważ milczał, mówiła dalej. – W każdym razie lasy wkrótce zaroją się od myśliwych, więc jeśli zamierza pan spacerować, proszę nakładać pomarańczową kamizelkę. Kamizelki dla gości wiszą w sieni.

Przyglądał się jej tak długo, że zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle usłyszał, co powiedziała. Może ma wadę słuchu? A może tylko paskudne maniery?

– Chce pani decydować o tym, w co mam się ubierać?

Zdziwienie zastąpiło zgrzytliwe tony w jego głosie. Phoebe stała przed nim ubrana w stary szlafrok, w niezgrabnych kapciach na stopach. Próbowała sobie wytłumaczyć, że przecież ten mężczyzna nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia. Przy odrobinie wysiłku mogłaby nawet patrzeć na niego z góry.

– Jeśli pan... to znaczy, chciałabym, żeby pan... – Przełknęła ślinę, oblizała wargi i spróbowała zacząć to zdanie od początku.

– Proszę pana.. '.

– No, niechże to pani wreszcie wydusi. Jestem zmęczony, głodny i nie mam ochoty spędzić tu całej nocy czekając, aż zdecyduje się pani coś mi powiedzieć.

Stary zegar w salonie ze zgrzytem wybił kolejną godzinę, a wielkie brązowe oczy Phoebe toczyły bój z nieprzeniknionym czarnym spojrzeniem oczu gościa.

– W porządku, panie Galanos, sam pan tego chciał. Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, zawsze może pan o to poprosić. Poza tym nie będę się panem zajmować.

Gdy przyglądała się, jak wchodzi na schody, walczyły w niej poczucie winy i złość, której dotąd nie znała. Nie pamiętała, żeby ktoś kiedykolwiek tak bardzo ją zirytował. A niech sobie będzie głodny. Niech śpi w samochodzie, kiedy późno wróci do domu i znajdzie zamknięte drzwi! Ten facet raczej umrze z głodu, niż poprosi o kawałek chleba, myślała.

Umrze z głodu? Na pewno nie! I na dodatek nie zadowoli się kawałkiem chleba. Gus Galanos jest typem faceta, który chwyta całe ciasto i nie zawraca sobie głowy takimi drobiazgami jak „proszę" czy „dziękuję pani".

 

Kilka następnych dni minęło tak gładko, że Phoebe dziwiła się, dlaczego co wieczór jest taka zmęczona. Przecież nie dlatego, że ma szczególnie wymagającego gościa. Wprost przeciwnie. Pierwszego dnia rano poszła na górę posłać mu łóżko, a on zachował się tak, jakby przyszła po to, żeby przeszukać mu kieszenie.

– Co pani tu, do cholery, robi? – zawołał wychodząc z łazienki.

Phoebe zwykle wietrzyła pokoje, więc odsunęła zasłony i otworzyła szeroko okna, zanim zabrała się do ścielenia łóżka.

– Ścielę pańskie łóżko. Czy przyszłam za wcześnie? Jeśli chce się pan jeszcze zdrzemnąć – przyjdę później.

– Jeśli będę chciał, żeby moje łóżko było posłane, zrobię to sam. I niech pani zamknie te cholerne okna!

– Nie mam zamiaru zostawiać otwartych okien. Chciałam tylko przewietrzyć. – Pociągnęła nosem dla podkreślenia swoich słów, ale nie było tu zapachu wełnianych skarpet, brudnego sprzętu myśliwskiego czy mokrych butów. Pokój wciąż pachniał lawendą, wykrochmaloną pościelą i... charakterystycznym ostrym zapachem, bardzo osobistym i bardzo męskim.

Nie pokazała po sobie, że gburowaty lokator zachwiał jej poczuciem pewności. Uśmiechnęła się i przemaszerowała obok niego z dumnie podniesionym czołem. Szybko zeszła na dół, do bezpiecznej i przyjaznej kuchni.

Dopiero pół kubka mocnej herbaty z mlekiem trochę ją uspokoiło. Nawet nie przypuszczała, że może wybuchnąć z powodu zjadliwego spojrzenia i kilku ostrych słów. Prawdę mówiąc, nie przypomina sobie, żeby ktokolwiek kiedykolwiek tak na nią patrzył. Teraz, kiedy analizowała słowa dziwnego lokatora, nie wydały jej się aż tak nieprzyjemne.

Ten biedny człowiek po prostu nie panuje nad sobą. Niektórzy ludzie mają już taki agresywny sposób mówienia. Nie powiedział tego po to, żeby ją urazić. Zaproponował tylko, że sam pościele swoje łóżko, a ona powinna mu była podziękować, zamiast się dąsać.

Dąsać się? O rany, czy naprawdę się nadąsała? Zawsze uważano ją za dobre dziecko. Trudno ją było zdenerwować, a za to bardzo łatwo – uspokoić. Phoebe zawsze wszystkich umiała pogodzić. To Elida była złośnicą, a jej inteligencja sprawiała, że potrafiła boleśnie kaleczyć ostrym słowem. To Betsy wciąż chodziła nadąsana, a ponieważ była pięknym niemowlęciem i w miarę rozwoju piękniała jeszcze bardziej – pozwalano jej na to. Aż dziw, że nie wyrosła na zepsutą, pyszną kobietę. No, może trochę.

Phoebe zaczęła się zastanawiać, czy nie jest jednak bardziej podobna do swoich sióstr, niż jej się wydawało. W ciągu kilku dni zademonstrowała oschłość, trzaskała drzwiami, dąsała się i nie mogła się zdecydować, w co ma się ubrać: czy jeszcze raz włożyć stare spodnie w kwiaty, czy przebrać się w spódnicę z różowego dżinsu i różową muślinową bluzkę.

 

Następnego dnia po święcie Halloween, którego z powodu braku dzieci w okolicy właściwie nie obchodzono w Shawdon, Phoebe przycinała marne, późne róże i zwiędłe liście irysów, rosnących w jej ogrodzie. Przycinała krzewy tylko wtedy, kiedy było to już absolutnie konieczne i zawsze ukorzeniała obcięte gałązki. Trudno jej było potem znaleźć w zatłoczonym ogrodzie choćby skrawek ziemi, w którą mogłaby je posadzić.

Wyprała ręczniki i powiesiła je na podjeździe. To była jedyna nie zarośnięta przestrzeń, na której mogła rozciągnąć sznury bielizny. Przystanęła na chwilę grzejąc się w ciepłym jesiennym słońcu. Spojrzała wprawdzie kilka razy w stronę lasów, ale na pewno nie po to, żeby wypatrywać, czy Gus Galanos wraca do domu ze spaceru. Niech sobie łazi przez cały boży dzień. To nie jej sprawa.

Widocznie istnieją na świecie ludzie, dla których wspaniałe wakacje polegają na ukrywaniu się w sypialni, włóczeniu po polach i lasach.

Ona sama zupełnie co innego uznawała za godne wakacje. Były to wspaniałe, egzotyczne i romantyczne wizje, ale dopóki nie zadzwoni jej pośrednik z wiadomością, że stał się cud i ktoś właśnie chce kupić jej posiadłość, jest uwięziona tu, w Sleepy Hollow, razem ze swoimi ptakami, wiewiórkami i poczciwym białym słoniem. No i z czarnobrodym nieznajomym na dodatek.

A właściwie, kto to jest i co on tu, u licha, robi? Może to agent z IRS, próbujący złapać ją na zbieraniu góry pieniędzy od tłumu turystów, którzy marzą tylko o tym, żeby chłonąć subtelny urok Shawdon w Północnej Karolinie? Jednak gdyby naprawdę był agentem urzędu podatkowego, to już dawno by stąd wyjechał. Odkąd tu zamieszkał, pojawił się w pobliżu tylko listonosz i Elbert na swoim starym traktorze oraz panna Em, o której właściwie trudno powiedzieć, że się pojawiła. Panna Em zwykle przynosiła ze sobą trójnogi taboret, na który się wdrapywała, żeby móc zajrzeć przez szybę i upewnić się, że Phoebe jest cała i zdrowa. Panna Em nie utrzymuje stosunków towarzyskich z samotnymi kobietami, prowadzącymi pensjonaty dla mężczyzn.

Tak, Czarnobrody na pewno nie jest z IRS. Jak zdążyła się zorientować, nie poluje, nie łowi ryb, a jeśli ma aparat fotograficzny lub lornetkę, to bardzo dobrze ukryte gdzieś w kieszeni kurtki. Nie skorzystał z jej propozycji zabierania suchego prowiantu, chociaż łaskawie zgadzał się wypić co rano kubek czarnej kawy z ekspresu. Jego samochód wciąż stał na podjeździe przodem do szopy, w której przechowywała kukurydzę. A ponieważ do najbliższej restauracji nie da się dojść na piechotę, więc ten facet musi chodzić aż za linię kolejową, przecinającą pole sojowe, i przez las przedzierać się do autostrady, gdzie kupuje jakieś chipsy i czekoladki na stacji benzynowej Shorty'ego.

Phoebe właśnie zdjęła domek dla ptaków, żeby wyrzucić stamtąd gniazdo latających wiewiórek, kiedy kątem oka zauważyła swego tajemniczego gościa, człapiącego przez pole w stronę domu. W nocy padało i po długim spacerze buty miał tak oblepione szarym błotem, że ważyły pewnie po kilka kilogramów każdy.

– Może je pan tam opłukać – powiedziała i wskazała stary zlew, zamontowany przed sienią. Obok zlewu ustawiono ławkę, na której jej goście zwykle zostawiali cuchnącą i zabrudzoną wierzchnią odzież.

Wytrzymała jego zdolne przepalić azbest spojrzenie, wzruszyła ramionami i zajęła się swoją robotą.

Jak na tę porę roku, słońce grzało bardzo mocno. Phoebe ubrała się w swój ulubiony strój roboczy, składający się z luźnych spodni, które uszyła z resztki niebieskiego materiału zasłonowego i biało-niebieskiego swetra zrobionego na drutach, na który naszyła niebieski kwiatek. Rozjaśnione przez letnie słońce włosy uczesała rano w koński ogon, ale teraz rozsypały się i powiewały wokół ramion.

– Co pani tam, do diabła, robi?

Zaskoczył ją.

– Wieszam to z powrotem – powiedziała.

W połowie drewnianego drąga, podtrzymującego domek dla ptaków, zamontowano zawiasy, żeby można było wygodnie opuścić i oczyścić domek. Było to łatwe, chociaż trochę nieprzyjemne zajęcie.

– Niech się pani odsunie. Ja to zrobię.

Phoebe chciała się sprzeciwić, ale w końcu pozwoliła mu podnieść ciężkie urządzenie i ustawić domek na miejscu.

Dzięki – mruknęła.

Co to takiego? Jakiś domek dla ptaków? To gniazdo jaskółek. Zjadają moskity. Dobrze się Pani spacerowało?

Cisza. Najwyraźniej tylko on miał prawo zadawać pytania. Znów poczuła się, jakby zatrzaśnięto jej drzwi przed nosem.

– Byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan zostawić w sieni te zabłocone buty – powiedziała spokojnie. – Czy ma pan jakieś inne buty na zmianę? Coś, co mógłby pan nosić w domu po powrocie ze spaceru.

– Tak, oczywiście.

Weszła do domu, żeby przygotować kolację, a on powlókł się za nią z nisko spuszczoną głową. Przeszli przez zarośnięty ogród. Gus sięgnął po kurtkę, którą zostawił na ławce, żeby pomóc jej przy montowaniu domu dla jaskółek. Kiedy przerzucił ją przez ramię, zawartość kieszeni rozsypała się po ziemi, tuż pod ich stopami.

Zaklął. Phoebe uklękła i sięgnęła po coś, co leżało najbliżej. Przypadkiem było to opakowanie proszków od bólu głowy. Gus sięgnął po nie w tej samej chwili. Ich ręce spotkały się. Zesztywniał, a ona cofnęła dłoń, jakby jego dotknięcie parzyło. Oboje wymamrotali jakieś przeprosiny. Patrzyła odrętwiała, jak zbierał kupione na stacji benzynowej śmieci: dwa opakowania aspiryny, proszki od bólu głowy, dwie fiolki proszków przeciwko nadkwasocie, sześć batoników Mars i torebkę słonych orzeszków.

– Jeśli ma pan kłopoty... – zaczęła.

– Nie mam.

– To znaczy, jeśli boli pana głowa lub cierpi pan na niestrawność, mogę panu polecić...

– Jestem pewien, że może pani, panno Shaw – powiedział bez cienia wdzięczności. – Jeśli będę potrzebował pielęgniarki, zatrudnię kogoś z kwalifikacjami.

Phoebe przyglądała się, jak otwiera drzwi kuchenne, zdejmuje buty, rzuca je w kąt za wielki kocioł centralnego ogrzewania i w samych skarpetkach idzie krótkim korytarzem, łączącym sień z kuchnią.

– Zrobiłeś to jednak, ty czarnobrody ośle. Jednak to zrobiłeś – mruknęła. – A skoro już do tego doszedłeś, dlaczego nie pomyślisz o profesjonaliście, który poprawiłby twoje maniery.

 


Rozdział 2

 

Zawieszenie broni. W całym swoim życiu Phoebe nigdy dotąd nie przeżyła czegoś takiego jak zawieszenie broni, bo nigdy nie była na nikogo wściekła na tyle długo, żeby potrzebować jakiegoś rozejmu. Jej ojciec nazywał ją Słoneczną Panienką. Działo się to wtedy, kiedy jeszcze była jedynaczką, zanim po raz pierwszy odszedł z domu i po kilku latach wrócił, żeby zrobić jeszcze dwie córki. Potem odszedł po raz drugi – tym razem już na zawsze.

Kredą w kominie trzeba zapisać, że tym razem zachowanie Gusa Galanosa zachmurzyło Słoneczną Panienkę.

Poza tym dni mijały raczej spokojnie. Centralne ogrzewanie znów się popsuło i klekotało za każdym razem, kiedy włączał się wentylator. Przez podwórze przebiegł ścigany przez psy jeleń i przerwał jej sznur na bieliznę, zawadziwszy o niego rogami. Swojego gościa widywała rzadko albo wcale. Wyłapała mysią rodzinę, która mieszkała w sieni i przeniosła zwierzątka na drugą stronę kanału Bullyard z nadzieją, że nie są mistrzami olimpijskimi w pływaniu.

Poprzedniego dnia Phoebe zauważyła na trawniku pod oknem jadalni trzy okrągłe dziurki. Najwyraźniej panna Em przeraziła się czarnej brody Galanosa i jego sportowego samochodu i wspinając się na trójnogi taboret sprawdzała, czy Phoebe jeszcze żyje. Wciąż nie dawała się przekonać, że należy zainstalować telefon i kategorycznie odmawiała odwiedzania sąsiadki. Tylko dziurki pod oknem przypominały Phoebe, że gdyby potrzebowała – pomoc jest w zasięgu ręki.

Od dnia, w którym zawartość kieszeni jego marynarki rozsypała się na podwórzu, Gus Galanos przestał przychodzić rano do kuchni na kawę. Phoebe zignorowała ten afront i nieodmiennie proponowała mu rano herbatę, mleko, kakao, sok lub gorące śniadanie – do wyboru, a on codziennie odmawiał czegokolwiek.

Nie wyglądał dobrze. Wiedziała, że wszystkie te popularne leki nic nie pomogą na jego dolegliwośc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin