Brown Sandra - Czekając na miłość.rtf

(510 KB) Pobierz
Brown Sandra Czekając na miłość

Sandra Brown

Czekając na miłość

Z okładki

W życiu Marnie Hibbs, samotnie wychowującej dorastającego syna, pojawia się Law Kincaid, niezwykle popularny, zabójczo przystojny astronauta. Mężczyzna szuka autora anonimów, który twierdzi, że Law ma syna. Trop prowadzi do Marnie, ale ta wszystkiemu zaprzecza. Kiedy napięcie między nimi staje się nie do zniesienia, a wzajemne przyciąganie niezaprzeczalne, kobieta jest zmuszona do wyjawienia sekretu, co może spowodować, że straci dziecko, które kocha ponad wszystko, i mężczyznę, którego pożąda jak nikogo wcześniej.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Porsche skradało się ulicą niczym smukła czarna pantera. Sunęło tuż przy krawężniku, a niski, głęboki warkot jego silnika brzmiał jak pomruk drapieżcy.

Marnie Hibbs klęczała na żyznej ziemi kwietnika, kopiąc między rosnącymi pod krzakami ligustru niecierpkami i przeklinając drobne insekty, które urządzały sobie z nich trzy razy na dzień obfity posiłek, gdy odgłos nadjeżdżającego samochodu przyciągnął jej uwagę. Zerknęła przez ramię, a widząc, że pojazd zatrzymuje się przed domem, wymamrotała w panice:

- Boże, to już tak późno?

Odłożyła czym prędzej rydel, wstała i strzepnęła z kolan wilgotną ziemię. Już miała odsunąć z czoła ciemną grzywkę, kiedy uświadomiła sobie, że nadal ma na rękach grube rękawice. Ściągnęła je więc pospiesznie i rzuciła obok rydla, przyglądając się, jak kierowca wysiada z samochodu i zmierza ku niej ścieżką.

Spojrzała na zegarek i przekonała się, że nie straciła rachuby czasu. Było za wcześnie na umówione spotkanie, a co za tym idzie, nie zanosiło się na to, by miała zrobić na gościu dobre wrażenie.

Pokazywanie się spoconą, zgrzaną i brudną to nie najlepszy sposób, aby pozyskać klienta. Zwłaszcza kiedy naprawdę potrzebuje się zlecenia.

Zmusiła się do uśmiechu i pomaszerowała chodnikiem, by powitać przybysza, zastanawiając się gorączkowo, czy zostawiła dom i pracownię w jakim takim stanie, nim wyszła popracować przez godzinkę w ogrodzie. Zamierzała posprzątać przed spotkaniem.

Chociaż nie wyglądała tak, jak by mogła, nie chciała wydać się onieśmielona. Przyjazna pewność siebie to jedyny sposób, by zatrzeć niekorzystne wrażenie, jeśli zostało się przyłapanym w chwili, kiedy nikt nie powinien nas oglądać.

Choć nadal dzieliło ich dobrych kilka metrów, uśmiechnęła się promiennie i zawołała:

- Witam! Najwidoczniej nie dogadaliśmy się co do godziny. Sądziłam, że przyjdzie pan później.

- Uznałem, że ta diaboliczna gra trwa już zbyt długo.

Marnie zatrzymała się raptownie, pośliznąwszy się na wybetonowanej wieki temu ścieżce. Zaskoczona przechyliła głowę.

- Przepraszam, ale...

- Kim, u diabła, pani jest?

- Nazywam się Hibbs. A kogo się pan spodziewał?

- Nigdy o pani nie słyszałem. Co pani, do diabła, kombinuje?

- Kombinuję? - Rozejrzała się bezradnie dookoła, jakby rosnące przed domem olbrzymie jawory mogły udzielić odpowiedzi na tak dziwaczne pytania.

- Dlaczego wysyła mi pani te listy?

- Listy?

Mężczyzna był ewidentnie wściekły, a to, że nie miała pojęcia, o czym mówi, wydawało się tę wściekłość potęgować. Zawisł nad nią niczym jastrząb nad polną myszą i stał, póki nie uniosła głowy i nie spojrzała mu w twarz. Jaskrawe letnie słońce oświetlało go od tyłu, widziała więc jedynie zarys sylwetki.

Był wysoki, jasnowłosy, schludny, ubrany w wygodne spodnie i sportową koszulę - wszystko gustowne, wręcz nieskazitelne. Jego oczy przesłaniały przeciwsłoneczne okulary o kształcie ulubionym przez pilotów, nie mogła więc ich zobaczyć. Może i lepiej, jeśli były równie gniewne jak wyraz twarzy i postawa.

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- Listy, proszę pani, listy - wycedził przez dwa rzędy zdrowych, białych zębów.

- Jakie listy?

- Proszę nie udawać głupiej.

- Jest pan pewien, że trafił pod właściwy adres? Mężczyzna postąpił krok do przodu.

- Owszem - powiedział tonem jedynie o włos różniącym się od warknięcia.

- Cóż, nie sądzę.

Nie podobało jej się, że została zmuszona, by się tłumaczyć, zwłaszcza przez kogoś, kogo widziała pierwszy raz w życiu, z powodu czegoś, o czym nie miała zielonego pojęcia.

- Jest pan pijany, szalony albo musiała zajść pomyłka. Nie jestem osobą, której pan szuka, i żądam, aby opuścił pan moją posesję. Natychmiast.

- Pani się mnie spodziewała. Poznałem po tym, jak mnie pani powitała.

- Sądziłam, że jest pan z agencji reklamowej.

- Cóż, nie jestem.

- Chwała Bogu. - Wolałaby nie załatwiać interesów z kimś tak niezrównoważonym i wybuchowym.

- Doskonale pani wie, kim jestem - powiedział, zdejmując okulary.

Marnie zaczerpnęła gwałtownie oddechu i cofnęła się o krok, gdyż rzeczywiście wiedziała, kogo ma przed sobą.

Uniosła dłoń i przycisnęła ją do piersi, jakby chciała zatrzymać bijące zbyt mocno serce.

- Law - wykrztusiła, wzdychając.

- Zgadza się. Law Kincaid, jak napisała pani na kopertach.

To niezły szok, zobaczyć go po tylu latach, stojącego tak blisko. Tym razem nie był jedynie obrazkiem w gazecie lub na telewizyjnym ekranie. Był jak najbardziej realny. Lata obeszły się z nim łagodnie, przydając uroku, nie zaś go ujmując.

Pragnęła stać i wpatrywać się w zjawę z przeszłości, lecz on spoglądał na nią z nieskrywaną pogardą i bez śladu rozpoznania.

- Wejdźmy do domu, panie Kincaid - zaproponowała cicho.

Kilkoro spośród sąsiadów korzystających z dobrej pogody, by uporządkować ogródki, przerwało sadzenie, sprzątanie i podlewanie, aby pogapić się na samochód i gościa pani Hibbs.

W tym, że na progu jej domu pojawił się osobnik odmiennej płci, nie było nic nadzwyczajnego. Wielu klientów Marnie było mężczyznami i na ogół konsultowali się z nią właśnie tutaj. Zazwyczaj byli to poważnie wyglądający menedżerowie w ciemnych garniturach. Niewielu szczyciło się głęboką opalenizną, wyglądało jak gwiazda filmowa i prowadziło rzucający się w oczy samochód. Ta część Houston nie była, jak kilka powstałych niedawno w sąsiedztwie dzielnic, szykowna i pełna blichtru. Mieszkańcy wywodzili się głównie z klasy średniej i jeździli solidnymi rodzinnymi samochodami. Porsche było w tej okolicy niewątpliwie wyjątkiem. Na dodatek sąsiedzi nie pamiętali, by Marnie Hibbs wdała się kiedykolwiek w głośną sprzeczkę.

Odwróciła się, aż zapiszczały podeszwy tenisówek, i poprowadziła Lawa Kincaida ścieżką do frontowych drzwi. Klimatyzacja stanowiła miłe wytchnienie po wilgotnej duchocie na zewnątrz, ale ponieważ Marnie była spocona, chłodne powietrze sprawiło, że zrobiło jej się zimno. A może to uczucie, że powinna mieć się na baczności, było przyczyną, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka.

- Tędy.

Poprowadziła go przez obszerny hol, jakie można znaleźć już tylko w domach zbudowanych przed drugą wojną, w kierunku oszklonej werandy z tyłu, która służyła jej za pracownię. Tu czuła się swobodniej, bardziej u siebie, w większym stopniu zdolna stawić czoło zadziwiającemu faktowi, że Law Kincaid wkroczył oto znowu w jej życie.

Kiedy się odwróciła, omiatał właśnie lodowato niebieskimi oczami pracownię. Ich spojrzenia spotkały się i przywarły do siebie niczym dwa magnesy.

- I co? - zapytał krótko, opierając dłonie na biodrach. Najwidoczniej oczekiwał wyjaśnienia w kwestii, która pozostawała dla Marnie absolutną tajemnicą.

- Nie wiem nic o żadnych listach, panie Kincaid.

- Zostały wysłane z tego adresu.

- Zatem musiano pomylić się na poczcie.

- To mało prawdopodobne. Nie pięć razy w ciągu kilku tygodni. Proszę posłuchać, pani... jak brzmiało to nazwisko?

- Hibbs. Pani Hibbs. Obrzucił ją szybkim, szacującym spojrzeniem.

- Pani Hibbs. Jestem kawalerem od trzydziestu dziewięciu lat. Minęło już trochę czasu, odkąd wyszedłem z okresu dorastania. Nie pamiętam wszystkich kobiet, z którymi się przespałem. Jej serce podskoczyło w kolejnym tanecznym pas. Odetchnęła szybko, zbyt płytko, aby napełnić płuca.

- Nigdy z panem nie spałam. Wysunął z lekka biodro i przekrzywił arogancko głowę.

- Więc dlaczego twierdzi pani, że urodziła mi syna? Syna, o którym nic nie słyszałem, póki nie otrzymałem przed kilkoma tygodniami pierwszego listu.

Marnie wpatrywała się w niego skonsternowana. Nie była w stanie się odezwać. Poczuła, że blednie. Było tak, jakby ziemia nagle usunęła się jej spod stóp.

- Nigdy nie rodziłam. I powtarzam, nie wysyłałam do pana żadnych listów. - Wskazała mu gestem krzesło. - Może by pan usiadł?

Nie zaproponowała mu, by się rozgościł, z grzeczności lub troski o to, by było mu wygodniej, ale dlatego, iż obawiała się, że jeśli sama natychmiast nie usiądzie, ugną się pod nią kolana. Zastanawiał się przez chwilę, skubiąc z irytacją kącik dolnej wargi, lecz podszedł w końcu do ratanowego krzesła i usiadł na samym jego skraju, jakby chciał pozostać w gotowości, by móc zerwać się, jeśli zaistnieje taka potrzeba.

Marnie, na wpół świadoma tego, że ma na sobie zabłocone tenisówki, szorty o wystrzępionych nogawkach i stary podkoszulek, zajęła miejsce naprzeciw. Usiadła prosto, złączywszy brudne kolana i zacisnąwszy złożone na udach dłonie. Czuła się naga i bezbronna, kiedy przesuwał bezlitosnym spojrzeniem po jej twarzy, nieuczesanych włosach, roboczym ubraniu i powalanych ziemią kolanach.

- Rozpoznała mnie pani. Wystrzelił w nią to zdanie niczym pocisk.

- Jak każdy, kto czyta gazety i ogląda telewizję. Jest pan najpopularniejszym astronautą od czasu Johna Glenna.

- I dlatego stanowię doskonały cel dla każdego czubka.

- Nie jestem czubkiem!

- Skoro tak, czemu przysyła mi pani te listy? Nie ma w tym nic oryginalnego, wie pani. Dostaję takich codziennie kilkadziesiąt.

- Gratuluję.

- Nie mam na myśli listów od fanów, ale od ziejących nienawiścią religijnych maniaków, przekonanych, że udajemy się tam, dokąd Bogu nie śniło się wysyłać człowieka. Niektórzy twierdzą, iż zniszczył Challengera, aby ukarać nas za to, że naruszyliśmy niebiosa, lub wypisują temu podobne brednie. Otrzymuję propozycje małżeństwa lub innych związków seksualnej, a często i perwersyjnej natury - oznajmił chłodno.

- Szczęściarz. Zignorował uszczypliwy komentarz i mówił dalej:

- W listach od pani było jednak coś oryginalnego. Jest pani pierwszą kobietą, która twierdzi, że spłodziłem z nią dziecko.

- Nie słuchał pan? Powiedziałam, że nigdy nie rodziłam. Jak mógłby pan być ojcem?

- Właśnie, pani Hibbs! - wykrzyknął.

Marnie wstała. On także. Podążył za nią, kiedy podeszła do deski kreślarskiej i zaczęła przekładać bez potrzeby ołówki i pędzle.

- I jako pierwsza zagroziła mi pani, że ujawni sprawę, jeśli nie zrobię tego, czego ode mnie zażąda. Odwróciła się i przekonała, że stoi tak blisko, iż dotyka nagimi udami jego spodni.

- Jakież to zagrożenie mogłabym dla pana stanowić? To pan jest jasnowłosym dzieckiem programu kosmicznego, narodowym bohaterem. Kiedy potrząsał pan w przestrzeni dłonią rosyjskiego astronauty ponad traktatem pokojowym, nic nie zdołałoby oderwać Amerykanów od telewizora. - Wzięła głębszy oddech. - W Nowym Jorku urządzono panu i pańskiej załodze uroczystą paradę, zarzucając tonami konfetti. Został pan zaproszony na kolację do Białego Domu. Niemal w pojedynkę zmienił pan nastawienie opinii publicznej wobec NASA, a nie było ono najlepsze po tym, co stało się z Challengerem. Krytycy lotów załogowych zostali poprzez pańskie dokonania ośmieszeni... I to ja, szara myszka, miałabym wystąpić przeciw takiej sławie? Musiałabym być głupia albo zupełnie szalona. A nie jestem.

- Nazwała mnie pani „Law”.

Po tak długiej przemowie celnie wymierzona, składająca się z czterech słów riposta kompletnie ją zaskoczyła.

- Co takiego?

- Kiedy mnie pani rozpoznała, nazwała mnie pani „Law”.

- Czyż nie tak ma pan na imię?

- Jednak przeciętny człowiek powiedziałby raczej: pułkownik Kincaid, nie Law. To zbyt familiarne, jeśli się wcześniej nie znaliśmy.

- A czegóż to miałabym domagać się od pana w tych rzekomych listach? - spytała, wykonując unik.

- Po pierwsze: pieniędzy.

- Pieniędzy? - wykrzyknęła. - Jakie to wulgarne.

- A także tego, bym wyznał publicznie, że mam syna. Marnie odsunęła się od niego i deski. Bliskość tego akurat mężczyzny niemal pozbawiała ją zdolności myślenia. Zaczęła grzebać w stosie szkiców leżących na jednym ze stołów. - Jestem osobą niezależną, przywykłą polegać na sobie. Nie zażądałabym pieniędzy od pana ani od nikogo innego. Nigdy - To duży dom, położony w miłym otoczeniu. - Kupili go moi rodzice.

- Mieszkają tu z panią?

- Nie. Ojciec nie żyje. Matka miała kilka miesięcy temu wylew i przebywa w domu opieki. - Rzuciła szkice na biurko i spojrzała mu w oczy. - Potrafię sama się utrzymać. Zresztą co to pana obchodzi?

- Uważam, że ofiara powinna poznać szantażystę. Pod każdym względem - dodał cokolwiek ochryple.

Znów zaczął badać ją spojrzeniem. Tym razem wolniej i bardziej uważnie. Spostrzegła, że zatrzymał wzrok na jej piersiach, odznaczających się pod wilgotną koszulką. Poczuła, że jej sutki twardnieją, i bez powodzenia spróbowała wmówić sobie, że dzieje się tak za sprawą klimatyzacji, nie tego, że gapi się na nią Law Kincaid.

- Obawiam się, że będzie pan musiał mi wybaczyć - powiedziała, starając się, aby zabrzmiało to wyniośle. - Czekam na kogoś i muszę doprowadzić się do porządku.

- Na kogo? Człowieka z agencji? - Widząc, jak jest zdziwiona, wyjaśnił: - Wspomniała pani o nim na początku.

- Umówił się ze mną, aby obejrzeć szkice do pewnego projektu.

- Jest pani artystką?

- Ilustratorką.

- Dla kogo pani pracuje?

- Dla siebie. Jestem wolnym strzelcem.

- A nad czym obecnie?

- Nad okładką do książki telefonicznej Houston. Uniósł brązowe brwi, najwyraźniej pod wrażeniem.

- To spore zlecenie.

- Jeszcze go nie dostałam.

Ledwie to powiedziała, już miała ochotę ugryźć się w język. Law był dość bystry, aby wychwycić pot...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin