Petron Angela - Nie pytaj o nic.pdf

(363 KB) Pobierz
598485731 UNPDF
Angela Petron
Nie pytaj o nic
ROZDZIAŁ 1
– Pomogę ci.
Spojrzałam przez ramię. Naprzeciw mnie w przedziale siedział mężczyzna. Poza starszą
parą byliśmy jedynymi pasażerami. Usunęłam się, a on ściągnął moją torbę.
– Zrobiłaś kawał drogi – powiedział, przyglądając się plakietce zawieszonej u rączki. –
Szkocja? Jechałaś całą noc?
– Tak.
– Pewnie jesteś zmęczona...
Pomyślałam sobie, że zbyt dużo mówi jak na taką krótką znajomość. W Szkocji uważamy
Anglików za ludzi zachowujących się z rezerwą. Ale nagle zdałam sobie sprawę, że
nieznajomy był Amerykaninem. Miał na sobie dziwny strój: pomięty tweedowy garnitur i
czerwono-zieloną koszulę. Jasne, gęste włosy podkreślały świeżość jego lekko opalonej cery.
Był młody, najwyżej trochę starszy ode mnie – miał około dwudziestu trzech lub czterech lat.
Wyjęłam książkę. Pomógł mi odłożyć torbę na miejsce.
– Daleko jedziesz?
Odwróciłam plakietkę tak, by mógł przeczytać i jednocześnie zdać sobie sprawę, że nie
zamierzam z nim gawędzić przez całą drogę do Plymouth.
– Rezydencja Chiltonów, Chilton, Kornwalia – przeczytał powoli i spojrzał na mnie.
– Znasz to miejsce? – zapytałam zdawkowo, gładząc okładkę książki.
– Tak. To niedaleko Plymouth. Dlaczego tam pani jedzie, panno... – ponownie spojrzał na
plakietkę – panno Granton?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wyciągnął rękę i uśmiechnął się.
– Jestem Jake. Jake Moore. Podobno moje nazwisko pochodzi z West Country, pewnie
kiedyś mieszkali tutaj moi przodkowie. I może dlatego wróciłem do korzeni.
– Dostałam pracę w rezydencji Chiltonów.
– Jak ci się to udało? A może zadaję zbyt dużo pytań? „Tak” – pomyślałam.
– Znalazłam ogłoszenie w gazecie. Jestem daleką krewną Chiltonów.
– Krewną? W takim razie znasz się pewnie na rodzinnych interesach?
– Mój ojciec i wuj handlowali antykami w Glenash, skąd pochodzę. Gdy zmarł ojciec,
wuj zrezygnował. Szkoda, że nie mogłeś zobaczyć naszego domu, czasami wyglądał jak salon
aukcyjny.
Myśl o domu wywołała we mnie uczucie nostalgii. A przecież przyjechałam do Anglii po
to, by zapomnieć o rozczarowaniu, jakie mnie spotkało, i zacząć nowe życie.
– Nie było tygodnia, żeby gospodarz nie musiał upychać antyków na strychu, aby zrobić
miejsce w pokojach.
Jake zaśmiał się.
– Nieźle. – Wskazał na półkę, gdzie leżały tekturowe pudła związane mocnym sznurkiem.
– Ja też mam podobne zajęcie, właśnie kupiłem parę rzeczy na aukcji w Londynie.
– Okazyjnie?
– Nie, cholera, nie. – Przejechał ręką po włosach w geście zakłopotania. – To czyste
szaleństwo. Powinienem był zastanowić się lepiej. Przecież muszę z tego żyć.
– No tak – przytaknęłam grzecznie, nie będąc wcale w nastroju do rozmowy o salonach
sprzedaży.
Pociąg wjechał na stację w Plymouth. Jake zdjął moją torbę i przeniósł na peron, a potem
zajął się swoimi pakunkami.
– Pan Chilton miał wyjść po ciebie? – zapytał.
– Nie, pojadę autobusem. Dziękuję za pomoc – zeskoczyłam na peron i zatoczyłam się,
czując przeszywający ból w prawej stopie.
– Zwichnęłaś nogę? – Jake patrzył na mnie z troską. – Mówiłaś coś o autobusie?
Najbliższy odchodzi dopiero za kilka godzin.
Skonsternowana zagryzłam wargi.
– Czy mógłbyś mi pomóc dojść do postoju taksówek?
– Słuchaj – powiedział niepewnie – może poczekasz, aż zawiozę to wszystko do
Barbican, tam mam sklep. Wrócę i zabiorę cię. To kawałek za mostem Tamar, niedaleko
Saltash.
– To miło z twojej strony, ale wolę być niezależna. W istocie znaczyło to: „Nie przyjmuję
propozycji podwiezienia od nieznajomych”.
– Dobrze – powiedział cicho i lekko zarumienił się. – Odprowadzę cię do taksówki. –
Wyjął z kieszeni wizytówkę. – Zajrzyj kiedyś, jak będziesz w pobliżu.
Napis na wizytówce brzmiał: „U Jake’a – Antyki”. W tej samej chwili bagażowy
krzyknął do niego:
– Cześć, Jake. Ktoś ci skubnął furgonetkę zeszłej nocy!
– Niemożliwe, stary. Kto oddałby mi taką przysługę? Widzę zresztą tego grata, aż kłuje
mnie w oczy.
Spojrzałam na starą furgonetkę. Widniał na niej identyczny napis jak na wizytówce.
Samochód sprawiał miłe wrażenie, zresztą podobnie jak jego właściciel.
Pomagając mi wsiąść do taksówki, Jake zapytał:
– Czy mogę cię zaprosić na obiad? Znam urocze miejsce w miasteczku.
– Dziękuję – odpowiedziałam niechętnie, nie chcąc budzić w nim nadziei.
Zauważył mój opór, ale zamiast wycofać się dodał jeszcze: – W Komwalii można poczuć
się samotnie, Jenny. Szczególnie, gdy jest się tu obcym. Do zobaczenia wkrótce.
Moje chłodne zachowanie wobec Amerykanina miało związek z tym, co wydarzyło się w
Szkocji. Zanim opuściłam Glenash, przeżyłam ciężkie chwile – zerwałam zaręczyny. W
małym górskim miasteczku miłość z lat dziecinnych, przybierająca coraz poważniejszy
charakter, staje się przedmiotem ogólnego zainteresowania. Ronan, mężczyzna, którego
miałam poślubić, zupełnie nie przejął się skandalem, jaki wybuchł po odkryciu jego romansu
z córką ogrodnika. Ja wstydziłam się plotek. Oburzało mnie to, że Ronan zupełnie
zlekceważył sprawę. Na koniec, gdy zerwałam zaręczyny, zagrał urażonego narzeczonego.
Było to nie do zniesienia.
Gdy przejeżdżałam pod bramą rezydencji, przypomniałam sobie reakcję mojego wuja na
decyzję o podjęciu pracy daleko w Anglii. Z początku jakby odjęło mu mowę. Potem starał
się odwieść mnie od tego zamiaru, lecz bezskutecznie. Strasznie się zmartwił.
– Masz dwadzieścia jeden lat, dziewczyno, i chyba potrafisz samodzielnie myśleć, ale nie
podoba mi się ten pomysł.
– Przecież jadę do krewnych – odparłam zdecydowanie.
Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem i dodał:
– To nasi najgorsi krewni. Od wielu lat ciąży nad nimi przekleństwo.
Oczywiście wiedziałam o tym „przekleństwie”, ojciec zawsze śmiał się z tej historii.
George Granton, niegdyś mieszkający w rezydencji Chiltonów, został posądzony o
spowodowanie śmierci swojego przyrodniego brata Josepha, znanego projektanta i wytwórcy
mebli. George, były handlarz niewolników, był uważany za okrutnika. Za popełnione
zbrodnie na nim i jego potomkach miało ciążyć przekleństwo.
Taksówka powoli jechała aleją, mijając kolorowe klomby niebieskich i fiołkowo-
różowych hortensji. Dookoła rozciągały się zadbane trawniki. Samochód zatrzymał się przed
starym, granitowym domem. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że jestem obserwowana.
Pomyślałam o Jake’u i przypomniałam sobie wyraz jego twarzy, gdy wspomniałam o
rezydencji. Zapłaciłam kierowcy. Po jego odjeździe wokół mnie nagle zapanowała zupełna
cisza. „Obca cisza” – pomyślałam. Otrząsnęłam się i podeszłam do masywnych, nabitych
ćwiekami drzwi. Powiedziałam sobie: „Nie bądź głupia, nie masz czego się bać.”
Pociągnęłam za stary dzwonek. Wydał warczący dźwięk i zajęczał na koniec tak, jakby
się rozgniewał, że ktoś ośmielił się przerwać ciszę. Żadnej odpowiedzi. Otworzyłam drzwi i
krzyknęłam:
– Halo, jest tam kto? – Nikt nie odpowiedział, wiec weszłam.
Hall rezydencji by! duży, ale nie sprawiał wrażenia ogromu, jakie zwykle miewa się w
starych domach. Być może dlatego, że meble zostały wyjątkowo odpowiednio dobrane i
ustawione. Zapach starego drewna mieszał się z aromatem kwiatów ustawionych na kominku.
Na suficie położono różowy tynk tworzący proste, geometryczne wzory.
Usłyszałam stukanie laski o podłogę i szuranie stóp. Nikt się nie pojawił, a mimo to
dźwięk, gdzieś bardzo blisko mnie. nie ucichł. Dziwne, ktoś był w hallu, a ja nie widziałam
go.
Zrobiłam kilka kroków w kierunku korytarza po prawej stronie. Drzwi były lekko
uchylone. Nieśmiało weszłam do gęsto umeblowanego pokoju. Tuż za nim znajdowała się
sypialnia i łazienka. Całość wydawała się niezamieszkała i sprawiała przygnębiające
wrażenie. Wróciłam do hallu – cisza. „Może ktoś z mieszkańców jest na górze?” Zaczęłam
wchodzić po schodach. Zatrzymałam się, aby przypatrzeć się rzeźbionym poręczom i
statuetkom na słupkach.
Dźwięk nad głową odwrócił moją uwagę. Spojrzałam w górę i zawołałam – ponownie
cisza. Wspięłam się wyżej. Znalazłam się na długiej galerii. Nikogo nie zauważyłam. Na
chwilę zatrzymałam się niezdecydowanie, zastanawiając się, czy zapukać do którychś drzwi.
Nagie jedna ze statuetek stoczyła się w moim kierunku. Przestraszona uskoczyłam w bok.
Figurka spadła i potoczyła się w kąt, nie tłukąc się. Moje nogi były jak z ołowiu. Z trwogą
patrzyłam na leżącą statuetkę, która o mały włos trafiłaby mnie w głowę.
Otworzyły się jakieś drzwi. Usłyszałam kroki na galerii. Paraliżujący strach ustąpił i
skoczyłam do przodu, nie zważając na ból w kostce. Pośliznęłam się na gładkiej podłodze i
potoczyłam po niej. Zatrzymałam się, uderzając o rzeźbę przedstawiającą murzyńską
dziewczynkę. Znalazłam statuetkę i ścisnęłam ją w ręku – miałam broń.
– Co robisz? Kim jesteś?
Mężczyzna w wieku około trzydziestki stał na górze i patrzył na mnie zdumiony. Miał
czarne włosy i ciemnobrązowe oczy. Wolno szedł po schodach. Cofnęłam się w kierunku
drzwi.
Zmarszczył czoło i zapytał niegrzecznie:
– Co to wszystko ma znaczyć?
– Dlaczego rzuciłeś we mnie statuetką? – krzyknęłam. Po jego twarzy przemknęło
zdziwienie.
– Dopiero co wyszedłem z mojego pokoju na galerii. Dlaczego miałbym cię krzywdzić?
Nigdy przedtem cię nie widziałem. – Wyjął figurkę z moich rąk. – Nazywam się Dario Pavan.
– Uśmiechnął się. – No dobrze, a ty kim jesteś?
– Jenny Granton z Glenash w Szkocji – powiedziałam oschle. – Przyjechałam tu do pracy.
Dzwoniłam do drzwi, ale nikt nie odpowiadał.
– Granton? – powtórzył marszcząc brwi. – Ta sama rodzina... – Po chwili dodał: – Mój
przodek, Philip Granton, wyemigrował do Włoch w XIX wieku, więc – wyciągnął rękę – i we
mnie płynie trochę szkockiej krwi.
Strach zaczął mnie powoli opuszczać. Zastanawiałam się, czy moje nazwisko nie
zaniepokoiło go w jakiś sposób.
– Co się tu właściwie stało? – zapytał cicho.
– Słyszałam jakieś dźwięki na górze, a potem spadła ta figurka.
– Widocznie spadła ze słupka. Patrz, tak sieje mocuje. – Obrócił statuetkę, a ja spojrzałam
w milczeniu. Kawałek drewnianej podstawy był ułamany, figurki nie dało się trwale
przymocować.
– Widzisz – szepnęłam. Wszedł na schody.
– Zdawało ci się, że słyszałaś dźwięki. Poczekaj – powiedział zdecydowanie i zaczai
wspinać się na górę. – Nikogo tu nie ma – zawołał.
Wybiegłam na ganek i spojrzałam na ogród. A przecież słyszałam wyraźnie kroki.
Czyżby jakiś szaleniec polował tu na gości... ?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin