Nędznicy t.2.rtf

(778 KB) Pobierz

KSIEGA TRZECIA

SPELNIENIE OBIETNICY DANEJ UMIERAJACEJ (dalszy ciag)

 

ROZDZIAL VIII

JAK TO ŹLE PRZYJMOWAĆ U SIEBIE BIEDAKA, KTÓRY MOŻE JEST BOGACZEM

 

Kozeta nie mogla sie powstrzymac, by nie spojrzec na olbrzymia lalke, królujaca wciaz za witryna kramu z zabawkami, po czym zastukala do karczmy. Drzwi sie otwarly. Na progu stanela Thenardierowa ze swieca w reku.

- A, to ty, hultajko! Marudzilas, ze nie daj Boze! Bawic sie szczeniakowi zachcialo!

- Prosze pani - rzekla Kozeta drzac cala - ten pan przychodzi do nas na noc!

Thenardierowa predko zmienila gniewna mine na ukladny grymas - natychmiastowe przeobrazenie wlasciwe oberzystom - i chciwie rozejrzala sie za przybylym.

- To pan? - zapytala.

- Tak, pani! - odrzekl podrózny podnoszac reke do kapelusza.

Bogaci podrózni nie bywaja tak uprzejmi. Ten gest i badawcze spojrzenie rzucone na odzienie i zawiniatko nieznajomego sprawily, ze uprzejmy wyraz znikl z twarzy Thenardierowej, ustepujac znów miejsca gniewnej minie. Rzekla sucho:

- Wejdzcie, dobry czlowieku.

„Dobry czlowiek" wszedl. Thenardierowa jeszcze raz rzucila nan okiem, spojrzala uwaznie na mocno zniszczony surdut, na wytarty kapelusz i ruchem glowy, zmarszczeniem nosa, mrugnieciem oka zasiegnela rady u swego malzonka, który wciaz popijal z woznicami. Maz odpowiedzial jej niedostrzegalnym ruchem wskazujacego palca, który w polaczeniu z wydeciem ust oznacza w takich wypadkach: „Zupelna nedza." Wobec czego Thenardierowa zawolala:

- Sluchajcie no, mój czlowieku, bardzo mi przykro, ale nie mamy miejsca!

- Prosze mnie umiescic gdziekolwiek, na strychu czy w stajni - odrzekl podrózny. - Zaplace jak za pokój.

- Czterdziesci su.

- Czterdziesci su. Zgoda.

- No, to dobrze.

- Czterdziesci su - rzekl szeptem którys z wozniców do Thenardierowej. - Przeciez bierzecie tylko dwadziescia?

- Ale on zaplaci czterdziesci - odparla, równiez szeptem, Thenardierowa. - Ubogich nie przyjmuje na noc za mniejsza oplata.

- Racja - dodal slodkim glosem maz. - Tacy ludzie psuja reputacje domu.

Tymczasem nieznajomy, polozywszy na lawie swój kij i zawiniatko, usiadl przy stole, na którym Kozeta pospiesznie postawila flaszke wina i szklanke Kupiec, który domagal sie wody dla konia, poszedl go sam napoic. Kozeta usiadla na swym zwyklym miejscu pod stolem i zabrala sie znów do roboty na drutach. Umoczywszy ledwie wargi w winie, które sobie nalal do szklanki, podrózny przygladal sie dziewczynce ze szczególna uwaga.

Kozeta byla brzydka. Szczescie mogloby uczynic ja ladna. Opisalismy juz pobieznie te smutna postac. Kozeta byla chuda i mizerna; miala prawie osiem lat, ale wygladala zaledwie na szesc. Wielkie oczy, podkrazone glebokim cieniem, przygasly od ustawicznego placzu. Kaciki ust mialy ów rys nieustajacego przerazenia, który sie widzi u skazanców i u ludzi beznadziejnie chorych. Rece jej - jak to odgadla matka - byly pokryte odmrozeniami. Padajacy na nia w tej chwili blask ognia ukazywal sterczace kosci i straszliwa chudosc. Kozeta, która wciaz dygotala z zimna, przyzwyczaila sie kulic i sciskac do siebie kolana. Odziana byla w lachmany, które w lecie budzily litosc, w zimie budzily zgroze. Miala na sobie podarta plócienna sukienczyne; ani nawet skraweczka welnianej materii. Tu i ówdzie przeswiecala naga skóra, pokryta sinymi i czarnymi znakami - sladami kuksanców Thenardierowej. Bose nózki byly chude i czerwone. Na placz sie wprost zbieralo patrzac na wystajace obojczyki. Cala postac tej dziewczynki, jej ruchy, zachowanie, brzmienie glosu, pauzy, które robila miedzy jednym wyrazem a drugim, jej spojrzenie, jej milczenie, jej najmniejszy gest wyrazaly i zdradzaly jedna mysl - strach. Byla jakby napietnowana strachem. Strach - jesli tak rzec mozna - otulal ja cala; to strach kazal jej przyciskac lokcie do bioder, chowac piety pod spódniczke, zajmowac swoja osoba jak najmniej miejsca, strach pozwalal jej ledwo oddychac i stal sie tym, co mozna by nazwac zwyklym jej stanem, a co moglo sie przeobrazic jedynie w strach jeszcze wiekszy. W glebi jej zrenicy drgalo jakies zadziwienie, czaila sie tam groza. Ten strach byl tak wielki, ze wróciwszy do domu przemoczona do nitki, Kozeta nie osmielila sie osuszyc przy kominie, lecz milczaco powrócila do swej pracy. Wyraz oczu tego osmioletniego dziecka byl zawsze tak ponury, a nieraz tak tragiczny, ze chwilami wydawalo sie, iz wyrosnie z niego idiota albo szatan.

Nigdy, wspominalismy juz o tym, nie uczono jej pacierza, nigdy tez nie przestapila progu kosciola. „A bo to ja mam czas?" - mawiala Thenardierowa.

Czlowiek w zóltym surducie nie spuszczal oczu z Kozety. Nagle Thenardierowa zawolala:

- Ale, a chleb?

Na dzwiek podniesionego glosu Thenardierowej Kozeta - jak to bylo jej zwyczajem - czym predzej wyszla spod stolu. Zapomniala zupelnie o chlebie. Uciekla sie do wybiegu dzieci wiecznie przerazonych. Sklamala.

- Piekarz byl juz zamkniety, prosze pani.

- Trzeba bylo zastukac.

- Stukalam, prosze pani.

- No i co?

- Nie otworzyl.

- Jutro sie dowiem, czy to prawda - powiedziala Thenardierowa. - Jesli sie okaze, ze klamiesz, to dostaniesz zdrowe lanie. A tymczasem oddawaj pietnascie su.

Kozeta wsunela reke do kieszeni fartuszka i zzieleniala. Pieniedzy nie bylo.

- Nuze! - przynaglala Thenardierowa. - Nie slyszysz czy co?

Kozeta wywrócila kieszonke, nie bylo w niej nic. Gdzie sie mógl podziac pieniadz? Biedaczka nie byla w stanie wykrztusic slowa. Stala jak skamieniala.

- Co? Zgubilas pieniadze? Zgubilas pietnascie su? - wrzasnela Thenardierowa. - A moze chcesz mi je ukrasc?

Mówiac to wyciagnela reke w kierunku dyscypliny wiszacej przy kominie. Ten grozny gest przywrócil Kozecie glos. Krzyknela:

- Pani, blagam, pani! Juz nigdy nie bede!

Thenardierowa zdjela dyscyplina. Tymczasem czlowiek w zóltym surducie siegnal do kieszonki od kamizelki. Nikt nie zauwazyl tego gestu. Zreszta podrózni pili albo grali w karty, nie zwracajac uwagi na to, co sie dokola nich dzieje. Kozeta z przerazeniem wtulila sie w róg komina, kulac sie cala i starajac sie ukryc swoje biedne, na wpól nagie czlonki. Thenardierowa podniosla reke.

- Za pozwoleniem - odezwal sie czlowiek w zóltym surducie - przed chwila zauwazylem, ze malej wypadlo cos z fartuszka i potoczylo sie po podlodze. Moze to o to chodzi?

Tu schylil sie i udal, ze szuka czegos przez chwile na ziemi.

- Oto jest, prosze - powiedzial prostujac sie.

I podal monete Thenardierowej.

- Aha, tak, to ta sama - odrzekla oberzystka.

Nie byla to ta sama moneta, gdyz bylo to dwadziescia su, ale Thenardierowa uwazala to za swój zysk. Wsunela pieniadz do kieszeni i rzuciwszy dziecku wsciekle spojrzenie powiedziala tylko:

- Zeby mi sie to wiecej nie powtórzylo!

Kozeta wrócila do swej „nory", jak mawiala Thenardierowa. Jej wielkie, utkwione w nieznajomym oczy zaczely nabierac wyrazu, którego nigdy przedtem nie mialy; bylo to na razie naiwne zadziwienie, ale przebijala przez nie zdumiona ufnosc.

- Aha, prawda, a wieczerzac bedziecie? - zapytala Thenardierowa podróznego.

Nie odpowiedzial, zamyslony nad czyms gleboko.

- Co to za jeden? - mruknela do siebie pod nosem. - To musi byc ostatni nedzarz. Pewno nie ma ani grosza na kolacje. Czy aby zaplaci za nocleg? Swoja droga dobrze, ze nie przyszlo mu do glowy ukrasc ten pieniadz z ziemi.

W tej chwili drzwi sie otwarly, weszly Eponina i Anzelma. Byly to rzeczywiscie ladne dziewuszki, wygladaly raczej na dzieci z miasta niz na wiesniaczki; obie byly urocze, jedna z lsniacymi, kasztanowymi splotami, druga z czarnymi, dlugimi warkoczami, spadajacymi na plecy, obie zywe, czysciutkie, pulchne, swieze i zdrowe, az milo bylo na nie spojrzec. Ubrane byly cieplo, ale dzieki macierzynskiej pomyslowosci grubosc materii nie ujmowala ich stroikom wdzieku. Ochraniala przed zima, nie tlumiac wiosnianego uroku. Te dwie male istotki rozsiewaly dokola siebie blask. A poza tym - królowaly. Z ich stroju, wesolosci, z wrzawy, która robily, widac bylo, ze sa tutaj paniami. Kiedy weszly, Thenardierowa rzekla, niby to zrzedzac, ale w gruncie rzeczy tonem pelnym uwielbienia:

- No wiec! Zjawilyscie sie nareszcie!

Po czym przyciagnela je kolejno do siebie, przygladzila im wlosy, poprawila wstazki, a puszczajac, niby to odepchnela w ów tkliwy macierzynski sposób, mówiac:

- Ale tez sie wystroily! no, no!

Dziewczynki usiadly przy ogniu. Przyniosly ze soba lalke, która obracaly na wszystkie strony, szczebiocac wesolo. Od czasu do czasu Kozeta odrywala oczy od swojej roboty i posepnie spogladala, jak sie bawily. Eponina i Anzelma nie patrzyly na Kozete; byla dla nich czyms w rodzaju psa. Te trzy male dziewczynki nie mialy razem dwudziestu czterech lat, a stanowily juz obraz calego spoleczenstwa ludzkiego: z jednej strony zawisc, z drugiej .- pogarda. Lalka sióstr Thenardier byla bardzo zniszczona, stara i polamana; Kozecie jednak wydawala sie cudowna, Kozecie, która nigdy w zyciu nie miala lalki, „prawdziwej lalki" - ze uzyjemy tu okreslenia, które kazde dziecko zrozumie. Nagle Thenardierowa, krzatajac sie po izbie, dostrzegla roztargnienie Kozety, która zamiast pracowac przygladala sie zabawie dziewczynek.

- A, przylapalam cie! - wrzasnela. - To ty tak pracujesz? Poczekaj no! Kijem cie zapedze do roboty.

Nie ruszajac sie z miejsca, nieznajomy zwrócil sie do Thenardierowej.

- Niechze jej pani pozwoli sie bawic - rzekl z lekliwym niemal usmiechem.

Gdyby takie zyczenie wypowiedzial podrózny, który zjadl kawal pieczeni baraniej, wypil dwie butelki wina i nie wygladal na „ostatniego nedzarza" - byloby ono rozkazem. Ale zeby czlowiek w takim kapeluszu mial jakies zachcianki, zeby czlowiek w takim surducie pozwalal sobie miec swoja wole - tego Thenardierowa nie myslala znosic. Odparla kwasno:

- Poniewaz je, musi pracowac. Nie po to ja zywie, zeby zbijala baki.

- A cóz ona takiego robi? - ciagnal nieznajomy lagodnym glosem, dziwnie nie licujacym z jego zebraczym strojem i barkami tragarza. Thenardierowa raczyla odpowiedziec:

- Ponczochy, prosze pieknie. Ponczochy dla moich córeczek, bo ich prawie nie maja i boso beda chodzic.

Nieznajomy spojrzal na biedne, czerwone nozyny Kozety i zapytal:

- A kiedy skonczy te pare ponczoch?

- O, ten leniuch jeszcze dobre trzy albo cztery dni bedzie je robil.

- Ile moze byc warta taka para ponczoch, kiedy juz bedzie skonczona?

Thenardierowa spojrzala nan pogardliwie.

- Co najmniej trzydziesci su.

- A sprzedalaby mi ja pani za piec franków? - pytal dalej nieznajomy.

- Tam do diaska! - którys z wozniców parsknal grubym smiechem. - Piec franków! Dobre sobie! Piec franków to kawal grosza.

Tu Thenardier uznal, ze powinien zabrac glos:

- Oczywiscie, jesli taka jest panska fantazja, to za piec franków oddamy panu te pare ponczoch. Nie zwyklismy niczego odmawiac naszym gosciom.

- Ale zaplacic trzeba od razu! - powiedziala Thenardierowa po swojemu, krótko, a dobitnie.

- Kupuje te pare ponczoch - odrzekl nieznajomy wyjmujac z kieszeni piec franków; polozyl je na stole i dokonczyl: - Place za nia.

Po czym zwrócil sie do Kozety.

- Teraz twoja praca nalezy do mnie. Baw sie, dziecko.

Woznica byl tak poruszony widokiem tej pieciofrankowej monety, ze zostawil swoja szklanke i przybiegl obejrzec ja z bliska.

- Rzeczywiscie - krzyczal ogladajac ja. - Pieciofrankówka niczym tylne kolo! I niepodrobiona!

Thenardier zblizyl sie i bez slowa wsunal monete do kieszeni. Thenardierowa nic na to nie mogla powiedziec. Zagryzla wargi, a twarz jej przybrala wyraz nienawisci. Kozeta drzac ciagle, zaryzykowala pytanie:

- Prosze pani, czy ja naprawde moge sie bawic?

- A baw sie! - warknela straszliwym glosem Thenardierowa.

- Dziekuje pani - odparla Kozeta.

A gdy tak ustami dziekowala Thenardierowej, cala jej mala duszyczka skladala dzieki nieznajomemu. Thenardier zasiadl znowu do picia. Zona szepnela mu do ucha:

- Co to za jeden, ten zólty?

- Widzialem milionerów w takich surdutach - odrzekl Thenardier tonem nie znoszacym sprzeciwu. Kozeta odlozyla swa robótke, ale nie wyszla spod stolu, gdyz zawsze starala sie jak najmniej poruszac. Wyjela tylko z pudelka, stojacego za nia, jakies galganki i swoja mala, olowiana szabelke. Eponina i Anzelma nie zwracaly zadnej uwagi na to, co sie dzialo w izbie. Dokonaly wlasnie wielkiej rzeczy: zlapaly malego kotka. Rzucily lalke na ziemie i Eponina, jako starsza, owijala go w przerózne czerwone i niebieskie galganki, mimo ze kotek miauczal i wyrywal sie. Wykonujac te powazna i nielatwa prace, rozmawiala z siostra; byl to wdzieczny i slodki szczebiot dzieciecy, którego uroku - podobnie jak wspanialosci skrzydel motylich - niesposób utrwalic.

- Widzisz, siostrzyczko, ta lalka jest o wiele zabawniejsza niz tamta. Rusza sie, krzyczy i jest cieplutka. Bedziemy sie nia bawic, dobrze, siostrzyczko? To bedzie moja córeczka. Ja bede pania i przyjde do ciebie z wizyta, i ty bedziesz sie jej przygladac. Az tu nagle zobaczysz jej wasy - i bardzo sie zdziwisz. A potem zobaczysz jej uszy, a potem zobaczysz jej ogonek - i jeszcze bardziej sie zdziwisz. I powiesz: „Ach, mój Boze!", a ja ci odpowiem: „Tak, tak, prosze pani, to jest moja córeczka. Teraz male dziewczynki takie sa wlasnie."

Anzelma sluchala Eponiny z zachwytem. Tymczasem pijacy za stolem zaczeli spiewac sprosna piosenke i smieli sie, az szylby drzaly. Thenardier zachecal ich i wtórowal spiewom. Podobnie jak ptaki potrafia uwic sobie gniazdka z byle zdziebelka, tak i dzieci potrafia zrobic sobie lalke z byle czego. I kiedy Anzelma i Eponina owijaly kotka, Kozeta owinela swoja szabelke, wziela ja na rece i kolyszac do snu, nucila jej cichutko. Lalka - to przemozna potrzeba, a zarazem jeden z najbardziej uroczych instynktów malych dziewczynek. Troszczyc sie o kogos, okrywac, stroic, ubierac, rozbierac, ubierac na nowo, pouczac, lajac nieco, kolysac, piescic, usypiac, wyobrazac sobie, ze „cos" jest „kims" - w tym zawiera sie cala przyszlosc kobiety. Tak marzac i szczebiocac, robiac wyprawki i pieluszki, szyjac sukieneczki, staniczki i kaftaniki, dziecko staje sie dziewczynka, dziewczynka staje sie mloda dziewczyna, mloda dziewczyna - kobieta. Ostatnia lalka zamienia sie w pierwsze dziecko. Równie trudno sobie wyobrazic mala dziewczynke bez lalki jak kobiete bez dziecka; i obie sa prawie równie nieszczesliwe. Kozeta zrobila sobie zatem lalke z szabelki.

Thenardierowa podeszla do „zóltego czlowieka". „Mój maz ma racje - myslala - a nuz to jest pan Laffitte? Bogatych trzymaja sie czasem takie dziwactwa..." Przysiadla sie do niego.

- Prosze pana... - zaczela.

Na dzwiek slowa „pan" - podrózny odwrócil sie. Thenardierowa do tej pory mówila do niego „dobry czlowieku" lub „mój czlowieku".

- Widzi pan - ciagnela przybierajac slodkawa mine, która byla dla patrzacego jeszcze bardziej przykra niz jej grozna mina - niechby sobie dzieciak sie bawil, wcale mi to nie przeszkadza, ale to dobre na ten jeden raz, bo pan jest bardzo hojny. Ale, widzi pan, ta mala nie ma nic a nic; musi wiec pracowac.

- Wiec to nie pani córka? - zapytal podrózny.

- Ach, na Boga, panie, skadze znowu! To biedota, mala nedza, która przygarnelismy tak, z litosci. Troche glupawa. Chyba musi miec wode w glowie, bo popatrz pan, jaka ma wielka glowe. Robimy dla niej, co mozemy, ale sami nie jestesmy bogaci. Piszemy i piszemy tam, w jej strony, ale juz od pól roku nie mamy odpowiedzi. Chyba matce musialo sie zemrzec.

- Aa... - rzekl czlowiek i na nowo popadl w zadume.

- Ta matka to bylo nic dobrego - dodala Thenardierowa. - Porzucila swoje dziecko.

Podczas calej tej rozmowy Kozeta nie spuszczala oczu z Thenardierowej, jak gdyby jakis instynkt podszepnal jej, ze to o niej mowa. Slyszala niewiele; czasem dolecialo ja jakies slowo. Tymczasem biesiadnicy, dobrze juz podchmieleni, w napadzie jeszcze glosniejszej wesolosci powtarzali swoja sprosna piosenke. Byla to bardzo niewybredna a pieprzna spiewka, do której wmieszano Matke Boska i Dzieciatko Jezus. Thenardierowa przylaczyla sie do wybuchów smiechu. Siedzaca pod stolem Kozeta zapatrzyla sie w ogien, którego blask odbijal sie w jej nieruchomych oczach i kolyszac na reku szabelke, owinieta w galganki, nucila cichym glosikiem: „Moja mamusia umarla! Moja mamusia umarla! Moja mamusia umarla!..."

Ulegajac nowym naleganiom gospodyni, zólty czlowiek, „milioner", zgodzil sie zjesc wieczerze.

- A co pan sobie zyczy?

- Prosze o chleb i ser - odparl czlowiek.

- To jednak z pewnoscia zebrak - pomyslala Thenardierowa.

Pijacy spiewali wciaz swoja piosenke, a dziecko pod stolem spiewalo swoja. Nagle Kozeta umilkla. Odwróciwszy sie, spostrzegla tuz przy kuchennym stole lalke, która male Thenardierki porzucily dla zabawy z kotkiem. Upuscila owinieta w galgany szabelke, która polowicznie tylko mogla ja zadowolic, i wolno powiodla wzrokiem po izbie. Thenardierowa szeptala cos do meza, liczac pieniadze. Ponina i Zelma bawily sie kotkiem, podrózni jedli, pili lub spiewali. Nikt na nia nie patrzyl. Nie miala ani chwili do stracenia. Na czworakach wyczolgala sie spod stolu i upewniwszy sie raz jeszcze, ze nikt na nia nie patrzy, szybko przysunela sie do lalki i schwycila ja. Po chwili siedziala juz nieruchomo na swoim miejscu, obrócona w ten sposób, by cien padal na lalke, która trzymala na reku. Szczescie bawienia sie lalka bylo dla niej rzecza tak rzadka, ze odczuwala gwaltowna rozkosz. Sceny tej nie zauwazyl nikt z wyjatkiem podróznego, który wolno spozywal swój skromny posilek. Radosc Kozety trwala juz blisko kwadrans. Mimo zachowywanych ostroznosci Kozeta nie zauwazyla jednak, ze jedna noga lalki wystawala z cienia i byla oswietlona jaskrawo przez ogien na kominku. Ta rózowa, jasna, wylaniajaca sie z cienia noga przyciagnela spojrzenie Anzelmy, która odezwala sie do Eponiny:

- Siostrzyczko, popatrz!

Obie dziewczynki ze zdumienia az przerwaly zabawe. Kozeta osmielila sie wziac ich lalke! Eponina, nie wypuszczajac z objec kotka, podniosla sie i podszedlszy do matki, zaczela ja ciagnac za spódnice.

- Dajze spokój! - powiedziala matka. - Czego chcesz?

- Mamo - rzeklo dziecko - spójrz no!

I wskazala palcem Kozete, która z lalka w ramionach byla pograzona w ekstazie posiadania, glucha i slepa na wszystko, co sie wokól niej dzialo.

Twarz Thenardierowej przybrala ów szczególny wyraz wscieklosci, wybuchajacej z okazji drobnych codziennych blahostek, który sprawia, ze kobiety tego typu nazwano „megiery". Tym razem urazona duma wzmagala jeszcze gniew. Kozeta przekroczyla wszelkie granice. Kozeta wazyla sie dotknac lalki „panienek". Carowa nie moglaby miec innej miny na widok muzyka przymierzajacego orderowa wstege jej dostojnego syna. Ryknela ochryplym z oburzenia glosem:

- Kozeta!

Kozeta wstrzasnela sie, jakby ziemia pod nia zadrzala. Odwrócila sie.

- Kozeta! - powtórzyla Thenardierowa.

Kozeta wziela lalke i polozyla ja ostroznie na ziemi z uwielbieniem i rozpacza zarazem. Po czym, nie spuszczajac z niej oczu, splotla raczki i zalamala je - przerazajacy gest u dziecka w tym wieku. I przyszlo to, czego nie mogly z niej wydobyc ani przejscia calego dnia, ani bieg przez las, ani ciezar wiadra, ani zguba pieniedzy, ani widok dyscypliny, ani nawet posepne slowa zaslyszane z rozmowy Thenardierowej - przyszly lzy. Wybuchnela placzem.

Podrózny wstal.

- Co sie dzieje? - zapytal Thenardierowa.

- Nie widzi pan? - odrzekla wskazujac palcem corpus delicti lezacy u stóp Kozety.

- No wiec cóz takiego? - pytal dalej podrózny.

- Ta zebraczka osmielila sie wziac lalke moich dzieci! - wyjasnila Thenardierowa.

- I o to tyle halasu? - powiedzial podrózny. - A gdyby sie nawet bawila ta lalka?

- Alez ona dotykala jej brudnymi rekami - ciagnela Thenardierowa - swoimi wstretnymi lapskami !

Tu Kozeta zaszlochala jeszcze glosniej.

- A bedziesz ty mi cicho! - wrzasnela Thenardierowa.

Podrózny skierowal sie ku drzwiom, otworzyl je i wyszedl na ulice. Skoro tylko drzwi sie za nim zamknely, Thenardierowa skorzystala z jego nieobecnosci, by wymierzyc Kozecie pod stolem takiego kopniaka, ze mala rozpaczliwie sie rozkrzyczala. Drzwi otworzyly sie znowu. Podrózny wszedl do izby; w obu rekach trzymal owa bajeczna lalke, o której juz wspominalismy, a która przez caly dzien podziwialy wszystkie dzieciaki z miasteczka. Postawil ja przed Kozeta i rzekl:

- Masz, to dla ciebie!

Nalezy przypuszczac, ze gdy tak siedzial dluga godzine pograzony w zadumie, dostrzegl kram z zabawkami, oswietlony lampionami i swiecami tak wspaniale, ze wygladal poprzez okno oberzy jak jedna wielka iluminacja. Kozeta podniosla oczy; patrzyla na czlowieka, który sie do niej zblizal z lalka, tak jakby patrzyla na znizajace sie do niej slonce; uslyszala te przedziwne slowa: „To dla ciebie", spojrzala na niego, spojrzala na lalke, potem zaczela sie zwolna cofac i zaszyla sie w najglebszy kacik pod stolem, tuz przy scianie. Nie plakala juz, nie krzyczala; zdawalo sie, ze nie smie oddychac. Thenardierowa, Eponina i Anzelma staly jak skamieniale. Nawet pijacy zamilkli. W calej karczmie zalegla uroczysta cisza. Thenardierowa, w niemym oslupieniu, snula na nowo swe domysly. „Kimze jest ten stary? Czy to nedzarz? Czy milioner? A moze i jedno, i drugie, to znaczy zlodziej?" Na twarzy malzonka Thenardier zarysowal sie ów wymowny grymas, który podkresla wyraz twarzy ludzkiej, ilekroc przemozny instynkt objawia sie z cala swoja zwierzeca moca. Oberzysta spogladal to na lalke, to na podróznego, zdawal sie weszyc tego czlowieka, tak jakby weszyl wór pieniedzy. Trwalo to chwile krótka jak blyskawica. Podszedl do zony i rzucil jej szeptem:

- Ta historia kosztuje co najmniej trzydziesci franków! Zadnych glupstw! Plackiem przed tym czlowiekiem! Natury ordynarne i natury naiwne to maja wspólnego, ze nie znaja stanów posrednich i z jednej ostatecznosci gwaltownie przerzucaja sie w druga.

- No i cóz, Kozeto? - odezwala sie Thenardierowa glosem, który mial byc slodki, ale w którym przebijala cierpka slodycz zlej kobiety. - Dlaczego nie bierzesz swojej lalki?

Kozeta odwazyla sie wysunac z kryjówki.

- Moja droga Kozeto - odezwal sie czule Thenardier - ten pan dal ci lalke. Wezze ja. Jest twoja!

Kozeta patrzyla na cudowna lalke z pewnym przerazeniem. Twarzyczka jej mokra jeszcze byla od lez, ale oczy zaczely rozjasniac sie przedziwna radoscia jak niebo o wschodzie slonca. To, co odczuwala w tej chwili, mozna by porównac do tego, co by uczula, gdyby jej ktos nagle powiedzial: „Dziewczynko, jestes królowa Francji". Miala wrazenie, ze jesli dotknie lalki, to wyskoczy z niej piorun. Co bylo do pewnego stopnia prawda, gdyz byla pewna, ze Thenardierowa bedzie ja lajac i bic. Jednakze pokusa okazala sie zbyt silna. Kozeta zblizyla sie i zwracajac sie do Thenardierowej szepnela niesmialo:

- Czy moge, prosze pani?

Zadne slowa nie oddadza brzmienia jej glosu, w kto rym byla i rozpacz, i strach, i zachwyt.

- A pewno! - odrzekla Thenardierowa. - Jak ten pan ci ja dal, to jest twoja.

- Naprawde? - zapytala na nowo Kozeta. - Naprawde, prosze pana? Naprawde ta „piekna pani" jest moja?

Nieznajomy mial oczy pelne lez. Wydawalo sie, iz jest tak wzruszony, ze nie mówi, by nie wybuchnac placzem. Skinal tylko glowa i wlozyl reke „pieknej pani" w mala raczke Kozety. Kozeta usunela zywo reke, jakby sparzylo ja dotkniecie „pieknej pani", i wbila oczy w ziemie. Musimy tu dodac, ze wysunela w tym momencie jezyk na cala dlugosc. Nagle odwrócila sie i pochwycila lalke z uniesieniem.

- Bedzie miala na imie Katarzyna - zawolala.

Dziwna to byla chwila, gdy lachmany Kozety zblizyly sie i przytulily do wstazek i strojnych rózowych muslinów lalki.

- Prosze pani - odezwala sie znów Kozeta - czy moge ja posadzic na krzesle?

- Alez tak, moje dziecko! - odpowiedzial Thenardier.

Teraz Eponina i Anzelma patrzyly zazdrosnie na Kozete. Umiesciwszy Katarzyne na krzesle, mala usiadla przed nia na ziemi i siedziala tak nieruchomo, bez slowa, w pelnym uwielbienia zapatrzeniu.

- Baw sie, Kozeto - odezwal sie nieznajomy.

- Oh, ja sie bawie! - rzeklo dziecko.

Tego nieznajomego, tego przybysza, którego chyba Opatrznosc zeslala Kozecie, Thenardierowa nienawidzila w tej chwili tak jak nikogo na swiecie. Jednakze musiala sie opanowac. I choc byla przyzwyczajona do skrywania swych uczuc, usilujac nasladowac w tym meza, doznawala teraz wiecej wzruszen, niz ich byla w stanie zniesc. Pospiesznie zapedzila do lózka swoje córki, po czym zapytala „zóltego czlowieka", czy „laskawie zezwoli", by Kozeta równiez poszla spac, gdyz - jak dodala z macierzynska troskliwoscia - jest dzis bardzo „strudzona". Kozeta poszla spac, unoszac w objeciach Katarzyne.

Thenardierowa podchodzila od czasu do czasu do meza, który siedzial w drugim koncu izby, by - jak mówila - „ulzyc sobie na sercu." Wymienila z nim kilka slów z gwaltowna wsciekloscia, tym gwaltowniejsza, ze musiala byc tlumiona.

- Stary duren, co on knuje? Przyjechal tu i spokoju nam nie daje! Zachciewa mu sie, zeby sie to brzydactwo bawilo! Lalki znosi! Lalki warte czterdziesci franków daje szczeniakowi, którego chetnie odstapilabym za czterdziesci su. Niewiele brakuje, a bedzie do niej mówil: „Wasza Wysokosc", jak do ksieznej de Berry. Czy to nie glupota? Calkiem chyba oszalal ten tajemniczy dziad.

- Dlaczego? - odparl Thenardier. - To przecie zupelnie proste. Widac go to cieszy. Ciebie cieszy, jak ona pracuje, a jego cieszy, jak ona sie bawi. Wolno mu, no nie? Podrózny moze robic, co mu sie podoba, byle placil. Jesli ten stary jest filantropem, co ci to szkodzi? Jesli jest glupcem, tez nie twoja sprawa. Ma pieniadze - wiec po co sie do tego wtracasz?

Byla to mowa wladcy, a rozumowanie oberzysty i ani jeden, ani drugi nie znosil sprzeciwu. Podrózny oparl lokcie na stole i znów pograzyl sie w zadumie. Inni podrózni, kupcy i woznice, usuneli sie nieco i zaniechali swych spiewów, przygladajac mu sie z daleka z pelna szacunku obawa. Ten czlowiek, tak nedzne ubrany, któremu tak lekko wylatywaly z kieszeni monety pieciofrankowe i który rozdawal olbrzymie lalki malym nedzarkom w sabotach, musial byc na pewno kims wspanialym i groznym.

Uplynelo kilka godzin. Skonczyla sie pasterka, dawno minela Wigilia, pijacy odeszli, zamknieto karczme, opustoszala dolna izba, wygasl ogien na kominie, a nieznajomy wciaz siedzial bez ruchu na swoim miejscu. Od czasu do czasu zmienial tylko reke, na której wspieral glowe. To wszystko. Ale od chwili gdy Kozeta wyszla, nie wyrzekl ani slowa. W izbie zostali tylko oboje Thenardierowie przez grzecznosc i ciekawosc.

- Czy on mysli cala noc tak przesiedziec? - burczala Thenardierowa.

Gdy wybila druga, uznala sie za pokonana i oznajmila mezowi:

- Ja ide spac! Rób z nim, co chcesz.

Maz zasiadl za stolem w rogu izby, zapalil swiece i zabral sie do czytania ,,Kuriera Francuskiego". W ten sposób minela jedna godzina. Zacny oberzysta odczytal juz co najmniej trzy razy cala gazete, poczawszy od daty, a skonczywszy na nazwisku wydawcy. Nieznajomy sie nie ruszal. Thenardier krecil sie, pokaszliwal, chrzakal, wycieral nos, szural krzeslem. Czlowiek ani drgnal. „Spi czy co?" zastanawial sie Thenardier. Czlowiek nie spal, ale nic nie moglo go obudzic. Wreszcie Thenardier zdjal czapke, zblizyl sie cicho i zaryzykowal pytanie:

- Czy nie zechce pan udac sie na spoczynek?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin