Lennox Marion - Wigilijny dyżur - Wigilijny wieczór.pdf

(315 KB) Pobierz
Lennox Marion - Wigilijny dyżur - Wigilijny dyżur
Wigilijny dyżur
Marion Lennox
Tłumaczyła Renata Stasińska
A MIRACLE OR TWO
Wigilijny wieczór
119571223.004.png 119571223.005.png 119571223.006.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Telefon zadzwonił w chwili, gdy pani Roland konty-
nuowała trzykrotnie już przerywaną opowieść o swojej
migrenie. Doktor Reiss westchnęła i z przepraszającym
uśmiechem sięgnęła po słuchawkę. Wiedziała, że Becky
nie połączyłaby tej rozmowy, gdyby sprawa nie była pilna.
- Jana? - w słuchawce rozległ się zafrasowany głos
miejscowego komendanta straży pożarnej. - Jestem
w twoim gabinecie. Mogłabyś zajrzeć tu na moment?
Jana zerknęła na zegarek. Wprawdzie miała półtorej
godziny opóźnienia, ale jeżeli komendant chce z nią po-
rozmawiać, to ma widocznie ważny powód. Domyślała się
zresztą, z czym może mieć związek jego wizyta - przez
ostatnie pięć dni pożar, który trawił okolicę, rozprzestrze-
niał się żywiołowo i sytuacja stawała się coraz groźniejsza.
- Jasne. Już wychodzę - powiedziała, pospiesznie
przeprosiła panią Roland, po czym skierowała się do
drzwi.
Poczekalnia była zatłoczona. Nie było ani jednego wol-
nego krzesła, a na podłodze, tuż koło choinki, siedziały
przerażone dzieci. Wszystkie oczy natychmiast skierowa-
ły się ku Janie, która natychmiast przeprosiła oczekują-
cych za opóźnienie. I właśnie wtedy podniósł się z miejsca
119571223.007.png
wysoki mężczyzna. Uśmiechnął się lekko i zbliżył do niej
wolnym krokiem.
- Czy to pani ma dyżur? - spytał z niedowierzaniem.
Drobna zielonooka dziewczyna o niewinnym wyglądzie
wyraźnie nie była tą osobą, którą spodziewał się zobaczyć.
Nawet jeśli miała na sobie biały kitel.
W głosie mężczyzny Jana natychmiast rozpoznała ob-
cy, brytyjski akcent, zaś jego twarz z kilkudniowym jas-
nym zarostem, nieco niechlujny wygląd oraz plecak rzu-
cony w pobliżu potwierdziły tylko pierwsze przypuszcze-
nie - zagraniczny turysta. W parku narodowym w okolicy
Carrabookna bardzo często można było spotkać ludzi ta-
kich jak on.
- Tak, ja, a o co chodzi? - odparła i podniosła nań
wzrok.
- Chciałbym z panią porozmawiać, jeśli to możliwe.
Błękitne oczy przybysza, doskonale odznaczające się
od mocnej opalenizny, wpatrywały się w nią z
zuchwałym
zainteresowaniem. Po tym, w jaki sposób na nią spojrzał,
poznała, że uznał ją za atrakcyjną, i od razu poczuła, że
się rumieni.
Szybko przywołała się do porządku. W szczelnie zapię-
tym kitlu, w okularach i z czarnymi włosami upiętymi
w kok, była przede wszystkim doktor Reiss, osobą zbyt
rozważną i zbyt poważną, by myśleć o romantycznych
bzdurach. Zwłaszcza że Barry'emu bardzo odpowiadała
ta jej postawa.
- Jak pan widzi, nieprędko będzie to możliwe panie...
- Carisbrook - podpowiedział pospiesznie. - Chodzi
mi właściwie o...
119571223.001.png
- Czy ma pan jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę, panie
Carisbrook? - przerwała mu ze zniecierpliwieniem.
- Cóż... - Na jego ustach znów zadrgał leciutki
uśmiech. - Powiedziałbym, że moja osoba zasługuje na
pani uwagę.
- Proszę pana, niektórzy z tych ludzi czekają tu od
półtorej godziny - powiedziała ostro. - Czy pana sprawa
jest pilniejsza?
Carisbrook rozejrzał się wokół. Wszyscy pacjenci ob-
serwowali całą tę scenę z wyraźnym napięciem.
- Nie - przyznał, po czym podniósł dłoń na znak re-
zygnacji.
- W takim razie proponuję, żeby poczekał pan na swo-
ją kolej, tak jak wszyscy. Jeśli wróci pan na swoje miejsce,
wkrótce się panem zajmę.
Usiadł bez słowa protestu, jednak odprowadził ją tym
samym śmiałym wzrokiem aż do końca korytarza.
Jana czuła, że policzki wciąż jej płoną. Bezczelny tu-
rysta, pomyślała ze złością, próbując wymazać z pamięci
obraz jego błękitnych oczu. Nie powinna się rozpraszać,
w końcu przed nią jeszcze mnóstwo pracy. Niecierpliwym
ruchem dłoni odgarnęła z czoła kosmyk włosów i weszła
do gabinetu.
Dziesięć minut później pochylała się nad mapą, na którą
naniesiono kilkadziesiąt małych punkcików, wyznaczają-
cych linię ognia. Zasięg pożarów był przerażający.
- Zbliżają się do nas w zastraszającym tempie - ode-
zwała się do siedzącego obok komendanta. - Czy nie po-
winniśmy rozpocząć ewakuacji?
Charlie Simpkin potrząsnął głową.
119571223.002.png
- Jeszcze nie - odparł, ścierając z twarzy ślady dymu
i sadzy. - Rano byłem w górach. - Wskazał palcem miej-
sce na mapie. - Ogień przemieszcza się przez dolinę, o,
tutaj, trawiąc pasmo górskie z drugiej strony. Musiałyby
spłonąć tysiące hektarów, zanim pożar dotarłby do nas.
Gasimy na razie ogień wzdłuż tego grzbietu, żeby nie
mógł rozprzestrzeniać się w kierunku miasta. Jeżeli bę-
dziemy musieli, ewakuujemy ludność drogą morską, ale
jestem pewien, że nie będzie takiej potrzeby.
Jana westchnęła z ulgą i popatrzyła z troską na komen-
danta.
- Musi być panu ciężko patrzeć, jak płoną te piękne
lasy...
Simpkin odpowiedział jej smutnym uśmiechem. Im
częściej widywał tę młodą lekarkę, tym bardziej ją lubił.
Miała dwadzieścia osiem lat, ale w swoim skromnym
uczesaniu, prostej spódnicy i zapiętym pod szyję kitlu wy-
glądała na znacznie starszą. On sam wprawdzie wciąż;
narzekał na swoje trzpiotowate córki, myślące tylko o no-
wych strojach i zmieniające chłopaków jak rękawiczki,
ale chętnie zobaczyłby, jak doktor Reiss folguje swoim
żelaznym zasadom.
Ostatnio, jeśli wierzyć plotkom, postanowiła wyjść za
Barry'ego Fitzsimmonsa, miejscowego aptekarza. Cóż,
Barry był bez wątpienia wartościowym człowiekiem, ale
w towarzystwie jego oraz jego despotycznej matki prze-
padnie gdzieś ta wspaniała spontaniczność doktor Jany,
tego Charlie był pewien.
Szkoda, pomyślał, po czym odezwał się do niej:
- Prawdę mówiąc, ten pożar lasom nie zaszkodzi. Ros-
119571223.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin