Smith Joan - Koniec maskarady.doc

(716 KB) Pobierz
Joan Smith KONIEC MASKARADY

Joan Smith KONIEC MASKARADY

Rozdział 1

Muszę przyznać, że nie jest to miejsce, w którym spodziewałbym się spotkać tak dobrze sytuowanego łajdaka ja] Lionel March - powiedział z powątpiewaniem Jonatan Trevithick. - Sądziłbym raczej, że jako posiadacz całej tej floty którą nam ukradł, zamieszka w Pulteney, w Londynie.

Dwoje podróżnych wyjrzało przez okno powozu na gospodę. Stanowiła ona dość osobliwy widok - parter wykonana z krzemienia i innych kamieni, piętn z cegieł i drewnianych belek, dach zaś po kryty strzechą. W tym odludnym zakątki hrabstwa Kent można było spotkać wieli podobnych domostw. Z powodu niedostatku materiałów budowniczowie mu sieli tu improwizować. Pomimo niejedno rodnej fasady gospoda zachowała uroi starości. Po obu stronach wejścia pięły się czerwone róże, a okna całkiem się krył w gąszczu cisów. Nad wejściem wisiała złota tablica z niezgrabną podobizną sowy i czarnym napisem: GO­SPODA POD SOWĄ.

- Z pewnością ukrywa się. Jeśli został przemytni­kiem, niewiele jest w tych stronach rzeczy, które odpo­wiadałyby jego upodobaniom - odparła siostra Jonata­na Moira tonem wskazującym na to, że upodobania Lionela Marcha mają na wskroś przyziemny charakter.

Blaxstead, osada na południowo-wschodnim wy­brzeżu Anglii, w której zatrzymał się powóz, nadawała się idealnie na ośrodek przemytu i właściwie do nicze­go więcej; może jeszcze do rybołówstwa. Leżała milę od brzegu, ale przy ujściu rzeki. W porze przypływu widywało się tu parę łodzi rybackich i morską barkę. Z Gospody pod Sową rozciągał się widok na ujście i dalej, aż na wydarte morzu płaskie żuławy. Niebo było perłowoszare, a zachodzące słońce barwiło skra­wki chmur na kolor miedziany.

- Co za paskudne miejsce - mruknął Jonatan. - Mam nadzieję, że uda nam się szybko wykraść nasze pieniądze.

- Nie powinieneś używać słowa „wykraść”, Jonata­nie - upomniała go surowo Moira. - Przyjechaliśmy tu, by odzyskać to, co nam się słusznie należy. Kiedy wysiądziemy z powozu, nie wolno nam więcej używać naszych prawdziwych imion. Nie możemy popełnić gafy. Wątpię, by March nas poznał, ale możesz być pewien, że pamięta nasze imiona.

Spojrzała strapionym wzrokiem na Jonatana. Był stanowczo zbyt młody, by uchodzić za jej protektora. Młoda dama w wieku Moiry powinna mieć przyzwoitkę. Ponieważ jednak udawała wdowę, nie była ona bezwzględnie konieczna. Gdyby ktokolwiek zechciał to kwestionować, zachowa się w wyniosły sposób, który nie pozostawi wątpliwości, iż sama potrafi zadbać o swą przyzwoitość.

Moira była przekonana, że kiedy zameldują się jako sir Dawid i lady Crieff, wywołają w gospodzie poru­szenie. Ich tytuły mogą sugerować, że są małżeństwem, choć Jonatan był oczywiście zbyt młody do roli męża. Wkrótce wszyscy powinni się dowiedzieć, że jest jej pasierbem. Sir Aubrey Crieff poślubił kobietę na tyle młodą, że mogła być jego córką. Po śmierci sir Aubreya tytuł szlachecki przypadł w udziale Dawidowi - syno­wi z pierwszego małżeństwa.

Jonatan zauważył jej niepokój.

- To niezbyt dobry pomysł, żeby taka gąska jak ty udawała zuchwałą wdowę, Moiro - powiedział. - W takim miejscu mogą się kręcić niebezpieczne typy. W tych stronach przemytników nazywają „sowiarzałami”, pewnie dlatego, że pracują w nocy. Sądząc z na­zwy i lokalizacji tej gospody, może to być siedlisko przemytników.

- Jeśli nie będziemy wchodzić tym dżentelmenom w drogę, nie będą nam przeszkadzać. Mamy jedyną szansę, żeby odzyskać nasze pieniądze - odparła Moi­ra, marszcząc w determinacji czoło. - Wystarczy, że będę zachowywać wyniosłe maniery i ubierać się w te eleganckie suknie, które udało nam się pożyczyć. March będzie się raczej zalecać do bogatej wdowy niż do prowincjonalnej panienki.

Jonatan nie wątpił, że March pragnąłby upolować Moirę nawet bez dodatkowej przynęty w postaci cen­nej kolekcji klejnotów. W rodzinnych stronach uderzało do niej w konkury przynajmniej trzech kawalerów, mimo iż nie miała grosza posagu. Moira była bez wątpienia urodziwa. Rysy odziedziczyła po ojcu, więc March nie dostrzeże rodzinnego podobieństwa, ponie­waż nigdy nie widział pana Trevithicka. Kruczoczarne włosy i biała jak kość słoniowa cera Moiry sprawiały, że gdziekolwiek się pojawiła, wszyscy odwracali za nią głowy. Jednak tak naprawdę o jej urodzie stanowiły lśniące, srebrnoszare oczy z bardzo długimi rzęsami.

March widział Moirę tylko raz, przelotnie, kiedy przyjechała na pogrzeb z żeńskiego seminarium w Farnham. Nie powinien poznać w lady Crieff tamtej zapłakanej pensjonarki z czerwonymi oczami. Słowo „dziedziczka”, będzie dla niego oznaczało tylko kolej­ną fortunę, którą można ukraść.

Jonatan uznał za cud sposób, w jaki Moira przejęła sprawy w swoje ręce po śmierci matki, zostawiona z przeklętym długiem hipotecznym i bez grosza. Przez trzy lata mieszkała z nimi siostra pani Trevithick, ale to nie ciotka dzierżyła ster. Robiła to Moira, podówczas zaledwie piętnastoletnia dzierlatka. Tak, jeśli ktokol­wiek potrafił przeprowadzić tę szaloną maskaradę, to tylko Moira.

Kiedy Lionel March zalecał się do matki Jonatana, chłopiec przebywał w szkole, a w chwili pogrzebu przechodził kwarantannę po wietrznej ospie. Jonatan odziedziczył wygląd po matce. Podobnie jak ona miał niebieskie oczy i jasnoblond włosy Ten szesnastoletni młodzian miał wprawdzie metr osiemdziesiąt wzrostu, ale ciągle jeszcze wyglądał raczej jak chłopiec niż doro­sły mężczyzna. Był w tym niewdzięcznym wieku, kie­dy surduty i spodnie nie nadążają za nieustannie wy­dłużającymi się kończynami. Szczególnym jego utra­pieniem był nos, który pewnego dnia wyrósł jak grzyb po deszczu, zamieniając się z pączka w pokaźnych rozmiarów klin i skutecznie usuwając, wyraźne podo­bieństwo do rysów twarzy matki.

- Jesteś pewna, że poznasz go po tak długim czasie? - spytał Jonatan.

- Poznałabym jego skórę w garbarni - odparła za­wzięcie siostra.

- W każdym razie zawsze jest jeszcze ten palec - dodał Jonatan. - Ten brakujący kawałek małego palca u lewej ręki.

Moira wiedziała, że nie będzie potrzebować takiej wskazówki. Twarz Lionela Marcha wryła się w jej pa­mięć. Nawiedzała ją setki razy w koszmarnych snach. March wtargnął w spokojne życie Trevithicków niczym taran, zostawiając po sobie ruiny. Jak mama mogła go poślubić? Był wcieleniem diabła. Nie minęło jednak sześć tygodni, a nakłonił ją do małżeństwa, zaledwie rok po śmierci ojca. Gdyby tylko Moira była wtedy w domu... A mama czuła się bardzo samotna. Nikt z sąsiadów nie wiedział nic na temat Marcha. Podawał się za poważnego właściciela ziemskiego z Kornwalii; jego wytworne ubio­ry i powóz sprawiały wrażenie zamożności. Krewni do­radzali pani Trevithick ostrożność, jednak nie zważała na ich przestrogi. Wzięła pospiesznie ślub z mężczyzną którego ledwie znała, a trzy miesiące później leżała już w grobie.

Moira nie zdziwiłaby się, gdyby ten łajdak ją zamor­dował, wyglądało jednak na to, że przynajmniej tej zbrodni March nie ma na sumieniu. W chwili, kiedy mama spadła z konia, bawił w interesach w Londynie. Trevithickowie dowiedzieli się o rozmiarach jego grabie­ży dopiero po pogrzebie. Ojciec zostawił ich rodową posiadłość. Wiązy, wolną od długów, a prócz tego dzie­sięć tysięcy w posagu dla Moiry. Posag przepadł, majątek zaś obciążała hipoteka na piętnaście tysięcy funtów. Po pogrzebie March oświadczył adwokatowi, że jedzie na kilka dni do Londynu, aby uregulować finanse ze swoim księgowym.

Już nie wrócił. Ukradł dwadzieścia pięć tysięcy fun­tów, a Moira poprzysięgła sobie wtedy, że je odzyska, choćby musiała w tym celu jechać za Marchem do Afryki albo na biegun północny. Adwokat stwierdził, że jako mąż ich matki March miał prawo dysponować majątkiem wedle własnego uznania. Skoro prawo nie może im pomóc, muszą sobie radzić sami.

Dopiero po wyjeździe Marcha zaczęły krążyć na jego temat różne pogłoski. Podobno pół roku przed przyjaz­dem do Wiązów, rodzinnej posiadłości Trevithicków w Surrey, March pozbawił fortuny pewnego młodego lorda, oszukując go w karty. Wcześniej rozprowadzał akcje fikcyjnej kopalni złota w Kanadzie. Poślubił pew­ną zamożną, wiekową wdowę w Devon i uciekł z jej majątkiem - stało się to tuż po śmierci pani Trevithick. Oba małżeństwa zawarł więc zgodnie z prawem. Ist­niało pewne prawdopodobieństwo, że zagrabił rów­nież mienie wielu innych kobiet.

Okazało się, że do swych oszustw March używał różnych przebrań i potrafił zmieniać wygląd. Raz był czar-nowłosym, wąsatym kapitanem żeglugi daleko­morskiej, innym razem jasnowłosym, gładko ogolonym dżentelmenem, farmerem z Ameryki, irlandzkim ho­dowcą koni, a kiedyś nawet biskupem. Łajdak ten posiadał jednak pewną cechę charakterystyczną, której nie mógł w żaden sposób zmienić: brakowało mu czubka małego palca u lewej ręki.

Dochodzenie, pisanie listów i wertowanie gazet w po­szukiwaniu informacji o oszustwach, które mogły być jego dziełem, pochłonęło cztery lata, ale w końcu się opłacało. Dzięki determinacji, z jaką Moira pragnęła dopaść Marcha, udało się jej przetrwać chude lata w Wiązach. Lady Marchbank z Blaxstead, daleka krew­na pana Trevithicka, spotkała w sklepie w swoim mia­steczku nieznajomego, któremu brakowało kawałka małego palca. Udała się za nim i dowiedziała, że za­trzymał się w Gospodzie pod Sową, podając się za majora Stanby. Lady Marchbank podejrzewała, że w tej odległej okolicy ukrywa się przed swoją ostatnią ofiarą. Była na tyle uprzejma, że zaprosiła Trevithicków, by zamieszkali u niej w Domu nad Zatoką. Jednak Moira, która dowodziła ekspedycją, postanowiła zatrzymać się w gospodzie, by mieć w ten sposób lepszy dostęp do Marcha.

Przez cztery lata Moira wielokrotnie zmieniała stra­tegię odzyskania pieniędzy. Natchnieniem stała się dla niej historia lady Crieff ze Szkocji. Pewien wiekowy baronet poślubił córkę swojego pastucha, kobietę kilka­dziesiąt lat młodszą. W chwili jego zgonu odziedziczy­ła ona wspaniałą kolekcję klejnotów, której wartość oceniano na sto tysięcy funtów. Historia ta zdobyła tak szeroki rozgłos, gdyż prawnicy syna baroneta z pierw­szego małżeństwa, Dawida, obecnie sir Dawida Crieffa, wszczęli proces mający na celu odzyskanie klejnotów. Ponieważ były cenniejsze niż cały majątek, prawnicy utrzymywali, że w momencie spisywania testamentu sir Aubrey był niespełna rozumu. Naturalną koleją rzeczy jego głównym spadkobiercą zostałby syn.

Po intensywnym, trwającym miesiąc wertowaniu pra­sy Moira natrafiła na krótki artykuł, z którego wynikało, że prawnicy skłaniają się ku rozwiązaniu sprawy Crieff kontra Crieff w drodze ugody pozasądowej. W artykule nie było mowy o tym, komu przypadną w udziale klejnoty; można było tym samym udawać, że lady Crieff ma je przy sobie i jedzie właśnie do Londynu, by je sprzedać. Sir Dawid, jeszcze prawie dziecko, może być po jej stronie. Sprzedaż byłaby oczywiście nielegal­na, Moira wątpiła jednak, czy Lionel March będzie się specjalnie przejmował, kto jest prawowitym właścicie­lem.

W artykule podano nieco szczegółów dotyczących kolekcji. Znajdował się w niej bajeczny komplet: szma­ragdowy naszyjnik i kolczyki, naszyjnik z szafirów, brylanty i pierścień z rubinem. Polegając na tym skro­mnym opisie Moira nabyła imitacje klejnotów Crieffów. Jej własny naszyjnik z brylantami miał posłużyć jako przynęta do zwabienia rzekomego Stanby’ego w pu­łapkę. Planowała tak go omotać, by nabył kolekcję sztucznych klejnotów za prawdziwe pieniądze. Naszyj­nik Moiry był autentyczny, dostała go w spadku od stryjenki. Nie znajdował się na szczęście wśród klejno­tów matki, więc tym samym uniknął zachłannych szponów Marcha.                                    JA

Moira zdawała sobie sprawę, że jej plan jeży się od niebezpieczeństw, najbardziej martwiła się jednak, czy bratu uda się wytrwać przez całą maskaradę. Był dość inteligentny i pełen zapału, ale taki młody! Moira sta­rała się nie dopuszczać do siebie wątpliwości, ale kiedy wieczorem leżała w łóżku, przyznała z ciężkim sercem, że może i ona, dziewiętnastoletnia panienka, nie jest godną przeciwniczką dla takiego zatwardziałego kry­minalisty jak Lionel March. Mogła niechcący popełnić jakiś błąd. Co gorsza, March, żeby osiągnąć swój cel, może spróbować ją porwać. Będzie musiała nieustan­nie się pilnować.

Kiedy przygotowywała się do wyjścia z powozu, Jonatan spytał:

- Jesteś gotowa, lady Crieff?

- Tak, możemy wysiadać, sir Dawidzie. Widzisz, oboje pamiętamy swoje nowe imiona. Chodźmy, Dawi­dzie. Chyba mogę zwracać się do ciebie „Dawidzie”, nie używając tytułu. Jak myślisz?

- To brzmi bardziej naturalnie, choć nie miałbym nic przeciwko tytułowi szlacheckiemu. Mam mówić do ciebie „mamo”?

Moira zastanowiła się przez chwilę.

- Czy młody mężczyzna mógłby mówić do tak młodej macochy „mamo”? Sądzę, że sir Aubreyowi to by się podobało. Chociaż nie, w sypialni rządziłaby lady Crieff, a ona, jak sądzę, wolałaby swój tytuł.

- Jako córka pastucha nie powinnaś zachowywać się za bardzo jak dama, prawda?

- Młoda kobieta, która poślubiła dla pieniędzy dużo starszego mężczyznę, mogłaby zacząć bardzo zadzie­rać nosa, kiedy już osiągnęła swój cel, czyli zdobycie tytułu. Zauważ, że lady Crieff powinna okazywać od czasu do czasu pospolite maniery i zdradzać brak wykształcenia. - Moira zastukała lekko w okno, dając znak stangretowi, żeby opuścił schodki.

- Dobrze wyglądam, Dawidzie? - spytała.

Jonatan przesunął wzrokiem od zdobnego w pióra czepka do ciemnozielonej jedwabnej mantylki i odzia­nych w rękawiczki dłoni. Poczuł zadowolenie, widząc siostrę ubraną tak, jak trzeba.

- Jak księżna, milady - odparł.

Stangret, wtajemniczony w całą intrygę zaufany słu­ga, otworzył drzwi i opuścił schodki, aby Crieffowie mogli wysiąść. Moira podała mu kasetkę z klejnotami. Podróżni rozejrzeli się, mając nadzieję ujrzeć pana Marcha. Nie było go nigdzie w pobliżu, ale nagle pojawił się inny obiekt godny zainteresowania. Obok nich zajechała z szykiem wystawna żółta kariolka ciąg­nięta przez parę dobranych siwków. Gdy z gospody wybiegł stajenny, jadący w niej mężczyzna rzucił mu lejce i zsiadł z kozła. Spojrzał na powóz Trevithicków z nie ukrywanym zainteresowaniem, koncentrującym się, rzecz jasna, na niezrównanej Moirze. Kiedy męż­czyzna zatrzymał się, przyglądając się jej z podziwem, Jonatan poczuł ukłucie niepokoju.

Moira również zwróciła na niego uwagę i uznała, że jest na swój sposób niezwykły. Pozwoliła sobie na prze­lotne, badawcze spojrzenie. Twarz miał ogorzałą, a jego oczy błyszczały figlarnie. Ubrany był nad wyraz wytwor­nie, od przekrzywionej na bakier czapki z bobrów aż po czubki lśniących, zdobionych frędzlami butów z chole­wami. Błękitny surdut przylegał do jego szerokich barów, odsłaniając misternie zawiązany fular i kamizelę w żółte i zielonkawe prążki. Całości dopełniała trzcinowa laska i skórzane rękawiczki. Moira nie spodziewała się takiej elegancji w małej wiejskiej gospodzie.

Kiedy go mijała, mężczyzna ukłonił się. Zanim czap­ka z bobrów wróciła na swe miejsce, przez moment można było zobaczyć jego czarne włosy. Moira chciała instynktownie poczytać tak nagłą poufałość za afront, powstrzymała się jednak w ostatniej chwili. Nie była już Moira Trevithick; była tą zuchwałą istotką, lady Crieff. Gdy Dawid przytrzymał jej drzwi gospody, rzuciła przez ramię zalotny uśmiech.

Dżentelmen zaszczycił ją w odpowiedzi uśmiechem i ukłonem. Nie był to zwykły uśmiech. Moira odczytała jego znaczenie lepiej, niż gdyby wyraził je słowami. Był nią oczarowany; palił się wprost, by zawrzeć z nią znajomość, a wyglądał na takiego dżentelmena, który nie zawaha się przed niczym, byle tylko osiągnąć swój cel.

- Uważaj na stopień - ostrzegł ją brat.

Moira zerknęła raz jeszcze na nieznajomego. Wciąż na nią patrzył. Widząc drapieżny błysk w jego oku, poczuła, jak przechodzą ją ciarki.

Kiedy weszli do środka, Jonatan zapytał:

- Do kroćset, widziałaś ten zaprzęg siwków? Ależ rumaki! Idę o zakład, że pokonują szesnaście mil w go­dzinę. Wiele bym dał, żeby wziąć cugle w ręce.

Zanim Moira zdążyła odpowiedzieć, drzwi gospody otworzyły się i wszedł spotkany wcześniej dżentelmen. Po chwili zdecydowanie podszedł do recepcji. Kiedy Moira wpisywała się do księgi meldunkowej, mężczyzna zwrócił się do oberżysty:

- Czy zatrzymał się u was niejaki major Stanby? - spytał niskim głosem.

- Owszem, sir - odparł oberżysta. - Zajmuje pótnocno-wschodni apartament na tyłach gospody. Chwilowo jest nieobecny. Spodziewamy się go z powrotem na kolację.

Na dźwięk nazwiska majora siostra i brat wymienili znaczące spojrzenia. Moira pokręciła lekko głową, dając Jonatanowi do zrozumienia, że ma się nie odzywać. Zadrżały jej palce, ale w mgnieniu oka opanowała się i pisała dalej, podczas gdy mężczyzna rozmawiał z obe­rżystą. Dawid wziął od stangreta kasetkę z klejnotami i zaprowadził Moirę na górę.

Wynajęli dwie sypialnie rozdzielone wspólnym salo­nem. Chociaż dostali najlepszy apartament, jaki gospo­da miała do zaoferowania, nie był on bynajmniej elegancki. Sufit biegł ostrym skosem do góry. Izby były jednak czyste i jasne, z okien zaś rozciągał się widok na ujście rzeki. Nierówną podłogę z desek zakrywał czę­ściowo obszyty frędzlami dywan. W pokoju Moiry znajdowało się łóżko z prostym batystowym baldachi­mem i toaletka z owalnym lustrem.

- Nie przypomina to za bardzo domu - stwierdził markotnie Jonatan.

- Wygląda przyzwoicie, choć lady Crieff znajdzie zapewne nieco powodów do narzekań. - Zamknąwszy tę kwestię, Moira przeszła do bardziej interesujących tematów. - Wygląda na to, że ograbiwszy nas z mająt­ku, major Stanby znalazł sobie wspólnika. Ze sposobu, w jaki ten typ uśmiechał się do mnie, mogę wnosić, że nie ma dobrych zamiarów.

- Bardzo możliwe, że masz rację - zgodził się Jona­tan - chociaż, prawdę mówiąc, to ty uśmiechnęłaś się pierwsza. Nie możemy mieć pewności, że pracuje z Marchem tylko dlatego, że się o niego dopytywał.

- To prawda. March zawsze działał w pojedynkę.

- Może ogłosił, że organizuje partię kart. Wiesz przecież, że oszukiwanie w karty to jedna z jego ulu­bionych sztuczek. Powinniśmy ostrzec pana Hartly’ego.

- Tak się nazywa? - spytała Moira. - Bystry jesteś, żeś to zauważył. Jon... Dawidzie.

- Takie nazwisko podał oberżyście. Z rozkoszą przejechałbym się tą kariolką.

- Nie ma powodu do pośpiechu. Nie powinniśmy spuszczać Hartly’ego z oka. Może się do czegoś przy­dać. Nigdy nie wiadomo, jak się potoczą sprawy.

- Mam nadzieję, że tak, bym mógł pokierować tym zaprzęgiem.

- Ciekawe, czy mają w gospodzie wspólników. - Moira zamyśliła się. - Nie patrz tak na mnie, Dawidzie. Zawarcie bliższej znajomości z Hardym to znakomity sposób, by poznać Marcha, a prócz tego dowiedzieć się, co on tu robi i dlaczego pytał o Stanby’ego.

Zamilkła, ale przyszło jej do głowy, że jeśli Hartly nie jest wspólnikiem Stanby’ego, to mógłby jej pomóc. Czułaby się o niebo bezpieczniej, mając za sprzymie­rzeńca mężczyznę takiego jak on.

- Zamierzasz wdać się we flirt z Hartlym?

- Nie, to byłoby zbyt oczywiste. - Przerwała, po czym dodała z chytrym uśmiechem: - Mogłabym jed­nak pozwolić mu poflirtować ze mną, jeśli ma taki zamiar.

- To będzie w sam raz pospolite jak na lady Crieff, zadawać się z nieznajomym. Szkoda że to nie ja muszę zachowywać się prostacko. Poradziłbym sobie z tym lepiej niż ty.

- Jeszcze zobaczymy! Potrafię poprawić sobie pod­wiązkę na oczach wszystkich równie dobrze jak byle ladacznica. No dobrze, gdzie ukryjemy klejnoty?

- Poproś oberżystę, żeby schował je w sejfie. Czy może ja mam to zrobić?

- Ty to zrób i okaż troskę o ich bezpieczeństwo. Poczekaj, aż będzie sam, i powiedz mu, że kasetka jest niezwykle cenna.

- Tak też jest w istocie, dla nas. Miejmy nadzieję, że uda się wymienić tę kolekcję szkiełek na naszą fortunę.

Jonatan wziął kasetkę i pogwizdując pobiegł na dół.

Rozdział 2

Hartly zwrócił się na odchodnym do oberżysty:

- Jeśli chodzi o majora Stanby’ego... tak naprawdę to się nie znamy. Proszę mu nie mówić, że o niego pytałem. To ma być niespodzianka. - Położył na kontuarze złotą monetę, która powędro­wała do kieszeni oberżysty z prędkością błyskawicy.

Obdarowany skinął głową i mrugnął bystro okiem.

- Jeśli coś będzie panu potrzeba, sir, wystarczy tylko poprosić, a Jeremi Bullion z radością służy pomocą. Bliscy wo­łają mnie Bullion.

- Wyśmienicie. Jesteś nie obrobio­nym metalem, ale czystym złotem, to pewne.

Bullion przyjął ten wymęczony kom­plement z uśmiechem.

- A jakże, sir. Może i jestem grudką złota, ale dwudziestoczterokaratowego. Gdyby życzył pan sobie, żeby przynieść do pokoju przekąskę albo butelkę wina, wystarczy pociągnąć za sznurek dzwon­ka. W kwestii odzieży moja małżonka jest lepsza niż szwaczka, gdyby trzeba było zacerować dziurę albo uprasować surdut.

- Bardzo dziękuję, ale wkrótce dołączy do mnie lokaj. Czy Stanby wspominał, jak długo planuje się tu zatrzymać?

- Wynajął apartament na tydzień.

Twarz pana Hartly’ego rozpogodziła się.

- To na razie wszystko, Bullion. A, jeszcze jedno. Wieczorem będzie mi potrzebna osobna jadalnia.

Poorana bruzdami twarz Bulliona zmarszczyła się jeszcze bardziej z zatroskania.

- Tu muszę pana rozczarować, sir. Prowadzimy skromny interes. Mam jedną wspólną izbę dla pospól­stwa i wielką ja-dalnię dla szlachetnie urodzonych, ta­kich jak pan. Mogę przynieść kolację do sypialni, żaden kłopot. Mogę też usadzić pana w rogu jadalni i odgro­dzić stół składanym parawanem. Będzie się pan czuł, jakby był sam jeden na świecie.

Przypominając sobie uroczą damę, którą widział i wysiadając z powozu, Hartly odparł:

- Nie ma potrzeby ukrywać mnie w kącie, Bullion. Usiądę twarzą do ściany, żeby nie przyprawiać nikogo o mdłości. - Bullion skwitował tę wypowiedź chrapli­wym śmiechem. - Byłbym zobowiązany, gdybyś posa­dził mnie obok stołu lady Crieff. Ta dama, jak sądzę, nie pochodzi z tych stron?

- Ze Szkocji - odparł Bullion, wskazując na księgę gości. Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje, osłonił usta i dodał konfidencjonalnym tonem: - Ale ma w tych stronach koneksje. Poko­je załatwiła jej lady Marchbank, żona starego lorda Marchbanka. Należy do niego połowa hrabstwa. Ma swojego człowieka w parlamencie i tak dalej. Wpły­wowy szlachcic, ten starowina.

- Ciekawe, dlaczego lady Crieff nie zatrzymała się u Marchbanków.

- To nie moja sprawa, ale zdaje mi się, że jest jakiś powód. - Bullion pokiwał głową z mądrą miną, ale Hartly’emu nic to nie powiedziało.

Zza rogu wyłoniła się ubrana w ogromny biały far­tuch kobieta o czerwonej twarzy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin