Roche Mazo De La - Rodzina Whiteoaków 07 - Jalna.doc

(1520 KB) Pobierz

Mazo De La Roche:

 

Rodzina Whiteoaków:

 

Tom siódmy:

 

Jalna

 

 

 

Tytuł oryginału:

              WHITEOAKS FAMILY

              Tytuł tomu w oryginale:

              JALNA

              Mazo  de la Roche

              Jalna

              Tłumaczyła Halina Gadek

              KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZAPOZNAŃ 1990.


Opracowanie graficzne:

              JACEK PIETRZYŃSKI

              Redaktor:

              JACEK RATAJCZAK

              Redaktor techniczny:

              ALOJZY CZEKAŁA

              Korekta:

              URSZULA CZEKAŁAJADWIGA SUCHOŃ

              Copyright by KrajowaAgencja Wydawnicza Poznań 1990ISBN 83-03-02811-1

              Wydanie opartona przekładzie HAliny  Gadek Wydawnictwo "Dobra Książka"Wrocław Katowice 1948

 

 

              I. Najmłodszy z rodu

              Wakefield Whiteoak biegł i biegł, prędzej iprędzej, ażwreszcienie mógł już dalej.

Nie wiedział, dlaczegoprzyśpieszył nagle kroku.

Niewiedział nawet, dlaczego biegnie.

Gdy zdyszany rzucił się twarzą na świeżą,wiosennąmurawę na łące, zapomniał zupełnie, że w ogóle biegł i leżałwtulony policzkami w miękką trawę, z bijącym sercem i bez myśli.

Niebył bardziej szczęśliwy aninieszczęśliwy od kwietniowego wiatru,który gonił przezjego ciało,ani odmłodej trawy, która drżałażyciempodnim.

Był poprostu żywy, młody ignany potrzebą gwałtownegowysiłku.

              Spoglądając wdół nawłóknatrawy, dostrzegłmrówkę sunącąpośpiesznie z maleńkim, białym przedmiotem.

Umieścił palec przednią, zastanawiając się, coteż sobie pomyśli,gdy zobaczy,że wysokawieża zagradza jej drogę.

Mrówki były znane z wytrwałości.

Wejdziepewno na palec i przejdzie po ręce.

Nie, zanim dotknęła palca, skręciła nagle wbok i pobiegła w innym kierunku.

Znowu zablokowałjejdrogę, ale nie chciaławejśćnapalec.

Upierał się.

Mrówka nieustępowała.

Męczona, niespokojna, niosąc wciąż jeszcze swój białytłumoczek, nie dawała sięskłonić ani zmusić, by wejść na ludzkieciało.

A jednak, ile razy mrówki chodziłypo nim, gdy tego najmniejpragnął!

Kiedyś nawet wpakowała musię do uchai omal nie oszalał.

Rozgniewawszysię nie nażarty,przysiadł, wziął mrówkę w dwa palcei położył ją na dłoni.

Mrówka zgubiła swójtobołek i leżała nagrzbiecie, wymachując nóżkami.

Była widoczniebardzo wystraszona.

Odrzucił ją z pewnymobrzydzeniem i wstydem.

Zepsuł głupiejmrówce humor na całydzień.

Może umrze ze zmartwienia.

              Zaczął jej szukać.

Nie było śladu ani mrówki, ani jej bagażu, zato szczygieł siedzący na gałęzi rozśpiewał się.

Wypełniał przestworza pełnymi,dźwięcznymi trelami, rzucając je wesołemu słońcu jakbrzękmiedziaków.

Wakefield przyłożył doramienia wyimaginowanąbroń i pociągnąłza kurek.


Bum zawołał, ale szczygieł śpiewał, jak gdyby był żywy.

              Słuchaj no poskarżył się  Wakefield  czy nie wiesz,że cięzastrzeliłem?

Martwe ptaki nie śpiewają, ja ci tomówię.

              Szczygieł zeskoczył z gałęzi dzikiej jabłoni   ofrunął na sam szczytbrzozy, gdzie świergotał jeszcze głośniej, ażeby dowieść, jak bardzojest żywy.

Wakefield  położył się znowuna trawie, oparłszy głowę naramieniu.

Wilgotny,słodki zapach ziemi wchodziłw nozdrza, słońcenagrzewało plecy.

Zastanawiał sięteraz, czy tawielka, biała chmura,która wypłynęłaod strony południa, znajdowała się jeszcze nad jegogłową.

Będzie leżeć spokojnie i liczyć do stu nie, sto to zadużo, zbytwielki wysiłek na taki dzień jak dzisiejszy; będzie liczył do pięćdziesięciu, a potem uniesie wzrok i jeżeli chmura będzie nad głową,to zrobi nie wiedział, co zrobi, ale w każdym razie będzie to cośzatrważającego.

Może pobiegnie pełnym pędem do rzeczki przeskoczy przez niąw najtrudniejszym miejscu.

Wsunął rękę dokieszeni,dotknąłnowych kawałków agatu.

Ogarnęła gorozkoszna ociężałość.

Miłe wspomnienie wybornego, gorącego śniadania, które zjadł zapetytem, napełniło go zadowoleniem.

Zastanawiał się, czy było wciążjeszcze w żołądku, czy też przerobiło się już w krew, kości i muskuły?

Takie śniadanie powinno wzmocnić.

Jął badać i zginać ramiona.

Nieulega wątpliwości, że są silniejsze.

Gdyby jadał w dalszymciągu takieśniadania, to nadszedłby dzień, w którymnie musiałby ustępować  Finchowi ani starszym braciom, ani nawet najstarszemu Renny'emu.

Dawałby się zawsze poszturchiwać Meg, ale Meg była kobietą.

Mężczyźnie nie wolno bić kobiety, chociażby była tylko siostrą.

              Nie usłyszał szelestu zbliżających się kroków, który by ostrzegłgoprzed niebezpieczeństwem.

Poczuł się zupełnie bezradny w uchwyciedwóch żelaznychrąk, które zatrzęsły nim i postawiły na równe nogi.

Stał teraz przed swoim najstarszym bratem.

Dwawyżły towarzysząceRenny'emu wskoczyły na  Wakefielda, liżąc gopo twarzy i omalnieprzewracając z radości, że go odkryły.

              Renny, trzymając go wciąż za ramię, zapytał:

              Dlaczego wałęsasz się, gdy powinieneś być na lekcji u panaFennela?

Wiesz, która godzina?

Gdzie są twoje książki?

              Wakefieidnie odpowiedział na dwa pierwsze pytania, czującpodświadomie, iż trzecie prowadzi na niebezpiecznytor.

              Zostawiłem je wczoraj u pana Fennela szepnął.

              Zostawiłeśje u Fennela?

Więc w jaki sposób, do diabła,spodziewałeś się odrobić lekcje!

              Wakefield  namyślił się chwilę:

              6

              Nauczyłem się łaciny ze starej książki   Fincha .

Wiersze umiałem już.

Z historii byłopowtórzenie, żebym miałczas namyślić się, cosądzę o Cromwellu.

Religii mogłem nauczyć się z biblii Meg i zapalił się dotematu, jego wielkie, ciemne oczybłyszczały robiłemarytmetykę w pamięci, gdyzbliżyłeś siętutaj.

              Mało prawdopodobna historia rzekł Rennybez przekonania nie chcę byćdla ciebie srogi, ale musisz siępoprawić.

Sądzisz,że płacę panu Fennelowi za twoje lekcje dla żartów?

To, że jesteśzbyt wątły, by chodzić do szkoły, nie jest powodem,żebyś bąki zbijał.

W głowie masz samezabawy,jesteś nieznośnym próżniakiem.

Pokaż,co masz w kieszeniach?

              Kamienie.

Tylko kilka kamyków, Renny.

              Renny wyciągnął rękę.

Wakefield  nie miał powodu do płaczu, alezmysł dramatyczny skłaniał godo wylania kilkułez,gdy wręczał swojeskarby.

Mógł zawsze zmusićsię do płaczu, gdymiał po temu ochotę.

Wystarczyło,żeby zacisnąłmocno powieki i powtarzał sobie: "ach,jakie to straszne!

jakie straszne"i po chwili zjawiały sięłzy.

Gdy był zdecydowany nie płakać, żadne zniewagi nieskłoniłyby godo tego.

Teraz,oddając kamienie, powtarzał w myśli swoje magicznezaklęcie: "ach, jakie to straszne!

jakie straszne".

Pierś się uniosła,zafalowało w gardle i łzy zaczęły spływać po twarzy jak groch.

              Renny schował kamienie.

              Przestań beczeć odezwał się łagodnym głosem i niespóźnijsięna obiad.

"'

              Odszedł, gwiżdżącna swojepsy.

              Wakefield  wyjął z kieszeni chustkę do nosa i jąłwycierać łzy.

Spoglądał na wysoką, smukłą postać oddalającego się brata, pókiRennynie odwróciłgłowy i nie uśmiechnął się.

Następniepobiegł truchcikiem w stronę domu pastora,lecz radość poranka skończyła się.

              Wakefield  był uroczym, szczupłym, wątłym, dziewięcioletnimchłopcem o ciemnobrązowych oczach,zbyt wielkich dla drobnejtwarzyczki.

Nosił zielonkawe, samodziałowe ubranko izielonkaweskarpetki do kolan.

              Poszedł polem, wdrapał się na płot i zeskoczył na ścieżkę idącąwzdłuż błotnistej, wijącej się drogi.

Niebawem ukazała się kuźniapomiędzydwiema majestatycznymi brzozami.

Jakiś ptaszek o żółty mpodgardlu skakał zbrzozy na brzozęi, gdy milkły na chwilęodgłosyzkuźni, ćwierkał wesoło.

Wakefield  zatrzymał się przed kuźnią.

              Dzień dobry, John rzekł do Johna Chalka, kowala, któryprzybijał podkowę roboczemu koniowi.


Dzień dobry odrzekł Chalk, unosząc głowę i uśmiechającsię; on i Wake byli starymi przyjaciółmi ładną mamy pogodę.

              Ładnapogodadla tych,którzy mają czas cieszyć się nią, a jamam strasznie dużo pracy.

              Pewno to, co ja robię, nienazywasz pracą?

              To jest przyjemna praca.

Zajmująca robota.

Nie jak historialub ćwicz.

              Co to jest "ćwicz"?

              Ćwiczenia,wypracowania.

Piszesz o rzeczach, które cię nudzą.

Na przykład moje ostatnie wypracowanie to "Wiosenny spacer".

              To powinnobyć łatwe; właśnie byłeś naspacerze.

              Ale to zupełnie co innego.

Kiedy się usiądziei zacznie pisać,wszystko wydaje się głupie.

Zaczyna się od: "Pewnego pięknego,wiosennego ranka udałem się na przechadzkę.

", a potem ani ruszdalej,nic nie można wymyślić.

              Dlaczego nie napiszesz o mnie?

Wakefield roześmiał się drwiąco.

              A kto chciałby czytaćo tobie?

Takiećwiczeniaczyta się,rozumiesz?

              Nie mogli rozmawiać,gdyż Chalk podkuwał konia.

Wakefield wdychał z rozkoszą swąd rozpalonego żelaza.

              Po chwili Chalk zauważył;

              Był takijEden ,który napisałkiedyś wiersz o kowalu.

Zaczynałsię: "Pod rozłożystym kasztanem.

". Znasz ten wiersz?

Napisano go,żeby każdy mógł przeczytać.

              Znam tenwiersz.

Strasznie głupi.

I zresztąto nie był taki kowaljak ty.

Nie upijał się,nie podbijał żonieoka i nietłukł swoich dzieci.

              Przestań no przerwał Chalkgniewnie bojak ciępoczęstuję.

              Wakefield odskoczył w bok, ale rzekł surowo:

              Już zaczynasz?

Jesteś właśnie taki, jakmówiłem.

Nie jesteśkowalem, októrym dałoby się napisać ćwicz, albo wiersz.

Niejesteśpiękny, apan Fennel mówi, żepowinno się pisać o rzeczach pięknych.

i Wiem, że nie jestempięknyrzekł pojednawczoChalkalenie jestem znowu taki okropny, żeby.

              Żeby co?

Wakefield wpadł w mentorski ton swojegoprofesora.

              Żeby nie można było pisać omnie.

              Więcdobrze.

Przypuśćmy, żenapiszę wszystko, co wiem o tobiei pokażępanu Fennelowi; ciekaw jestem, czy będziezachwycony.

              A ja ci mówię, że dostaniesz ode mnie tymmłotem po głowie,jeżeli nie wyniesiesz się stąd!

zawołał Chalk, prowadząc ciężkąklaczku bramie.

              Wakefield odskoczył zgrabnie, a następnieposzedł z godnościądrogą,która zwężała się nagle.

Zbliżywszy się dozagrody okolonejparkanem, ujrzał dziewczynkę sześcioletnią, kołyszącą się na furtce.

              Ach,  Wakefield zawołała radośnie chodź tutaj i pobujajmnie.

              Dobrze, moja panno rzekł łaskawie będę cię bujał adinfinitum.

Yerbum sapienti.

              Otwierał i zamykał furtkę,tam i z powrotem, tam i z powrotemi z coraz większym rozmachem.

Dzieckośmiało siępoczątkowo,następnie zaczęło krzyczeć, później szlochać.

              Z zagrody wyszła matka.

              Zostaw ją, zostaw ją, nieznośny chłopcze!

zawołała, biegnąccórcena ratunekzobaczysz, że powiem twojemu bratu.

              Któremu bratu?

zapytał  Wakefield  odsuwając się.

Mamczterech braci.

              Najstarszemu, panu Whiteoakowi, do którego należy ta zagroda.

              Wakefield  jął przemawiać poufnymtonem:

              Nie radziłbym pani skarżyć się na mnie.

Mójbrat Rennymiałby wielkie zmartwienie, gdyby mnie musiał ukarać, bo mam słabeserce i właśnie dlatego nie mogę chodzić do szkoły, a musiałby mnieukarać, gdyby się pani poskarżyła, chociaż Muriel sama prosiła mnie,żebym ją huśtał i myślałem, że jest do tego przyzwyczajona, boprzecież huśtała się, gdy mnie zawołała.

A poza tym Renny mógłby sięgniewać, że się bawi na furtce,i że jaknicmożeją roztrzaskać.

Renny jest bardzodziwny i nigdy nie wiadomo, co mu wpadnie dogłowy i o co zrobi awanturę.

              Pani Wiglemiała minę wielce zdziwioną.

              Dobrze, już dobrze,nic niepowiem rzekła gładząc po plecach Muriel,którawciąż jeszcze zawodziła, chowając głowęw fartuch matki ale chciałabym, żeby pan Whiteoak kazał naprawićdach.

Gdy pada deszcz, woda kapie do pokoju i niszczy meble.

              Pomówię z bratem.

Przypilnuję, żeby natychmiast załatanodach.

Może być pani spokojna, że nie zapomnę.

              Odszedł wyprostowany i pełen godności.

              Widziałjuż kościół, położonyna pagórku, ze swojąspiczasta,kamienną wieżą, nibystrzelnicą.

Jego dziadek wybudował ten kościół.


przed siedemdziesięciu pięciu laty.

Dziadek, ojciec i matka spoczywalina cmentarzu obok kościoła.

Za kościołem mieścił się dom pastora.

Tamchodził  Wakefield  na lekcje.

              Zwolnił kroku.

Był przed sklepem paniBrawn, w którym możnabyło nabyć nie tylko słodycze, ale i napoje chłodzące.

Sklep byłpoprostufrontowym pokojem wyposażonym w półki i ladę, a częśćsmakołyków stałana stole przy oknie.

Zrobiło mu się słabo.

Językprzysechłdo podniebienia.

Chciało mu się okropnie pić.

a w żołądkumiał dziurę.

Chyba nikt na świecie nie był bardziej od niego spragniony i chyba nikt nie znajdował się w tak smutnym położeniu jak on.

Przewertował kieszenie, ale chociaż była wnich ogromna ilość rzeczyprzedstawiających dla niego wielką wartość, niemiałani jednegocenta w płynnej gotówce, a pani Brawn nie uznawała wymiennegohandlu.

Widział jejpurpurową twarzza oknemi uśmiechnął się doniej słodko, ponieważ był jej winien trzynaściecentów i nie wiedział,kiedy będzie miał dosyć pieniędzy, byzwrócić ten dług.

Pani Brawnpodeszła do drzwi.

              Mój kawalerze, co z tymi pieniędzmi, które mi się należą odciebie?

palnęła prosto zmostu.

              Ach, pani Brawn!

Czuję siędzisiaj nieszczególnie.

Mam znowujEden  z tych zawrotów głowy.

Pani wie, że mam słabe serce,prawda?

Napiłbym się chętnie wody sodowej z sokiem cytrynowym.

Bardzopaniąproszę.

A co do zapłaty przetarł ręką czoło i ciągnął słabymgłosem źle zrobiłem, że wyszedłem bez czapki, jak pani sądzi, czy mito niezaszkodzi?

Oczym mówiliśmy?

Aha, o zapłaceniu.

Niedługobędą moje urodziny i dostanępieniądze od całej rodziny,będzie miwtedy tak samołatwo oddać osiemnaście centów, jak trzynaście.

Nawet dolar nie będzie poważną sumą.

              A kiedy sątwoje urodziny?

              Znowu przetarł czoło i położyłrękę na żołądku tam, gdzie musię zdawało, że ma serce.

              Nie mogę przypomnieć sobie dokładniedaty, botyle jest rocznicw naszej rodzinie, że wszystkomi sięmiesza w głowie.

Pomiędzysędziwym wiekiem babki i moimi młodymi latamijest tyleinnych,żetrudno zapamiętać wszystko; ale wiem, że nastąpią niebawem mówiąc towszedłdo wnętrza i oparłszysię o ladę dodał: poproszęo lemoniadę i dwie słomki.

              Ogarnęło go błogie uczucie zadowolenia,gdy paniBrawn zdjęłabutelkę z półki, odkorkowała, postawiła przed nim łącznie z dwiemasłomkami.

              10

              Jak sięmiewa starsza pani?

              Dziękuję.

Bardzo dobrze.

Mamy nadzieję, że dożyje do stulat.

Strasznie się o to stara.

Bo chce być na uroczystości, którąwyprawimy z okazji jej stulecia.

Wielkieprzyjęcie z ogniami bengalskimi.

Mówi, że byłoby jej przykro, gdyby nie mogła być na tejuroczystości, któraby się nie odbyła oczywiście,gdyby przedtemumarła; więc jak bymogła żałować rzeczy,która by sięnie odbyłabez niej?

              Umiesz się wysłowićrzekła z uznaniem pani Brawn.

              Wiem otym odparł skromniegdyby nie to, nie miałbym w ogóle znaczeniaw naszejrodzinie, jako najmłodszy.

Babkai jamówimy dużo, bo widzipani, czujemy oboje,żenie mamyprzed sobą wiele lat życia.

Staramy się więc wykorzystać każdąchwilę.

              Wielki Boże, niemów tak.

Będziesz zdrowy była zupełnierozczulona nie martw się, moje dziecko.

              Nie martwię się.

To moja siostra zamartwia się.

Miała straszniedużo kłopotów, zanim mnieodchowała, a niejestem jeszczewychowany.

              Uśmiechnął się melancholijnie,pochylając głowę nad słomką,przezktórą wciągał lemoniadę.

              Pani Brawnzniknęia w kuchni za sklepem.

Buchał stamtądżar, torturujący zapach piekących się, słodkich bułeczek, i dobiegałdźwięk kobiecych głosów.

Jakie przyjemne było życie kobiet.

Zwłaszcza życiepani Brawn z czerwoną twarzą.

Piekła ciastka, jadła tyle,ile zechciała, a resztę sprzedawała.

I on miał apetyt na ciastko nataką słodkąbułeczkę z rodzynkami.

Miałokropną ochotę.

              Gdy wciągał wyborny płyn przez słomkę, wzrok jego błądził poladzie.

Nie było mu wolno żuć gumy, ale miał wielkąchęć i tak tolubił zwłaszcza ten pierwszy moment, gdy słodka kula kręciła sięw ustach, dusząc niemal.

Zanim zrozumiał prawie zanim zrozumiał sięgnął po kawałek iwsunął do kieszeni, pijąc w dalszymciągu, ale teraz już z zamkniętymioczami.

              Pani Brawn wróciła, niosąc na talerzyku dwie gorące bułeczki.

              Prosto z pieca powiedziała mam nadzieję, że ci będąsmakowały.

To prezent.

Nie wstawię w rachunek.

Oniemiał ze wzruszenia.

              Jaka pani dobra.

Serdecznie dziękuję rzekł ale jakaszkoda, że wypiłem już wszystko,a teraz będę musiałjeść na sucho.

Cliyba, że kupię jeszcze jedną butelkę czegoś przebiegłoczami po

              11.


półce ale teraz poprosiłbym o smaku m Alino wym.

I tesamesłomki wystarczą.

              Dobrze i paniBrawn postawiłaprzed nim drugą butelkę.

              Bułeczkimiały wspaniałą, kruchą powłokę, a w sercu każdejz nich po sześć soczystych rodzynek.

Wyśmienite.

              Wyszedłszy zesklepu i idąc kamiennymi schodami prowadzącymido kościoła, jął zastanawiać się nad zadanymi lekcjami na dzień dzisiejszy.

W jakim humorze będzie pan Fennel?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin