Barnett Jill - Czary.doc

(2306 KB) Pobierz

Tytuł oryginału

BEWITCHING

Copyright © 1993 by Jill Barnett Stadler

Koncepcja serii
Marzena Wasilewska

Redaktor
Zofia Skorupińska

Ilustracja na okładce
Robert Pawlicki

Projekt okładki
FELBERG

Skład i łamanie

FOTOTYPE

MILANÓWEK

For the Polish translation
Copyright © 1995 by Bożena Stokłosa

For the Polish edition
Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo

Wydanie I

ISBN 83-866ll-60-X

Printed in Germany
by ELSNERDRUCK -BERLIN

Pewnego razu...

Lubię rozgardiasz...
Bardziej zniewala mnie niż sztuka,
Co w pedanterii piękna szuka.

R. Herrick Rozkosz w rozgardiaszu tłum. S. Barańczak

Dla wtajemniczonych działy się czary, ale dla zwykłych śmiertelników to była tylko burza, choć gwałtowna i groźna. Nocne niebo rozdzierały błyskawice, a wśród grzmotów i piorunów skłębiona szara woda Sound of Mull u wybrzeża Szkocji z piekielnym hukiem uderzała w potężne granitowe skały, obryzgując pianą urwisko, na którym wznosił się zamek Duart.

Stał tu od sześciuset lat, a przez pięć wieków stanowił twierdzę rodu MacLeanów oraz miejsce gościnne dla ich krewnych z rodu MacQuarriech. Bitwa na Culloden Moor przed sześćdziesięciu siedmiu laty zmieniła wszystko. Opór Szkotów na posępnym, podmokłym wrzosowisku przyprawił MacLeanów o wielkie straty, a zamek przeszedł w ręce angielskiego rodu, który najwyraźniej nie potrafił docenić potęgi twierdzy, ponieważ stała pusta. Było tak przynajmniej na pozór.

W tej chwili rozbrzmiewał tu huk piorunów i fal. Dla zwykłych śmiertelników oznaczał wyłącznie walkę rozszalałych żywiołów, podczas gdy wtajemniczeni wyznawcy starożytnych wierzeń wiedzieli, że dzieje się coś więcej.

To był czas czuwania czarownic. One naprawdę tu żyły, choć

7

JlLL BARNETT CZARY

różniły się między sobą, tak jak ród MacQuarriech różnił się od rodu MacLeanów.

Historia MacQuarriech jest bolesna, a zaczęła się setki lat przed dzisiejszą burzliwą nocą, gdy protoplasta rodu przybył do miejsca, które leży na południu Anglii, na święto wiosennego zrównania dnia z nocą. Na rozległej równinie wznosiła się tam masywna kamienna świątynia, gdzie spotykali się czarownicy i czarownice, żeby demonstrować sobie nawzajem swoje moce.

Zgodnie z wyrokami wróżb przodkowi rodu MacQuarriech przypadł wówczas upragniony przez wszystkich zaszczyt wyczarowania kwitnących róż -najbardziej cenionych wiosennych kwiatów. Ale najpierw pozostali czarownicy i czarownice zgromadzili się pośrodku świątyni i za pomocą swej magii przywrócili zimową ziemię do życia. Widok, jaki się ukazał, był godny zobaczenia, ponieważ podmokła ziemia momentalnie pokryła się trawą i rozzłociła kwiatami laku wonnego, jaskrami oraz mleczami, a gałęzie brzóz utonęły w srebrzystym listowiu i zazieleniły się korony smukłych olch. W chwili nie dłuższej niż wymaga wypowiedzenie zaklęcia czy wykonanie magicznego gestu powróciły do życia dęby, jesiony i wiązy. Rześkie poranne powietrze nasyciło się zapachem jaśminu, pierwiosnków i lawendy. Krążyły w nim roje ptaków i owadów. Po wielu ponurych miesiącach martwej ciszy słychać było śpiew skowronków, bzyczenie pszczół, gruchanie gołębi. Nagle nastała wiosna.

Teraz przyszła pora na występ MacQuarrie'a. Tłum rozstąpił się, gdy czarownik zmierzał ku środkowi świątyni. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał, ponieważ każdy w podnieceniu oczekiwał na ten szczególny moment. Najpierw MacQuarrie koncentrował się przez długą chwilę w milczeniu, po czym skierował dłonie ku ciężkiemu kamiennemu sklepieniu i pstrykając palcami wykonał gest zaklęcia.

Nie rozkwitła żadna róża, lecz świątynią wstrząsnęła straszliwa eksplozja, tak że mury i dach wyleciały w powietrze. Kiedy kurz opadł, a zebrani zerwali się z posadzki, świątyni już nie było. Pozostały po niej zaledwie szczątki łukowatych bram. Zwykłych śmiertelników ruiny te, które nazywają Stonehenge, napawają lękiem, lecz czarownice całego świata na wspomnienie tej nazwy i tego dnia potrząsają zawiedzione głowami i mamroczą o hańbie ciążącej na rodzie MacQuarriech.

Roku pańskiego tysiąc osiemset trzynastego w Szkocji były zaledwie dwie czarownice -jedna z rodu MacLeanow, a druga z... MacQuarriech. W tę burzliwą noc, kiedy morskie fale z hukiem uderzały o brzeg wyspy Muli, a nad ruinami zamku, który stanowił niegdyś przedmiot dumy, górując na stromym skalnym cyplu, szalała ulewa, i gdy zwykli mieszkańcy tej maleńkiej wyspy kulili się przy ogniu, wsłuchując w odgłosy nieba, obie czarownice uprawiały czary.

Joyous Fiona MacQuarrie pochyliła się, żeby zebrać z podłogi komnaty w wieży porozrzucane księgi. Przeguby jej dłoni zdobiły złote bransolety, które pobrzękiwały niczym dzwoneczki, zagłuszając pełną napięcia ciszę. Joy cieszyła się z powodu tego hałasu, ponieważ dawał jej upragnioną chwilę wytchnienia od stale ją strofującej, gniewnej ciotki MacLean. Nie patrząc w jej stronę, chwyciła pod pachę kolejną księgę.

-Poszło zaledwie o sylabę -mruknęła, podnosząc następny tom i pobrzękując bransoletami.

Gdy tylko spoczęły na moment spokojnie na nadgarstkach, do uszu Joy dotarło wyraźne, energiczne stąpanie. Rozpoznała chód ciotki i zerknęła na trzymane pod pachą księgi; skrzywiła się, udręczona, ciotka zaś skrzyżowała ręce i potrząsając złotymi włosami spoglądała na nią z oburzeniem. Najgorsze było to, że z wyrazu ust starszej pani wynikało, iż znowu zaczęła odliczać.

Serce Joy zamarło. Po raz kolejny nie udało się jej dobrze wykonać zaklęcia. Westchnęła w poczuciu porażki i odłożyła księgi na wiekowe dębowe półki. Przysunęła do stołu na kozłach, stojącego pośrodku komnaty, rozchwiany drewniany zydel i ciężko usiadła. Podparła dłonią podbródek, czekając aż ciotka odliczy do stu. Miała nadzieję, że skończy się na tej liczbie.

Zwinny kot o futrze tak białym jak świeży śnieg w Highlandzie wskoczył jednym susem na blat i zaczął spacerować wokół trzech

JlLL BARNETT CZARY

spatynowanych przez czas mosiężnych lichtarzy. Przyćmione światło świec otulało wysłużony dębowy stół złotym blaskiem, a ogon kota rzucał na porysowany blat zagadkowe cienie. Joy, zaintrygowana ich kształtami, próbowała przełożyć je na wymyślone na poczekaniu symbole, popuszczając wodze fantazji, co zdarzało się jej często. Wyprawy w świat wyobraźni stanowiły jej problem jako czarownicy, ponieważ utrudniały koncentrację. Ten kot, imieniem Gabriel, był towarzyszem ciotki, wcielonym w zwierzę duchem, powołanym, by służyć czarownicy i bronić jej w razie potrzeby.

Joy zerknęła na swojego towarzysza, gronostaja Beelzebuba, który również miał śnieżnobiałe, zimowe futro, upstrzone czarnymi plamkami tylko na ogonie i łapach. Jednak pokaźny brzuch upodabniał go raczej do ociężałego królika, nie pozwalając dostrzec w nim równie zwinnego jak kot kuzyna łasicy. Wszystko wskazywało na to, że jak zwykle, śpi. Joy westchnęła. Beezle był jedynym zwierzęciem, które chciało zostać jej towarzyszem, ponieważ koty takie jak Gabriel zachowywały się wobec czarownic nie panujących w pełni nad magią wyniośle i nieprzyjemnie, wcale nie pragnąc się z nimi wiązać. Również sowy były zbyt mądre, by się sprzymierzać z kimś tak nie na miejscu jak Joy. Ropuchy zaś po jednym spojrzeniu odskakiwały od niej z rechotem.

Stary, niezdarny Beezle sapał przez sen, ale spoglądając na jego podkurczone łapy, Joy przypominała sobie, że ma kogoś bliskiego, nawet jeśli jest to tylko gronostaj. Może wyczuwając jej myśli, otworzył leniwie oko i patrzył na nią, jakby ze stoickim spokojem oczekiwał na kolejne nieszczęście.

Wyciągnęła rękę, żeby go podrapać po miękkim brzuchu i natychmiast wywróciła filiżankę z ostygłą herbatą z owoców dzikiej róży. Gabriel syknął i błyskawicznie odskoczył od rozlewającego się po blacie płynu, lecz Beezle nie potrafił się poruszać tak szybko, a w ogóle rzadko się poruszał, więc zaraz znalazł się w kałuży herbaty. Zamrugał oczami i widząc, że płyn moczy jego białe futro, posłał Joy spojrzenie równie nieprzyjemne jak spojrzenie ciotki. Otrząsnął się, rozpryskując herbatę po całym blacie, niezdarnie przedostał się na suche miejsce i opadł ciężko na stół, po czym przekoziołkował, wystawił łapki, tłuściutki biało-różowy brzuch, i zagapił się w sufit.

Joy, bębniąc palcami po blacie, zastanawiała się, czy zwierzęta potrafią odliczać, ponieważ Beezle otworzył pyszczek, najpierw głośno sapiąc, a potem chrapiąc. Ostatecznie doszła do wniosku, że odliczają podczas snu.

-I co ja mam z tobą począć? -przemówiła nareszcie ciotka, gdy dwukrotnie odliczyła do stu.

Traktowała Joy surowo, jednak w jej głosie brzmiała troska, której źródło stanowiła niemal macierzyńska miłość. Ale to tylko pogarszało samopoczucie dziewczyny, gdyż naprawdę zależało jej, by po mistrzowsku władać magią, zarówno ze względu na nieustające wysiłki ciotki, jak i z powodu własnych ambicji. Była zrozpaczona, że wciąż jej się nie udaje. W milczeniu przejechała palcem po zakurzonym stole i podniosła wzrok na swoją opiekunkę i mentorkę.

-

Czy rzeczywiście jedno słowo może zaprzepaścić wszystko?

-

próbowała się bronić.

-

Każde pojedyncze słowo jest niezwykle ważne. Zaklęcie należy wypowiadać dokładnie, ponieważ część mocy pochodzi z głosu. -Ciotka odetchnęła głęboko i założyła ręce do tyłu.

-

Reszta to już sprawa doświadczenia. I koncentracji! -Zaczęła krążyć wokół okrągłej komnaty, a jej silny głos odbijał się od murów wieży niczym muzyka dud w Highlandzie. Nagle zatrzymała się, spojrzała na Joy i wydała jej polecenie: -Skup się i patrz na mnie.

Stanęła po lewej stronie siedzącej przy stole dziewczyny i uniosła w górę smukłe ręce. Złote nici, którymi została wyhaftowana jej jedwabna suknia, zamigotały w świetle świec jak wyczarowane przez zaklęcie iskierki. Joy wstrzymała oddech. Na tle nocnego nieba, widocznego przez okno w wieży, wysoka i spowita złotym blaskiem ciotka wyglądała jak bogini. Jej proste włosy, które opadały na fałdzistą suknię, sięgając aż do kolan, również miały barwę złota, a skóra o nieskazitelnej jasnej karnacji wydawała się w przytłumionym świetle świec wiecznie

JlLL BARNETT

młoda. Suknia ciotki była biała, ale ta biel nie miała nic wspólnego z barwą bawełny czy owczego runa. Połyskiwała jak gwiazdy i słońce, jak błyskawice i diamenty.

W komnacie świstał zimny szkocki wiatr. Płomyki świec migotały, a ostra woń rozgrzanego łoju mieszała się z zapachem nocnej ulewy i słonych morskich fal. Na granitowych murach cienie kołysały się w tanecznym korowodzie. Docierały tu odgłosy wzburzonego morza, rozbijającego się o ostre przybrzeżne skały, i zawodzenie mew, które schroniły się przed burzą pod okapami wieży. Lecz nagle, w ułamku sekundy, wszystko ucichło.

-Przyjdź tutaj! -zawołała głębokim głosem ciotka.

Magia zaczęła działać niczym jakaś pobudzona nagle do życia siła, potężna, a zarazem poddana kontroli. Operowała teraz przy dębowych półkach, gdzie stały stare i ciężkie, oprawione w skórę tomy. Wielka brązowa księga, popękana i wystrzępiona, powoli wysunęła się z półki, odwróciła w powietrzu i poleciała w kierunku ciotki, unosząc się w pobliżu, dopóki czarownica nie opuściła ramienia i nie wskazała stołu. Wtedy liczący sobie trzy tysiące stron tom pofrunął tam jak piórko i spoczął na blacie.

-Gdy ty to robisz, wszystko wydaje się takie łatwe -powiedziała Joy, podpierając dłonią podbródek.

-Bo to jest łatwe. Po prostu trzeba się skupić -odparła ciotka, odkładając księgę na półkę. -Teraz ty spróbuj.

W ciemnozielonych oczach dziewczyny malował się prawdziwie szkocki upór. Wstała, odetchnęła głęboko i przymknęła powieki, po czym z przejęciem godnym czarownicy, która ma zaledwie dwadzieścia jeden lat, wyrzuciła w górę dłonie, tak że bransolety poszybowały w powietrze jak stadko mew. Na dźwięk uderzającego w mury metalu skrzywiła się boleśnie i otworzyła oczy.

-Zapomnij o bransoletach! Skoncentruj się... Skoncentruj.

Skupiała się, jak potrafiła, ale nic się nie wydarzyło. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki.

-Joyous, wyobraź sobie lecącą księgę. Wykorzystaj wewnęt

rzne widzenie. Pamiętała, w jaki sposób ciotka wykonała gest zaklęcia, więc

12

CZARY

jeszcze raz energicznie wyrzuciła w górę ramiona i z determinacją uniosła twarz. Jej gęste rozwichrzone włosy o barwie futra norki rozfalowały się wokół ud. Otworzyła oczy i wyciągnęła dłonie wyżej, a następnie wzięła głęboki oczyszczający oddech.

-Przyjdź do mnie! -rozkazała.
Księga drgnęła, ale przesunęła się tylko o kilka centymetrów.

-Skup się!

-Przyjdź do mnie! -Rozstawiła szeroko palce i zagryzła wargi. Zaczęła powoli opuszczać ręce. Znowu zamknęła oczy, wyobrażając sobie lecącą w jej stronę i krążącą wokół niej księgę. Gdy uniosła powieki, stwierdziła, że gruby tom zsuwa się z półki. Ponowiła rozkaz bardzo głębokim głosem. Zdecydowana za wszelką cenę zmusić księgę do ruchu, pstryknęła palcami, chcąc nadać mu szybsze tempo. Uszczęśliwiona spostrzegła, że tom błyskawicznie zmierza w jej kierunku. Pochyliła głowę, by uniknąć nagłego zderzenia, i krzyknęła: -O mój Boże!

Tom przeleciał obok Joy, jakby go unosiła trąba powietrzna, a zaraz po nim zaczęły koło niej przemykać inne księgi, porywane z półek z siłą morskiego odpływu. Wkrótce same półki oderwały się ze straszliwym hukiem od ścian i zaczęły coraz szybciej fruwać po komnacie, wirując i zataczając kręgi. Z lewej strony Joy przemknął powyginany cynowy ceber, który zaraz uderzył

o podłogę, a z prawej przeleciała miotła. Trzy zydle pląsały przez chwilę w powietrzu, po czym spadły na szklany dzban, rozbijając go w drobny mak. Inne meble najeżdżały z trzaskiem na mury, rozsypując się w drzazgi, płonące świece zaś unosiły się coraz wyżej. W komnacie jęczał i zawodził porywisty wiatr. Joy w geście obrony ukryła twarz w dłoniach i pochyliła się do przodu. Właśnie przeleciała tuż obok niej filiżanka, a do jej uszu dotarło przeraźliwe miauknięcie kota i tupot wielu zwierzęcych łap. Kątem oka spostrzegła wirujące w powietrzu bryły węgla, które wydostały się z kubła. Usłyszała królewski pomruk ciotki.

-Szczury! -Na widok setki szarych gryzoni, wspinających się po murach, wyskakujących z roztrzaskanych mebli i biegających jak oszalałe, zasłoniła dłonią usta.

Nagle wicher zaczął się uspokajać, aż ucichł zupełnie. Słychać

JlLL BARNETT CZARY

było tylko chrobot szczurów i tłumione pokasływanie ciotki. Joy wyprostowała się i odwróciła w jej stronę. Pani MacLean podnosiła się spod dwustuletniego tronu, odpędzając pył węglowy, który zdążył pokryć jej twarz. Rzuciła w stronę rozbieganych po zrujnowanym wnętrzu gryzoni złowrogie spojrzenie i pstryknęła smukłymi palcami, strząsając z nich przy okazji czarny pył. Szczury zniknęły. Gabriel znowu miauknął przeraźliwie i niczym czarna kula pomknął do swej pani, kryjąc się pod jej suknią i strząsając z niej pył węglowy na deski podłogi. Przez chwilę słychać było tylko sapanie Beezle'a, który leżał spokojnie na stole i spał. Wyglądało na to, że przespał całe zajście. Pod wpływem pełnego napięcia, ale i desperacji, spojrzenia ciotki Joy poczuła się tak, jakby dźwigała na ramionach jakieś nieznośne brzemię.

-

Tak mi przykro -szepnęła. W jej wpatrzonych w ciotkę zielonych oczach malowało się poczucie winy.

-

Joyous, nie mogę cię zostawić bez opieki. Nie mogę.

-

Znowu strząsnęła z dłoni pył węglowy i ogarnęła spojrzeniem zniszczone wnętrze. -Nie miałabym czystego sumienia, gdybym pozwoliła ci mieszkać samej w Anglii przez dwa lata. -Przez chwilę w zamyśleniu dotykała pobrudzonym palcem ust. -Oczywiście, Anglicy zasłużyli sobie na to po bitwie na Culloden Moor... -Nie dokończyła, rozglądając się z oburzeniem po komnacie i potrząsając głową. -Jednak nie. Już są obarczeni obłąkanym królem oraz regentem, który wolałby bawić się niż rządzić.

-

Ale...

-

Nie. -Ciotka uciszyła Joy gestem dłoni. -Wiem, że masz jak najlepsze intencje, ale one nie zapewnią ci panowania nad tym wszystkim. -Pomachała ręką, wskazując bałagan w pokoju, potrząsnęła głową i oznajmiła: -Ktoś musi nad tobą czuwać, moja droga.

Uniosła w górę okopcone sadzą dłonie i pstryknęła palcami. Komnata powróciła do normalnego wyglądu. Wszystkie krzesła i zydle oraz stół znalazły się na swoich miejscach, dzban znowu był cały, a miotła i ceber stały, jak zwykle, przy północnej ścianie. Księgi spoczywały na półkach tak równo jak ustawieni w szyku angielscy żołnierze. Biało-złote barwy ciotki, jej ciało, włosy i suknia wyglądały nieskazitelnie. Jasno dała do zrozumienia, że Joy potrzebuje kogoś, kto naprawiałby szkody, jakie wyrządza jej nieudolna magia. Dziewczyna mieszkała z ciotką od piętnastu lat i chciała skorzystać z nadarzającej się okazji życia na własną odpowiedzialność. Gdyby była sama, może nauczyłaby się panować na swoją mocą. Może nie czułaby takiego napięcia, ponieważ nie byłoby koło niej nikogo, komu mogłaby sprawić zawód. Bardzo boleśnie przeżywała swoją osobliwą zdolność rozczarowywania tych, na których jej najbardziej zależało. Stała teraz przed ciotką, rozpaczając z powodu porażki i zadręczając się poczuciem winy, wyzuta z wiary w spełnienie nadziei.

Wraz z wyborem ciotki do rady czarownic i czarowników oraz jej spodziewanym wyjazdem do Ameryki Joy mogła być w końcu sama, na co oczekiwała z entuzjazmem. Zamek Duart został wydzierżawiony grupie lekarzy z Glasgow, którzy zamierzali opiekować się tu kalekimi i umysłowo chorymi uczestnikami wojny z napoleońską Francją. Dwuletni okres nieobecności ciotki w kraju Joy chciała spędzić w Surrey, w domu babki ze strony matki. Była pewna, że w tym czasie nauczy się panować nad magią. Potrzebowała tylko przekonać o tym ciotkę, która ponadto nigdy nie dowiedziałaby się o ewentualnych pomyłkach wychowanki.

-

Jeśli potrzebuję czyjejś ochrony, to dlaczego nie powierzyć jej duchowi opiekuńczemu? -wytoczyła ostatni argument. -Po tych słowach rozległ się koci pisk i Gabriel czmychnął spod sukni ciotki, kuląc się pod kufrem, tak że w mrocznej komnacie tylko para czujnych niebieskich oczu zdradzała jego kryjówkę. Widząc to Joy dodała, spoglądając na Beezle'a, który właśnie się przekręcił i parsknął przez sen: -Oczywiście mojemu duchowi opiekuńczemu. Czy nie jest powołany do sprawowania pieczy nad czarownicą?

-

Joyous, jedyną rzeczą, jakiej potrafi pilnować ten leniwy gronostaj, jest sen. Ty chyba naprawdę nie umiesz się skoncentrować...

JlLL BARNETT

-

Poczekaj! -Przerwała jej nagle pełna nadziei dziewczyna.

-

Mam pewien pomysł! -Popędziła do pogruchotanego sekretarzyka i przetrząsała jego zawartość. W końcu okręciła się na pięcie, trzymając w dłoniach papier, pióro, czarną szkatułkę ze stalówkami oraz pękaty słoiczek tuszu. -Zapiszę sobie magiczne słowa, żebym mogła je widzieć czarno na białym. Przekonasz się, że po tym potrafię się skoncentrować. Jestem tego pewna. Proszę... Daj mi jeszcze jedną szansę.

Ciotka spoglądała na swoją podopieczną przez długą, pełną napięcia chwilę.

-

Proszę -powtórzyła błagalnym szeptem Joy, patrząc w podłogę i wstrzymując oddech. W myślach powtarzała słowa: Daj mi ostatnią szansę. Proszę... Proszę... Proszę.

-

Dam ci jeszcze trochę czasu -zgodziła się w końcu ciotka, unosząc twarz ku górze.

Promienny uśmiech rozjaśnił pobladłą twarz wychowanicy, a w jej zielonych oczach zapłonął entuzjazm. Podbiegła do stołu, usiadła na zydlu i zanurzając pióro w tuszu spojrzała na ciotkę.

Joyous Fiona MacQuarrie wciąż była gotowa uczyć się magii, lecz Anglia wcale nie była gotowa na jej przyjęcie.

Szpetność upięknia, piękność szpeci; Nuże przez mgły i par zamieci

W. Szekspir Makbet tłum. J. Paszkowski

Londyn, grudzień, rok 1813

W ytworny czarny powóz turkotał po mokrym bruku. Miasto spowijała gęsta mgła. Stangret najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi, ponieważ mknął zatłoczonymi ulicami, jakby w ogóle nie obawiał się złej pogody, kolejno mijając wóz gałganiarza przy Green Park, stróża trzymającego żelazną pięścią pijaną ulicznicę, ciężkie lektyki i rozklekotane dorożki. Skręcił w St. James, gdzie latarnik zapalał pochodnią ostatnią z żelaznych latarni, i w mgnieniu oka tam się zatrzymał.

Lokaj w zielonej liberii otworzył zwieńczone herbowymi barwami -złotem i zielenią -drzwi, zanim jeszcze czwórka zgrzanych koni stanęła całkiem spokojnie. Alec Castlemaine, diuk Belmore, przyjechał do klubu. W chwili gdy jego wypolerowane do połysku, długie buty dotknęły chodnika, zegar w pobliskim sklepie wybił piątą.

Była środa, a w każdy poniedziałek, środę i piątek diuk Belmore, jeśli tylko bawił w Londynie, zjawiał się przed White punktualnie o piątej. Wszyscy wiedzieli, że pielęgnuje ten zwyczaj, określający jego styl życia. Całkiem niedawno lord Alvaney

JlLL BARNETT CZARY

żartował, że jego zegarek z pewnością by stanął z wrażenia, gdyby Belmore wszedł do klubu o trzeciej. Gdy tylko usłyszano turkot czarnego powozu, odwracano szyld i zamykano piekarnię Hastona, a do księgi zakładów Boodle'a wpisano wiele zakładów dotyczących harmonogramu zajęć diuka podczas jego pobytu w Londynie. Były do przewidzenia jak pora picia herbaty w Anglii.

Dziś towarzyszyli mu Richard Lennox -hrabia Downe, oraz Neil Herndon -wicehrabia Seymour. Lennox, wysoki przystojny blondyn o piwnych oczach, miał cięty dowcip, a ostatnio stał się szczególnie zgryźliwy. Herndon był niższy, szczuplejszy i rudowłosy. Lennox powiedział o nim kiedyś, że swoją egzaltacją mógłby wyprowadzić z równowagi nawet nieboszczyka. Obaj liczyli sobie, tak jak Castlemaine, po dwadzieścia osiem lat i byli jego towarzyszami zabaw od lat dwudziestu, a jednak nie wiedzieli, dlaczego jest taki punktualny. Ta sprawa należała do nielicznych, o które się nie spierali. Znali natomiast niepospolitą siłę Aleca i zręczność, z jaką potrafił ujarzmić każdego konia. Uważali, że jeśli czegoś pragnie, osiąga to z łatwością. Wydawało się, że potrzebował tylko pstryknąć palcami, by świat znalazł się u jego stóp.

Wiele kobiet próbowało bez powodzenia podbić serce diuka Belmore. Jedyne, co osiągały, to jego rozdrażnienie.

Richard i Neil byli jego najbliższymi przyjaciółmi, ale nawet wobec nich zachowywał dystans. Wkrótce po tym, jak wszyscy trzej poznali się w szkole w Eton, hrabia Downe prowokował reakcje emocjonalne u Aleca i gorliwie starał się przez wszystkie następne lata pozbawić jego twarz chłodnego wyrazu, lecz również dzisiejszy wieczór niczego pod tym względem nie zmienił.

Gdy stanęli na chodniku, diuk zaczął wydawać polecenia stangretowi. Kiedy się odwrócił, wyrosła przed nim jak spod ziemi przygarbiona staruszka w zniszczonym słomkowym kapeluszu. Ogromnym, a do tego czerwonym. Kobiecina miała na sobie wystrzępioną szarą suknię z aksamitu i niebieski szal wokół szczupłych ramion. W jednej sękatej dłoni trzymała kosz pełen świeżych kwiatów, a w drugiej rozkoszny bukiecik przybranych bluszczem fiołków.

-

Niech wasza lordowska mość kupi ten śliczny bukiecik dla swojej damy.

-

Wasza Miłość -poprawił kwiaciarkę swym słynnym lodowatym tonem, który zbijał ludzi z tropu.

Nie poruszyła się, wciąż unosząc ku górze pomarszczoną twarz i wpatrując się w niego szarymi oczami. Już zrobił krok, chcąc ją ominąć, ale zniewolił go słodki zapach fiołków. Zatrzymał się i w milczeniu wziął z rąk kwiaciarki bukiecik, rzucając jej pieniążek. Postanowił wręczyć kwiaty Juliet na dzisiejszym balu. Ruszył do drzwi, ale poczuł na ramieniu kościstą dłoń kobiety.

-Wasza Miłość. Za jeszcze jednego szylinga przepowiem przyszłość.

Alec uważał wróżby za głupstwa niegodne jego zainteresowania, więc strząsnął z ramienia rękę kwiaciarki, zamierzając odejść, lecz powstrzymał go wicehrabia Seymour, który miał opinię najbardziej przesądnego człowieka w Anglii.

-Belmore, jeśli ją tak odprawisz, ściągniesz na siebie nieszczęście -ostrzegł.

Na te słowa wchodzący do klubu hrabia Downe odwrócił się i niedbale oparł o drzwi, kładąc zdrową rękę na zwichniętej, spoczywającej na temblaku.

-Rzeczywiście, będzie lepiej, jeśli jej wysłuchasz -poradził z ironicznym uśmiechem widząc, że Alec rzucił wiedźmie pół korony. -Chyba nie chcesz ściągnąć nieszczęścia na szanowany ród Belmore'ów?

Diuk spojrzał na niego wyniośle i założył ręce, jakby idiotyzmy, wygadywane przez kwiaciarkę niewarte były najnędzniejszego pensa. Ale nawet i on z trudem udawał brak zainteresowania, kiedy kobieta zaczęła paplać na temat jego spraw miłosnych. Downe nieudolnie skrywał rozbawienie, podczas gdy Seymour zdawał się chłonąć każde jej słowo.

-Wasza Miłość nie ożeni się z kobietą, którą wybrał. Po tych słowach Alec uznał wróżkę za obłąkaną. Wiadomość

o swoim ślubie traktował jako sensację jutrzejszych gazet. Lady Juliet Elizabeth Spencer, córka hrabiego i hrabiny Worth, miała zostać żoną Aleca Geralda Castlemaine'a, diuka Belmore. Przyjęła

JlLL BARNETT CZARY

jego oświadczyny i dyskutowano tylko drobiazgi dotyczące ich małżeństwa. Wkrótce starania Aleca o jej rękę powinny zostać

uwieńczone ślubem.

-

A z kim się ożeni? -spytał Neil, spoglądając z przejęciem to na Aleca, to na staruszkę.

-

Z kobietą, którą dopiero pozna -odparła, a jej oczy dziwnie rozbłysły. Uniosła palec i oznajmiła: -Ona ma dla Waszej Miłości pewne niespodzianki.

-

Nie zamierzam już dłużej tego słuchać -oświadczył Alec i przeciskając się obok śmiejącego się Richarda szarpnął drzwi.

-

Od chwili jej poznania Wasza Miłość nigdy nie będzie się nudził! Nigdy więcej! -dobiegły do jego uszu słowa kwiaciarki, zanim zdążył zniknąć w klubie.

Wszedł do hallu z takim impetem, że aż jego buty zaskrzypiały na parkiecie. Zerwał z dłoni rękawiczki z cielęcej skóry, które Burkę, majordomus klubu, natychmiast od niego odebrał wraz z kapeluszem, wręczając je jednemu z dziesięciu lokajów czekających, by odnieść wierzchnie ubrania swoich panów do garderoby, gdzie miały być wysuszone i oczyszczone.

-

Dobry wieczór, Wasza Miłość -przywitał Aleca Burkę, pomagając mu zdjąć palto i przekazując je lokajowi. -Jak Wasza Miłość się miewa?

-

Jest poirytowany -rzucił złośliwie hrabia Downe, odchylając połę płaszcza, skrywającą rękę na temblaku, i w ten sposób ułatwiając majordomusowi zadanie.

-

Rozumiem -odparł ten tonem, z którego wynikało, że nie ma o niczym pojęcia. Ostatecznie jego praca wymagała dyskrecji

uniżoności. Właśnie okazywał ją innym członkom arystokratycznego klubu.

-

A jednak nie sądzę, żebyś był zły z powodu tej wróżby

-

rzekł ze spokojem hrabia, próbując bez skutku nadążyć za diukiem, pokonującym bez najlżejszego wysiłku wysokie schody z różowego florenckiego marmuru, prowadzące do głównego salonu klubu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin