Żmija antologia 02 ( Koty ) - Dawson Geralyn.pdf

(403 KB) Pobierz
12834853 UNPDF
Koty
Przełożył
Marian Grzegorz Woźniak
Tytuł oryginału
A SEASON IN THE HIGHLNADS
KOTY Copyright © 2000 by Geralyn Dawson
1
Szkockie góry, 1886
Rand Jenkins zgubił drogę. Zabłądził!
Mroźny wiatr hulał po zbielałych wrzosowiskach. Targane
wichrem tumany śniegu pląsały wysoko aż po końską grzywę.
Lodowate powietrze wyciskało z oczu łzy, mróz siekł wargi,
a Rand Jenkins zgubił drogę, zabłądził, przemarzł do kości
i w ogóle czuł się fatalnie.
Co gorsza, nie jechał sam, miał towarzystwo, a przez to
cierpiał jeszcze bardziej.
- I co? Zabłądziliśmy! - odezwała się uszczypliwie Sara
Ross, małżonka markiza Weston.
Rand tylko zaklął pod nosem. Gdyby nie ona, siedziałby
teraz u siebie w San Antonio na ganku, racząc się chłodną
herbatą, a tak od rana trząsł tyłkiem po wyśnieżonych bez-
drożach szkockich gór. Aż śmieszne, jak temperatura zmienia
człowieka. Gdy w sierpniu, oddając przysługę przyjacielowi,
zgodził się odwieźć damę do Szkocji, do małżonka, który
zostawił ją w Teksasie, wyprawa w mniej upalne regiony
świata wydawała mu się całkiem dorzeczna. Ale pięć miesięcy
później i tysiące mil dalej, czyli tu i teraz, pluł sobie w brodę,
marząc o gorącym teksaskim lecie.
109
GERALYN DAWSON
KOTY
- Powinniśmy już być w zamku Rowanclere - rzuciła znów
złośliwie Sara Ross. - Mówiłam, żeby się zatrzymać i spytać
o drogę, choćby w tym ostatnim przysiółku, a teraz zabłą­
dziliśmy.
- Jeszcze nie - zaprotestował Rand, zaciskając zęby, żeby
nie wybuchnąć. - Założę się, że zamek jest zaraz za zakrętem.
Dobry Boże, spraw, żeby tak było.
- Już to słyszałam godzinę temu, a zamku jak nie było, tak
nie ma. - Za każdym słowem z ust Sary unosił się kłąb pary
i rozwiewał w mroźnym powietrzu jak dymny sygnał. - Za­
błądziliśmy, a mróz coraz większy. Brakuje tylko zawiei.
Wdowa Norris, moja przyzwoitka, nawet nie wie, jakie miała
szczęście, że dostała rano gorączki i nie jedzie z nami. Leży
sobie w cieple, w gospodzie, podczas gdy my marzniemy, nie
wiadomo gdzie.
Rand ze złości zrobił zeza. Wszystko się w nim gotowało
na to ciągłe gadanie.
Od samego początku, gdy tylko wyruszyli z Teksasu, Sara
działała mu na nerwy i gonił już resztką cierpliwości. Ale starał
się być wyrozumiały. Wiedział, że ona też żyje nerwami i tylko
nadrabia miną. I nic dziwnego, skoro miała stanąć twarzą
w twarz z małżonkiem, którego nie widziała od dziesięciu lat.
Ale fakt pozostaje faktem, że ciągłe narzekania, uszczypliwości
i strofowania wychodziły już Randowi uszami i niczego bardziej
nie pragnął, jak dotrzeć wreszcie do tego cholernego zamku,
obudzić cholernego markiza, oddać mu cholerną małżonkę
i wracać do siebie, do domu.
Tylko że najpierw trzeba znaleźć ten cholerny zamek.
Dygocąc z zimna, ogarnął wzrokiem okolicę. W oddali
unosiła się wąska stróżka dymu.
- O tam, prosto przed nami! - zawołał.
Sara wstrzymała wierzchowca i też spojrzała uważnie.
- To nie zamek, ale chata - orzekła po chwili. - Zamiesz-
kana, na szczęście. I czy ci się podoba, czy nie, jedziemy tam
i pytamy o drogę. - Nie czekając na odpowiedź, markiza
Weston pokłusowała zboczem ku chacie, przysiadłej u stóp
białego od śniegu wzgórza.
Rand westchnął ciężko i ruszył jej śladem. Nim dojechał,
lady Sara zdążyła już zsiąść z konia i podejść do drzwi.
- Stój! - zawołał. - Kobiecie nie wypada pukać do obcego
domu, nie mówiąc o tym, że może to być niebezpieczne. Ja
to zrobię.
- Mówiono mi, że ludzie tu gościnni - prychnęła w od­
powiedzi Sara. - A poza tym - dodała złośliwie - bardziej
niebezpieczne jest błądzić na mrozie i w zawiei.
- Jeszcze nie zabłądziliśmy, a poza tym nie pada - Rand
skrzywił się zabawnie, bo akurat płatek śniegu wylądował mu
na nosie - tylko pruszy.
- Właśnie! Skoro pruszy, to zaraz będzie zawieja.
Jeśli mąż nie obetnie jej kiedyś tego jęzora, to będzie
świętym człowiekiem. Nikt normalny z nią nie wytrzyma.
Wiatr zatańczył i ze strzechy sypnęło śniegiem, srebrząc
oboje wędrowców. Drzwi uchyliły się z piskiem.
- Tak? - rozległo się pytanie wypowiedziane śpiewnym
głosem. - W czym mogę pomóc?
Randa zamurowało. Nie był w stanie wykrztusić ani słowa.
Czuł tylko, jak żądza rozpala mu ciało do białości, a śnieg na
ramionach i plecach paruje jak pod ogniem.
Nie odrywał oczu od kobiety mówiącej dźwięcznym głosem.
Takiej figury i twarzy pozadrościłaby jej każda piękność
z saloonu. Krucze jak bezksiężycowa noc włosy spływały do
ramion. Pokraśniałe od mrozu policzki podkreślały tylko alabas­
trową cerę. A oczy... Rand przełknął ślinę. Ach, te oczy! Czyste
jak kryształ, zielone jak wiosna, czarowne jak najgłębsza
tajemnica i okolone najdłuższymi, najwspanialszymi rzęsami,
jakie w życiu widział.
110
111
GERALYN DAWSON
KOTY
W takich oczach można się tylko zatracić.
Ale niżej czekała jeszcze wystawniejsza uczta dla oczu -
piersi pełne jak dojrzały owoc, kibić wąska niczym ścieżka nad
przepaścią i krągłe biodra pod suknią ze zgrzebnej wełny.
Nigdy, ale to nigdy żadna kobieta nie wywarła na nim takiego
wrażenia. Aż oniemiał.
Ocknął się, gdy Sara dała mu sójkę w bok.
- Przepraszamy, że panią niepokoimy - usłyszał jej głos -
ale zabłądziliśmy. Czy dojedziemy tędy do Rowanclere?
- Nie - odparło zjawisko z życzliwym uśmiechem. - To
droga do Laichmoray. Skręt do Rowanclere jest tam, skąd
przyjechaliście. Dziesięć minut jazdy stąd. Musicie zawrócić.
Sara zatriumfowała, ale nim zdążyła otworzyć usta, aby
uświęcić zwycięstwo nowym potokiem słów, Rand klepnął ją
przyjaźnie po ramieniu.
- A mówiłem, że trzeba było się zatrzymać i spytać o drogę ~
rzekł spokojnie.
Zatkało ją. Zaczęła chrząkać ze złości, ale znów nie dane
jej byto wyrazić oburzenia słowami.
- Biedactwa - zadźwięczało zjawisko. - Taki mróz, a wy
w drodze. - Uchyliła szerzej drzwi. - Wejdźcie, wejdźcie,
ogrzejcie się przy ogniu. Jestem Annie Munro - przedstawiła
się. - Witajcie w moich niskich prograch.
- Wielkie dzięki, pani - odwzajemnił uprzejmość Rand,
popychając Sarę do środka. - Nazywam się Rand Jenkins,
a to lady Weston. Jedziemy do jej męża, lorda na zamku
Rowanclere.
- Weston? A więc pani jest tą jego amerykańską małżonką?
- Owszem - odparła Sara. - Kiedy braliśmy ślub - wes­
tchnęła - nazywał się zwyczajnie, Nicholas Ross, i dla mnie
tytuł, który odziedziczył, niczego nie zmienia.
Annie Munro zrewanżowała się ciepłym uśmiechem, wy­
ciągając ręce do powitania.
- A ja znam Nicka od dziecka. Nawet pani nie wie, lady
Weston, co to był za psotnik, ale wyrósł na pięknego mężczyznę.
Miło mi panią poznać.
- Tylko proszę mi mówić po imieniu. Tytuły mnie peszą.
Zawsze gdy padało nazwisko markiza Weston, cera Sary
przybierała zielonkowy odcień. Teraz też, co Rand odnotował
w pamięci. Zauważył już, że im bliżej są celu podróży, tym
zieleń na obliczu Sary staje się intensywniejsza. I współczuł jej,
mimo jęzora pełnego jadu. A teraz chciał nawet podejść
i potargać po włosach na pocieszenie, jak zwykł czynić to
w domu wobec młodszej siostry.
- Skoro sobie życzysz... - zaszczebiotała Annie. - Ale pod
warunkiem, że i ty do mnie będziesz mówić po imieniu.
Podczas gdy Sara z gospodynią wymieniały uprzejmości,
Rand rozglądał się ciekawie po skromnej, jednoizbowej ledwie,
ale przytulnej chacie. Długi stół dzielił izbę na dwie części,
z których jedna wyglądała na roboczą. Na półkach wzdłuż
ścian stały równym szeregiem niezliczone koszyki i dzbany.
Z powały zwisały pęki suszonych ziół, a na stole pysznił się
moździerz z tłuczkiem, leżały noże i stało całe mnóstwo
garnków oraz rondli. Nad wszystkim unosiła się miła woń
cynamonu. Ciekawe - pomyślał.
Jeszcze ciekawiej jawiła się druga, mieszkalna część domu.
Przede wszystkim dlatego - i to właśnie zainteresowało go
najbardziej - że nigdzie nie widać było śladu mężczyzny.
- Ma pani miły dom, pani Munro. - Specjalnie zaakcentował
słowo „pani". - Dziękuję, że zaprosiła nas pani do środka.
Pochodzę z Teksasu i jestem nienawykły do zimy. Strasznie
marznę. Zmarzłem tak, że nóg nie czuję.
Gospodyni odpowiedziała uśmiechem i Randa znów urzekł
melodyjny i dźwięczny jak srebro głos. Potrząsnął głową, jakby
chciał odpędzić natrętną myśl. Co się dzieje? Nigdy żadna
kobieta tak na niego nie działała. To chyba z mrozu.
112
113
Zgłoś jeśli naruszono regulamin