Kolińska-Orzeszkowa Krystyna - Szatańska księżniczka.doc

(792 KB) Pobierz
Krystyna Kolińska

Krystyna Kolińska

Szatańska Księżniczka

Opowieść o Izabeli Czajce-Stachowicz

 

 

 

 

 

Krajowa Agencja Wydawnicza

 

Warszawa 1992

 

 

 

ISBN 83-03-03525-8

 

 

 

 

 

przepisała Marianna Żydek

 

 

 

 

 

 

 

Odlot Czajki

 

Tego grudniowego wieczoru - a był to dziesiąty dzień miesiąca - kolacyjne

przyjęcie przewidziano, wyjątkowo, na cztery tylko osoby, wliczając w to

samych gospodarzy.

 

Pani domu o dźwięcznym imieniu Izabella, powszechnie zwana Czajką, ubrana

w ciemnoszarą suknię o wężykowatym rzuciku w kolorze lśniącego szmaragdu,

rozstawiała na stole świece. Wysmukłe, w seledynowym kolorze kolumienki

stearyny rozjaśniały migotliwymi płomykami wnętrze nie za dużego, lecz

bardzo ustawnego pokoju. Zdobiły go stare mebelki, niedzisiejsze srebra w

staroświeckiej serwantce i nieco młodsze metryką obrazy na ścianach. Te

dawne bowiem, choćby wymienić tylko "Dziewczynę w niebieskiej chustce"

Eugeniusza Żaka czy płótno Chaima Soutine'a malarskie dzieło

przedstawiające ponętną młodą kobietę w różowej bluzce (a była nią przed

laty sama pani Izabella), zabrali okupacyjni rabusie. Teraz w miejsce

tamtych obrazów zawiśli "Gachowie z Marsylii" Józefa Czapskiego oraz

utopce, diabły i przedpotopowe gady wyłaniające się z kipiącego kłębowiska

nie istniejącej flory, zrodzone w wyobraźni Teofila Ociepki. Obok

muskularni, wspaniali chłopcy w splotach uścisków dziewcząt o czysto

cielesnych wdziękach, chwalący zmysłową radość życia w akwarelach Mai

Berezowskiej, a dalej prace Hel Enri, czyli starej pani Heleny Berlewi

rodem z warszawskiej przedwojennej ulicy Tłomackie. Teraz mieszkając od lat

nad Sekwaną, rodzicielka utalentowanego malarza, abstrakcjonisty z

awangardowej warszawskiej grupy "Block" - Henryka Berlewi, snuła pod niebem

Paryża zbyt jak na jej gust jednolicie bławatkowym swe barwne wspomnienia o

krzewach w Łazienkach obsypanych różowym kwieciem, o bieli bzów w Ogrodzie

Botanicznym, o żółtych kaczeńcach nad strumykami Mazowsza, prześwietlając

je słońcem, oplatając liśćmi dzikiego wina, otulając w delikatne mgiełki

dmuchawców. Pseudonim Hel Enri zrodził się z połączenia skrótów imion matki

i syna, a jeśli wierzyć pani Izabelli, właśnie ona podrzuciła kiedyś panu

Henri i pani Helenie ten pomysł, zyskując tym ich wdzięczność i kilka

akwarelek.

 

Pod tymi wszystkimi obrazami, w mahoniowej serwantce i na półkach pełnych

książek, piętrzyły się bibeloty z różnych parafii i ze wszystkich stron

świata; pani Bela (już nie Bella, jako że po tej jednej upiększającej ją

literki) ustawiła tam nie tylko miniaturki monumentalnych rzeźb Gucia

Zamoyskiego który po warszawskim i paryskim okresie żywota wylądował w St.

Clar de Riviere, ale i różne gliniane stwory ofiarowane jej przez tak zwane

samorodne talenty. Kłóciły się one tutaj z rokokową pasterką, pistacjowym

pastuszkiem grającym na flecie oraz z hebanową figurką egzotycznej

tancerki, umieszczoną tu nie całkiem właściwie, zważywszy, że stała blisko

statuetki świętego Antoniego, prawie dotykając ręką i wyzywającymi

piersiami jego ramienia pod fałdzistą zakonną szatą. Ów drewniany święty

został przywieziony aż z Sao Paulo, z niedawnej podróży pani Beli do

Ameryki Południowej. I stał tu teraz na Mokotowie w mieszkaniu przy ulicy

Karłowicza z poważnym, jakby nieco zatroskanym wyrazem twarzy, w ciasnym

kręgu brazylijskich świec przypominających kształtem fallusy.

 

Oprócz tych różnych pamiątek z podróży bliskich i dalekich mogły jeszcze

zwracać uwagę dwie fotografie w kolorze sepii, w srebrnych ramkach o

cienkich z tyłu nóżkach. Stały one na małym sekretarzyku w stylu

biedermeier, przy którym pani domu opisywała swą

wiedeńsko-parysko-warszawską przeszłość i niedawne duże wyprawy do bardziej

egzotycznych miast i krajów. Fotografie naklejone one na sztywnej tekturce

miały tłoczone u dołu literki o fantazyjnym kroju, składające się na imię,

nazwisko i adres właścicieli firm: Włodzimierza Kirchnera z ulicy

Wierzbowej i Bolesława Mieszkowskiego - Nowy Świat. Na jednej z nich

widniała leniwie wyciągnięta na szezlongu zarzuconym mnóstwem poduszek

kilkunastoletnia dziewczyna o pełnych żaru i ciekawości świata oczach, o

soczystych i jakby nieco nabrzmiałych wargach, trzymająca w dłoni książkę,

ujętą teatralnym gestem smukłych palców. Znawcy seks'appealu ujrzeliby w

tej podfruwajce w pensjonarskim mundurku niewątpliwą zapowiedź ponętne

kobiety (nadkobiety - jakby powiedział Witkacy), kuszącą obietnicę pełnej

realizacji samczych pragnień. Z drugiej fotografii patrzył zza okularów

starszy mężczyzna o szpakowatej czuprynie, tak bujnej i wysokiej, iż mogło

się zdawać, że spadnie zaraz kapelusz borsalino, typu casa moderna,

nałożony fantazyjnie na bok. Pod nieco mięsistym nosem widniała

przystrzyżona w łagodny klin, także nieco szpakowata, bródka.

Nieskazitelnie czarną marynarkę, tak zwaną jaskółkę, i nieskazitelnie białą

koszulę zdobił szeroki krawat. Niespodziewanym akcentem rozweselającym

uroczysty strój był duży pierzasty kwiat przypięty do klapy długiego

anglezowanego żakietu, świadczący o niewątpliwej fantazji i pewnej

ekstrawagancji fotografowanego. Obie te postacie ze starych fotografii

łączyło bardzo bliskie pokrewieństwo; dziewczyna na szezlongu była bowiem

córką eleganckiego pana. A więc córka i ojciec: Izabella Schwartz, wówczas

wychowanka i uczennica warszawskiej pensji pani Werner (a może pani

Kochanowskiej czy Wereckiej?) i Wilhelm Schwartz, bogaty kupiec i

przemysłowiec. Jego talenty buchalteryjne i zdolności handlowe nie

przeszkadzały niekontrolowanej hojności, jeśli chodziło o spełnianie

pomysłowych kaprysów najstarszej z córek, ukochanej latorośli, po której

jeszcze przyszły na świat dwie dziewczynki: Ewa i Ela. Syn Fredek był z tej

całej czwórki najstarszy.

 

...Patrząc teraz na fotografię ojca sprzed tylu dziesiątków lat, pani

Izabella nie mogła oprzeć się czułemu wspomnieniu. Któż rozumiał ją lepiej

niż on? Któż z taką cierpliwością starał się pojąć i w końcu usprawiedliwić

wszystkie te jej szalone zachcianki?... Tak bardzo zawsze pragnął jej

szczęścia, choć czasami rozumiał je zupełnie inaczej niż ona. Kochał ją to

pewne, ale i ona kochała go bardzo; wierniej niż swoich wszystkich

kolejnych mężów: Aleksandra Hertza o pseudonimie Kierski, Jerzego Gelbarda

- małżonka drugiego oraz trzeciego, aktualnego: Władysława Stachowicza,

zwanego Czajnikiem. Z Czajnikiem żyje najdłużej, bo od przeszło dwudziestu

pięciu lat. On nie nudzi się z nią - zaiste, mają wspólnych przyjaciół i

teraz owego grudniowego wieczoru krzątają się razem po pokoju w oczekiwaniu

gości.

 

Na sekretarzyku obok fotografii Wilhelma Schwartza stoi srebrny

lichtarzyk. Pani Bela bierze go do ręki, przysuwa zapalniczkę trzymaną w

drugiej dłoni i zapala osadzoną w nim świecę... Po czym dość szybko, jak na

jej wiek i wagę, podąża w stronę okna i zwraca się jakby z wyrzutem do

męża: - Czemu ich jeszcze nie ma?...

 

Może już idą?... Jak myślisz?...

 

- Co mam myśleć? - odpowiada Czajnik. Przecież jest jeszcze dużo czasu, a

oni są, jak wiesz, zawsze punktualni.

 

- Czajniczku, proszę Cię, wyjdź im naprzeciw, wali taki śnieg, mogło

zasypać numery domów, a nawet i domy...

 

- Czajka, co ty znów wymyślasz... Tyle razy już u nas byli, a co do

śniegu, to nie wali, lecz lekko prószy, spójrz za okno...

 

W przeciwieństwie do żony, milczący i opanowany, pan Władysław próbował,

acz nieskutecznie, opanować zniecierpliwienie pani Beli. Zamilkła, co

prawda, na moment, ale bezustannie chodziła od drzwi do portfenetrowego

okna i z powrotem, a przy każdym jej ruchu mienił się migotliwie szmaragd

sukni i zdawały się cichutko pobrzękiwać kieliszki na pięknie zastawionym

stole. Tak krążąc ponowiła za chwilę swe apele: - No, wyjrzyj na dwór!

Wyjdź, Czajniczku! Nie, poczekaj, może będzie lepiej, jak zadzwonisz do

Lewinów. Jak myślisz, może im się coś stało.... Włóż palto i jedź do

nich...

 

- Czajka, opamiętaj się... Po co ten cały krzyk i niepotrzebny popłoch...

Przecież jest dopiero trzydzieści pięć minut po szóstej, a zaprosiłaś ich

na siódmą... Opamiętaj się - powtarzał z flegmą, przyzwyczajony od dawna do

tego typu dialogów.

 

- Zaprosiłam na siódmą? O, Boże, co ze mnie za wariatka! Myślałam, że na

szóstą.

 

Kręciła się wokoło stołu, raz po raz poprawiając ustawienie półmisków,

talerzy i sosjerek, lśniących galaretą, różowiejących szynką, bielejących

sosem tatarskim pocętkowanym pokrajanymi grzybkami. W migotach świec i

lśnieniach porcelanowej zastawy poruszała się dość ciężko, choć jej nogi

mogły jeszcze wciąż zdumiewać smukłością bez mała dziewczęcych łydek.

Dziewczyna z fotografii, postarzała teraz o lat kilkadziesiąt, była obecnie

obfitej, by nie rzec - potężnej tuszy.

 

Gdzież podziały się te czasy, gdy jej niespokojne, gibkie ciało było

zdolne wzbudzać nieprzystojne myśli i grzeszne pożądliwości nie tylko u

swobodnych artystów, ale i u filozofów, ascetycznych ideologów, ludzi,

którzy przysięgali, że wszystkie swe siły oddadzą walce o sprawiedliwość

społeczną i wyzwolenie mas pracujących. Gdzie te chwile, gdy w latach

dwudziestych towarzyszyła jej krokom na paryskim bruku "skrzydlata

lekkość", a potem w Warszawie otaczała legenda wciąż jeszcze "nie

zdewaluowanej" "Belli z Montparnasse'u", brylującej w "Ziemiańskiej" w

towarzystwie Franza Fiszera, grubasa o czarnej, z seledynowym połyskiem

długiej brodzie?

 

Kiedy to było, gdy Feliks Topolski skonstruował żaglówkę, według jego

zapewnień tak wspaniałą i niezawodną, że bez obawy wsiadła do niej, w

Kazimierzu, wraz z Marią Kuncewiczową, aby po chwili znaleźć się pod

wiślaną wodą?... Z jak wielkiej oddali rysuje się ten wieczór, gdy jej

nieprawdopodobnie długie nogi w pantofelkach na wysokich igiełkach obcasów,

w szalonym rytmie stepujące po stole (choć już dawno ich właścicielka miała

za sobą pensjonarskie lata), budziły uznanie nie tylko mężczyzn, ale i

kobiet. Autorka "Cudzoziemki" i "Dyliżansu warszawskiego", opisze tę scenę

po latach, gdy obie staną się już leciwymi niewiastami.

 

Ileż to już lat minęło, gdy w kolejnych kawiarniach przy kolejnych

stolikach zasiadali skamandryci, w "Udziałowej", "Pod Picadorem", w IPS-ie,

w "Zodiaku" przy Traugutta, w "Ziemiańskiej", gdzie zrazu przy "okrągłym

stole" w głębi parterowej, ogólnie dostępnej sali, a potem przy "stoliku na

półpiętrze", rozbrzmiewał stentorowy głos brodacza Franza Fiszera i gdzie

kiedyś zatrzymał się - pani Bela pamięta tę scenę, jakby stało się to dziś

- przy jej stoliku dawny dobry znajomy - Marek Żuławski. Wracał akurat ze

swojej wystawy w IPS-ie i chciał wypić z nią kawę. Siedziała wtedy z Halą

Korngold i powiedziała do Marka: - Przedstaw się tej nie tylko świetnej

dziewczynie, ale i świetnej artystce.

 

Ta dziewczyna "o niebieskich oczach, ciemnobrązowych włosach i profilu

Nefretete" została w przyszłości jego żoną.

 

Jeszcze teraz, czasami, wydaje się Czajce, że czuje ten niepowtarzalny

aromat kawy, zapach wanilii, dymu z fajki Franza Fiszera w

"Ziemiańskiej"... I woń róż i goździków kupowanych w "Złocieniu" na

Mazowieckiej... I jarzy się w pamięci, jak ten płomyk świecy zapalony koło

fotografii ojca, łukowa lampa, wyglądająca z daleka jak księżyc zawieszony

nad krzakami bzu i jaśminu, w pobliżu domu przy ulicy Willowej, gdzie

czekał na jej przyjście piękny, o włosach tak granatowych jak to nocne

niebo, Edward M. (...), niezapomniany "Dzik"... Płomień w kaflowym piecu

pachniał wtedy świerkiem i żywicą...

 

- Cóż tak nagle zamilkłaś? - zaniepokoił się Czajnik - siedzisz już od

kilku minut w fotelu i patrzysz nieruchomo na świecę. Jeszcze niedawno

gadałaś bez przerwy, kręciłaś się bezustannie po pokoju, a teraz, gdy już

rzeczywiście za chwile pojawią się goście, zaczynasz marzyć o niebieskich

migdałach, myśleć nie wiadomo o czym... Co ci się stało?

 

Ocknęła się.

 

Ma rację - przyznała w duchu - nie czas myśleć o swoich nieobecnych

przyjaciołach, kochankach, wspominać księżyc, zapachy kwiatów, podliczać

chwile, kiedy się było szczęśliwą, niepoczytalnie zakochaną, nie zważającą

na nic, choć miało się wówczas, gdy pojawił się Dzik w jej życiu,

prawowitego, drugiego już z kolei, męża; znanego i cenionego w całej

Warszawie architekta. Rzeczywiście, nie czas podliczać tych mężów i

kochanków, gdy za chwilę mają przyjść goście. Wkrótce zasiądzie z Lewinami

do stołu, do potraw, które przygotowała razem z nieocenioną gosposią,

zaprzyjaźnioną z domem i mieszkającą tu także przy Karłowicza - panią

Marią.

 

Powspomina sobie z Leopoldem dawne dobre czasy. I znów będzie jakże

kusząca okazja poopowiadania tylu rzeczy, historii, może już znanych, może

po wielokroć powtarzanych, ale wciąż wzbogacanych i ubarwianych nowymi

szczegółami tak wielce, że już nie będzie wiadome, co jest prawdą, a co

zmyśleniem, mistyfikacją i blagą... Tego nie będzie wiedzieć nawet i ona

sama; opowiadając uwierzy, że to wszystko zdarzyło się rzeczywiście.

 

No, jeszcze trzeba poprawić ustawienie świeczników, jeszcze potasować

karty przygotowane do ulubionej gry - kanasty, jeszcze przesunąć półmisek z

karpiem nieco w lewo. Patrzyła nieruchomo przez chwilę na ustrojoną

krążkami marchwi rybę w galarecie i nagle wykrzyknęła: - Czajnik, chodź tu

prędko! Popatrz na tego karpia! On jeszcze żyje! Otwiera pysk, jakby chciał

mnie połknąć. Czajniczku, podejdź, proszę cię, i sam»zobacz, jak mruga

ślepiem...

 

- Zostaw tego karpia, wariatko! Ciągle coś ruszasz, wymyślasz

niestworzone rzeczy i gadasz od rzeczy... - Pan Władysław w eleganckiej

muszce - granatowa w białe grochy - pod brodą, spojrzał na zegarek i w tym

samym momencie rozległ się dzwonek u drzwi.

 

- No, jesteście, kochani, Lewinku najmilszy... Synku kochany... Chodź,

chodź szybko, zobacz, co zrobiłyśmy razem z Marysią na waszą cześć - to

mówiąc ściskała radośnie gościa, nie bacząc, że nie zdążył jeszcze uchylić

swego habiga o sztywnym, lekko podgiętym rondzie oraz zdjąć palta z czarnym

karakułowym kołnierzem, przyprószonym płatkami śniegu.

 

Pani Marysia wyjrzała z kuchenki:

 

- Dobry wieczór Państwu, to ja już pójdę do siebie. Smacznego Państwu

życzę. Dobranoc...

 

I dodała jeszcze półgłosem na boku, zwracając się do pani domu:

 

- A tę indyczkę, co ma być na gorąco, wstawiłam już do piekarnika na mały

płomień.

 

- Lewinku, słyszysz, będzie indyczka z nadzieniem. Czy czujesz już ten

zapach? A te przyprawy... Tymianek, cebula, cynamon... No i zgadnij, co

jeszcze...

 

- Czajka, opamiętaj się, daj im się rozebrać - powtarzał monotonnie raz

po raz Czajnik, tonem spokojnym, nieco znużonym. - Przestań gadać, uspokój

się!...

 

Zasiedli wreszcie do stołu. Przyjemnie było patrzeć, jak pan Leopold,

przyjaciel pani domu jeszcze sprzed wojny, ze znawstwem próbował wszystkich

po kolei - na razie na zimno - potraw.

 

- Czajka - rzekł w końcu z uznaniem graniczącym z zachwytem - dzisiaj

przeszłaś samą siebie. Zawsze są wspaniałe u ciebie przyjęcia, dobre

jedzenie, no ale dziś... Sam cymes... I ta ryba, i ten indyk... Co to za

okazja? Przyznaj się! Powiedz!

 

- Jaka okazja, po co zaraz okazja? Żadna okazja! Ot, dziesiąty grudnia,

imieniny Daniela...

 

- Jakiego znów Daniela? Co ty pleciesz? - wtrącił się do rozmowy pan

Władysław.

 

- Żadnego Daniela... - odparła. - Nie znam żadnego Daniela, wiem tylko,

że był taki biblijny, w jaskini lwów. Lew - Leo - Leopold... Co za

niespodziewany zbieg okoliczności - roześmiała się. - Lew, Leo przychodzi

na imieniny Daniela. A może - dodała po krótkiej chwili - chcę powspominać

z tobą, Lewinku, jak to u Wróbla Zbyszek Uniłowski i Konstanty Ildefons

próbowali uczyć mnie kwadryganckich piosenek o Białym Słoniu, o Oczach

dziewcząt z Colombo. Albo jak przed wojną Gombrowicz przy prowadził do mnie

biednego wtedy, jak mysz, Artura Sandauera z Sambora, aby za dobry wikt

porządkował na półkach książki... Albo, jak już po tej wojnie,

towarzyszyłam samemu Eluardowi i miałam być tłumaczką jego wierszy;

właściwie ten Paul Eluard to się nazywał Eugeniusz Grindel i jego wiersze

były piekielnie trudne, bo był to surrealista, dopiero później stał się

taki upolityczniony. Pamiętam, miał spotkanie w kopalni "Zabrze-Wschód" i

spędzono tam do hali bardzo zmęczonych po szychcie przeszło pięć tysięcy

chłopa. To też te strofy o drutach telegraficznych, oplatających jak węże

jego wnętrze, o wyższej rzeczywistości i duchowych punktach, przekładałam

po swojemu, bo żal mi było tych górników. Byli tacy zmęczeni, ledwo zdążyli

wyszorować ręce po robocie, więc chciałam ich trochę rozweselić. Eluard

swoje, a ja swoje... Zrobiła się potem draka, organizatorzy spotkania

wpadli w popłoch, w takie przerażenie - było to przecież za Stalina w

latach pięćdziesiątych - że z kolei zrobiło mi się żal tych ludzików. Boże,

jacy oni byli przestraszeni! - Nie bójcie się - mówiłam - i wymyśliłam na

poczekaniu jakiegoś bardzo ważnego kuzyna w Warszawie, czy przyjaciela na

wysokim stołku. To oni się zaraz uspokoili i jeszcze mi dziękowali, że tak

pięknie mówiłam i oryginalnie tłumaczyłam te wiersze Francuza...

 

Nie pozwalała, jak zwykle, dojść do głosu ani Czajnikowi, ani Lewinowi.

Przyzwyczajeni, słuchali, delektując się nie tyle jej wspominkami, ile

jedzeniem. A ona ciągnęła dalej z ożywieniem: - A jeśli już mowa o Śląsku,

pamiętacie Teofila Ociepkę? To ja jako jedna z pierwszych dojrzałam w nim

talent. Kiedyś zabrałam Ociepkę nad morze. Chodziłam z nim po molo,

spacerowałam po plaży, zawsze w białej bluzce z marynarskim kołnierzem i ze

złotą kotwicą na berecie. Ociepka zwracał się do mnie zawsze przez:

Kapitanko! - to od kapitana Czajki, jak wiecie... Ludzie na wybrzeżu

myśleli, że ja jestem dowódcą statku i była z tego wszystkiego dobra

zabawa... Mówisz, Lewinku, że już nieraz to opowiadałam? Możliwe, ale nie

przypominam sobie - sięgnęła po kieliszek i rozejrzała się po stole. -

Czajniczku, puste są kieliszki... Nalej nam burgunda... Widzę, że skąpo i

ze zbytnim umiarem - dorzuciła z przyganą - serwujesz to dobre wino - co

mówiąc, wskazała na drugą butelkę opatrzoną kolorową etykietką z francuskim

napisem. - Wyjątkowo, jak nigdy mam dzisiaj ochotę na bordeaux.

 

Wyjątkowo, wyjątkowo - mruczał pan Władysław. - Zapomniałaś, co ci

niedawno mówił lekarz? Jak niepokoił się twoim sercem? Jak powtarzał, że

wino też ci szkodzi?...

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin