Zwikiewicz Wiktor - Ballada o przeklenstwie.pdf

(556 KB) Pobierz
Zwikiewicz Wiktor - Ballada o przeklenstwie
Wiktor świkiewicz
Ballada o przekleństwie
 
MOTTO
Porządek i prawidłowość w zjawiskach, które nazywamy przyrodą, wprowadzamy
sami, to znaczy wprowadza je natura naszego umysłu.
IMMANUEL KANT
„Prawomyślność jest nieświadomością”
(ER1C BLAIK)
 
Prolog
Pierwszy ich wypatrzył Holoko. Wrzasnął i z zewnętrznego pancerza zleciał prosto
w tubę. Załomotały kamienie. Jakby juŜ podkutymi buciorami dudnili w sztolniach
prowadzących tutaj z powierzchni Hidalgo.
Ponury Ignotus znieruchomiał przy swoim warsztacie. Powoli odłoŜył Harpun
Zdalnie Sterowany. Od roku biedził się nad doskonałością szlifu. Tymczasem
podatność na odkształcenia zaczęła przejawiać jego własna cierpliwość. Spode łba
popatrzył na Pra–Matkę.
— Umie liczyć? — zapytał.
Chwilę niespokojnie wierciła się na inkubatorze. Uniosła się nieco. Potem rękę
wetknęła pod bufiasty, gwiazdkami wyszywany fartuch. Przymknęła ślepawe oczy i
odliczając poruszała ustami. Zakwiliło tam, zapiszczało. Sięgnęła głębiej. AŜ
poczerwieniała. Wreszcie wydobyła obie ręce i od pasa w dół wygładziła pokrowiec
inkubatora.
— Zapodział się — powiedziała. — Jeden.
— I doskonale wiemy który? — sapnął.
— Oczywiście — przyznała Pra–Matka.
— Pójdzie do centryfugi. Zatrzepotała powiekami.
— PrzecieŜ moja wina! — zawołała.
— A to swoją drogą — zgodził się Ignotus.
CięŜko podniósł się za swoim warsztatem. Dopiął pas. Na ramiona zarzucił starą
kurtkę. Potem poczłapał do głównego korytarza. W przejściu wyminął Teskliwą,
taszczącą gluty do karmnika. Za nią Tristis dźwigał kanister z róŜową gleją.
— Człowiek się narobi, Ŝeby to wykarmić. Ani rusz! — po swojemu gderała
Teskliwą. — Choćby się to, nienaŜarte, zadławiło glutem! Ty dokąd? Wracaj, póki
chłodne!
Ignotus machnął ręką.
Jeszcze kilka rozwidleń do gniazd zasiedlonych przez inne klany. Zrobiło się
chłodno i para mu buchała z gęby.
Mroczno tu było. I zapyliło się od tego czasu, kiedy ostatni raz odwiedził biednego
Luke. Pod stropem jasnymi kapturkami pączkowało kilka małych glutów.
Przynajmniej nie trzeba macać rękami po ścianach. Zatrzymał się jednak i przysłuchał
uwaŜnie. Coś mu szeleściło, bełkotało w półmrocznej odnodze. PoŜałował, Ŝe nie
zabrał ze sobą Harpuna. MoŜna wypróbować, zanim będzie okazja skoczyć do gardła
parszywym konungom. Ale to nie był truchlak. Nawet nie bzykuny ani glejowate
źródełko tryskające z rury. JuŜ mu się wydawało, Ŝe rozróŜnia słowa:
,,…Niech mu oczy pozamyka
Authos, autho–os!
Ani ręki, ani nogi
Cyfra praŜy, dusza pali — aortoo…”
ZbliŜył się na palcach. Zobaczył, jak coś pląsa w mroku, potrząsa kudłami i
drepcze przed zatrzaśniętym włazem. I podśpiewuje cicho:
„… Tobie patia programowa
Tobie noxio — lobotomia
Ani utok, ani szatra
 
Co by chociaŜ reszta chciała
Bay–och! — bay
Gloy–och. i —gloy!
Trochę duszy, trochę ciała…”
Nagle wyciągnął rękę i —jak capnie z góry! Za kark! Tylko mu się zakręciła pod
ręką. Zapiszczała ze strachu. W bok skoczyła. Stamtąd łypnęła róŜowymi oczami.
— Czego?! — warknął. — Won poszła! Znowu skuli? Drepcze, drepcze,
wydeptuje — ani kogo ruszy, ani przyhołubi. Tfu! Poszła won! Won, RóŜoucha!
Tupnął ze złości. Zagrzmiało pod metalicznym sklepieniem. Jednocześnie
chrupnęło mu pod stopą. Pochylił się. Coś tam się walało, na pół rozkruszone, na pół
zdepnięte, z miękkim odciskiem obcasa. Gliniany ulepiec. Ujął to w palce. PołoŜył na
dłoni. Przemyślnie uformowany, guzowaty łeb z wytrzeszczonymi oczami i
wytkniętym jęzorem — brunatny, jakby mu krew uderzyła do twarzy i tak zakrzepła,
kiedy go nadepnął. Jedną rękę i nogę odkruszył. W dwóch miejscach tkwiły wbite w
tułów srebrne pręciki — jakby szpilki wetknięte w glinianą, na kształt człowieka
uformowaną poduszeczkę.
Ignotus zatrząsł się z gniewu. Trzymanym w ręku truchełkiem rąbnął o ziemię. I
jeszcze dobił obcasem. Od wstrząsu z góry posypało się próchno starych glutów.
Spojrzała na niego smętnymi oczami. Pisnęła. Zakręciła się — cała rumiana, z
turkoczącymi wstąŜeczkami przy warkoczykach. Widział w rzadkim świetle, jak
umyka do swojej przytulni. Blaszany łomot gonił za nią, aŜ się Ignotus spostrzegł, Ŝe
sam niewiele widzi od tych przytupów. Bach! Bach! Zakręciło mu w nosie i kichnął
potęŜnie. Jakby odkurzył truchlaka. Ledwie ręką zmacał klamkę włazu. Naparł
ramieniem i poleciał do przodu. Za sobą szybko drzwi zatrzasnął i oparł się o nie
plecami. Jeszcze odkaszlnął, splunął, przetarł oczy zaprószone rdzą i siwą plemnią.
Wreszcie się otrząsnął.
— Hej! — powiedział.
Łuka krzątał się dalej. Przewracał swoje papierki, coś po nich mazał fosforycznym
pisakiem. Ostatnimi czasy do reszty zdziwaczał. Włosy mu z czoła odjechały na kark,
jakby ogromny łeb wycisnęło spod zmierzwionej peruki. Nigdy sobie nie pozwolił
wstawić sprawniejszych oczu, więc dalej na jego nosie tkwiły archaiczne okularki.
Oczy mu tańczyły za wypukłymi soczewkami. Nosem węszył po kartkach. Utył
znowu. Koszulę miał popękaną na grzbiecie. Nosem co rusz siąkał w rękaw. I tylko
chichotał po staremu, jakby za młodu dał sobie wszczepić mechaniczną łaskotkę,
która teraz przymilała się gdzieś pod siódmym Ŝebrem.
Wesoło mu tutaj, pomyślał Ignotus. Potrafi doglądać cyferek. Przynajmniej raz
dziennie mógłby zmienić Pra–Matkę. Ta ledwie daje radę z drobiazgiem. Łuka
zawsze miał do nich dobre podejście. Poza tym same do niego ciągną. Jak bzykuny do
słodkiego mamidła. AŜ nie sposób trzymać ich w inkubatorze.
— Hej! — powtórzył Ignotus. – Spłoszyłem twoją Gudrun. Jeszcze jej nie
przeszło?
Łuka ruszył perkatym nosem. Ręką pomachał przy uchu. MoŜe się opędzał przed
glejowym bzykunem. Dalej szeptał . do siebie, pomrukiwał, wzdychał. Coś mu
strzeliło spod pisaka, którym gryzmolił po kartkach. Zawirowało — moŜe wypadło z
rękawa. Zawsze był z niego kuglarz. Teraz się zaczaił. Nosem pobiegł po kartce za
tym czymś połyskliwym i szybkim. Sięgnął jedną łapką i pochwycił zręcznie. W
palcach przytrzymał. Popatrzył z lubością. Mlasnął. Westchnął, jak do szczególnie
smakowitego gluta. Jeszcze rękawem przetarł perełkę dla lepszego połysku.
Chuchnął. Znowu potarł. Potem zerwał się raptownie, zakręcił połami koszuli i
wyfrunął na środek Dyspozytorni.
 
Teraz dopiero Ignotus miał okazję rozejrzeć się nieco uwaŜniej. W ciemnej niecce
Dyspozytorni, zewsząd otoczonej dymnomleczną mozaiką ekranów, w samym jej
centrum wyrósł czarny postument. Dawniej go tu nie było. Półtora kroku na półtora i
gdzieś do pasa wysoki. Pewnie mu Pochlebnik wytaszczył rdzeń węglowy ze starych
aktywizatorów białka — pomyślał Ignotus. Albo Bishop wydłubał rodzynek ze skał
Hidalga. Cokolwiek to było — coś na tym stało.
Łuka zasłonił sobą. Wzrostu nigdy mu nie dostawało, za to szerokości starczało nie
do takich zaćmień. Wreszcie przeleciał na drugą stronę. Tam przysiadł i od dołu
zajrzał w szklany sześcian. Gęba mu się przy tym rozjechała na boki. Brwi skoczyły
do góry. Na twarzy malowały się jednocześnie błogość i zdumienie. Ignotus
tymczasem wcale się nie dziwił, Ŝe przedtem tylko czarny postument wpadł mu w
oczy. Stojący na nim sześcian, niby–szklany, podobny był do niezbyt ostrego,
holowizyjnego widma.
Raptem Łuka wydobył zza ucha zatknięty tam szklany pręcik. Nadział na niego
kulkę zaciskaną dotąd mocno w drugiej ręce. Potem czarodziejską pałeczką z
namaszczeniem dotknął połyskliwej cegły. Zakołysała się niespodziewanie.
Wszystkie jej krawędzie falowały zgodnie, jakby lodowy brykiet wahał się przed
ostatecznym przeistoczeniem w wielgachną kroplę wody. Trwało to tak długo, aŜ
Łuka cofnął swój pręcik. W mig wszystko znowu się zeszkliło. Krawędzie tak się
wyostrzyły, aŜ strach było tknąć palcem. Prawdziwy kryształ o krawędziach jak
szable.
Kryształ tak ogromny, Ŝe Łuka zmieściłby w nim swój łeb razem z uszami Gudrun
RóŜouchej.
Na szklanym pręciku zabrakło kulki–wydmuszki.
— Ej, Łuka! — westchnął Ignotus. — Do reszty ci się zabełtało. Aj, jak Ŝal takiej
głowy. Nijak nie powiesz klonom, Ŝe ten sam Łuka dawał wycisk parszywym
konungom. Co my dzisiaj bez ciebie. MoŜemy klepać i strugać. Podszedł bliŜej i
zajrzał w kryształowy sześcian. Niemal doskonale przezroczysta bryła. Widać na
wylot, ale tylko wtedy, kiedy się patrzy na wprost. Odchylone ścianki połyskują jak
lustra. W środku więcej tych kulek. Nie większych niŜ paznokieć. Poza tym trochę
drobiazgu — jakby garścią sypnąć białej kaszki ze sproszkowanych brylantów.
— Pokazałbyś to RóŜouchej — powiedział Ignotus. — Trochę by ją podniosło na
duchu. Zawsze to jakaś pociecha, Ŝe nie jesteś zupełnie do niczego.
Łuka popatrzył na niego z niezbyt mądrą miną. Pewnie dopiero zauwaŜył gościa.
Szklanym pręcikiem podłubał w uchu. Raptem się roześmiał, jakby tam połaskotał
szare komórki.
— A prawda! — przypomniał sobie Ignotus. — PrzecieŜ ja do ciebie ze sprawą.
Łuka do reszty się rozpromienił. AŜ mu się w oczach zapaliły gwiazdki i na
policzkach zaznaczyły dwa śmieszki–dołeczki. Nachylił się konspiracyjnie. Nagle
między ich twarze wprowadził wskazujący paluch. Przesunął nim od podbródka w
górę, wzdłuŜ nosa i między oczami. Wreszcie całym ramieniem strzelił w zenit.
— Właśnie — potwierdził Ignotus.
Gdzieś tam zachrobotało w tubie.
Łuka zakrzątnął się Ŝwawo. Najpierw skoczył do kąta, wetknął paluch w ścianę.
Coś zamruczało rozkosznie i zatrzeszczało, jakby się przeciągnęło z porannym
ziewnięciem. Czarny postument spłynął pod posadzkę.
W ekranach kilka tęcz mrugnęło posłusznie.
— Ech, Łuka! — znowu westchnął Ignotus. — śebyś tak miał poukładane we
własnej głowie. Teraz z podłogi wyłonił się rozłoŜysty fotel. Unosił się coraz wyŜej.
Naokoło był opasany pierścieniem jakby porcelanowym, z mnóstwem przycisków i
sensorów. Z jednej strony prowadziły do niego szklane schodki. MoŜna tam było
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin